Opcje

Nie sądziłem, że tak szybko przyjdzie mi uzupełniać ostatni wpis, poświęcony Hezbollahowi. No ale rzeczywistość pędzi – Iran właśnie zaatakował Izrael, w odpowiedzi na hekatombę, jaką Żydzi zafundowali finansowanym przez Teheran terrorystom.

Przypomnijmy, najpierw Hezbollah został wykastrowany – w przenośni i dosłownie, przy użyciu pejdżerów, będących de facto bombami-pułapkami. Eksplodowały one jednocześnie, zabijając i raniąc setki terrorystów. Nic dwa razy się nie zdarza, ale nie w tym przypadku. Dzień później łachudrom z Hezbollahu wybuchły w rękach odpowiednio spreparowane krótkofalówki.

I pejdżery i łoki-toki trafiły do Libanu na skutek intrygi izraelskich służb specjalnych. Na gruncie prawa międzynarodowego nielegalnej (wszak narażającej zdrowie i życie przypadkowych cywilów), tym niemniej niezwykle skutecznej. W jej efekcie średni szczebel dowodzenia Hezbollahu przestał istnieć.

Zaraz potem nastąpiła dekapitacja łba hydry – w serii ataków powietrznych zabito kilkunastu najwyższych rangą dowódców Hezbollahu, z jego przywódcą na czele.

A dziś rano armia izraelska weszła do przygranicznych rejonów Libanu, będących matecznikiem terrorystów.

Iran – twórca i sponsor „partii boga’ – nie mógł nie odpowiedzieć. To kwestia honoru i specyficznie pojmowanej wiarygodności, postaw typowych dla Bliskiego Wschodu i szerzej, bandyckich reżimów, które „nie mogą” puścić zniewagi w niepamięć.

Poleciały więc na Izrael rakiety, dużo rakiet. Część przedarła się przez parasol izraelskiej obrony przeciwlotniczej. Nie wiem ile, nie wiem jak duży był wymiar saturacji (przeciążenia) żydowskiej OPL. Boję się stawiać w tym temacie jakieś wiążące konkluzje w oparciu o kilkanaście filmików. Na których widać, że coś spadło, coś wybuchło – i w zasadzie tyle można stwierdzić bez wchodzenia w obszar spekulacji. Bez żadnych wątpliwości mogę za to napisać, że wbrew niektórym doniesieniom Żelazna Kopuła nie zawiodła. Nie zawiodła, bo nie miała nic do roboty – stworzono ją do niwelowania innych zagrożeń, prostych rakiet krótkiego zasięgu. A tych Irańczycy z oczywistych powodów nie użyli. Z posłanymi przez nich pociskami (mówi się, że także hipersonicznymi) mierzył się system Arrow. Niebawem będziemy mieli więcej informacji na ile skutecznie.

Tak czy inaczej, wielkiego dramatu nie było i nie będzie, patrząc z perspektywy Izraela. I być nie może, czego świadomość mają także w Teheranie i co pozostaje, a przynajmniej powinno, czynnikiem hamującym eskalację konfliktu na Bliskim Wschodzie. A konkretnie?

A konkretnie idzie o to, że jeśli Izrael poniósłby straty zagrażające jego egzystencji/trwałości struktury państwowej (na przykład wyeliminowano by istotną część jego lotnictwa), na stole mielibyśmy opcje atomowe. Dosłownie i w przenośni. Po pierwsze, byłby to scenariusz uzasadniający użycie broni jądrowej. Izrael ma jej tyle, że starczyłoby na „wymiecenie cywilizacji” z obszaru całego Iranu. Po drugie, ryzyko zniszczenia Izraela uaktywniłoby Stany Zjednoczone, żywotnie zainteresowane trwaniem żydowskiego państwa. Tymczasem USA posiadają dość konwencjonalnego potencjału, by przenieść Iran do epoki kamienia łupanego, gdyby uznano, że zaszła taka potrzeba.

Wszystkie podmioty bliskowschodniej rozgrywki mają tego świadomość.

—–

Na dziś to tyle – dobrej nocy!

Dziękuję za lekturę i za kolejny miesiąc, podczas którego wspieraliście moją działalność publicystyczno-analityczno-reporterską. Jedziemy dalej? Jeśli tak, proszę Was o subskrypcje i „kawy” – stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Atak na Izrael, screen jednego z filmików zamieszczonych w mediach społecznościowych; autorstwo nieznane

Spopielenie

Lęk przed atomową zagładą towarzyszy ludzkości od niemal ośmiu dekad. Apogeum powszechnego strachu miało miejsce w latach 80., ale i dziś da się zauważyć wzmożone napięcia wywoływane przede wszystkim szantażami Moskwy. Kreml regularnie grozi światu „niekontrolowaną eskalacją” jako skutkiem zachodniej pomocy dla Ukrainy. Ile w tym blefu, który ma przykryć słabość i niekompetencje rosyjskiej armii, a ile realnego ryzyka? Spróbujmy to ocenić w oparciu o dostępne informacje.

Gdy kończyła się zimna wojna, w arsenałach jądrowych USA i ZSRR znajdowało się 55 tys. głowic (plus kilkaset ładunków u sojuszników obu stron). Co najmniej jedna trzecia z nich była w pełni gotowa do użycia; taka masa amunicji, w połączeniu z niedoskonałością ówczesnych systemów przeciwlotniczych, w razie wybuchu konfliktu oznaczała kilkanaście tysięcy skutecznie porażonych celów. Po kilka tysięcy eksplozji jądrowych na szeroko rozumianym terytorium przeciwnika. Co istotne, następujących w krótki interwale czasowym.

Nie było to zagrożenie nowe: drastyczny wzrost liczby głowic nastąpił w latach 60. Już wtedy wielkość nuklearnych potencjałów dawała gwarancję wzajemnego zniszczenia (ang. mutual assured destruction, MAD), czego pozytywnym efektem była redukcja ryzyka wymiany atomowych ciosów. Ryzyka, ale nie związanych z nim obawy – podkreślę dla porządku.

Po 1991 roku, mimo poważnego zmniejszenia arsenałów, doktryna MAD („szalona” w języku oryginału, co nadaje jej dodatkowego znaczenia), wciąż miała się dobrze. Nadal zakładano, że najlepszym sposobem na zachowanie pokoju jest wzajemne odstraszanie.

A czy dziś takie rozumowanie ma jeszcze sens?

—–

Oficjalnie rosja dysponuje niemal 6 tys. głowic jądrowych, spośród których jedna czwarta jest gotowa do użycia (a większość pozostałych przeznaczona do utylizacji). USA mają nieco mniejszy arsenał, z podobną liczbą „aktywnych” ładunków. Te trzy tysiące głowic to dość, by obawiać się wzajemnego zniszczenia (a są jeszcze ładunki sojuszników).

Wiedzmy jednak, że na Ziemi wykonano dotąd… ponad dwa tysiące prób jądrowych. Większość przeprowadziły Stany Zjednoczone i Związek Radziecki; od 1992 roku Waszyngton i Moskwa utrzymują moratorium na dalsze testy. W latach 2006-2016 doszło do pięciu podziemnych prób w Korei Północnej – i były to ostatnie zarejestrowane eksplozje.

Tak czy inaczej, potoczne, apokaliptyczne wyobrażenia o skutkach tysięcy eksplozji nie są do końca realistyczne. Jak widać, planeta ma się nieźle mimo tylu wybuchów (trapiący ją klimatyczny kryzys nie ma z nimi związku). Oczywiście, jednoczesna detonacja setek ładunków to „inna historia”, ale wcale nie musi do niej dojść.

—–

Kilka dni temu Moskwa planowała zafundować światu pokazówkę i kolejny akt atomowego szantażu. Z poligonu w Plesiecku miała wystartować rakieta balistyczna Sarmat, cud rosyjskiej inżynierii, przeznaczony do przenoszenia ładunków jądrowych na dystanse międzykontynentalne. Skończyło się na blamażu, pocisk bowiem eksplodował w silosie, podczas wypełniania zbiorników paliwem. Nie był uzbrojony, doszło więc „tylko” do poważnych zniszczeń poligonowej infrastruktury, dobrze uchwyconych przez obiektywy satelitów.

RS-28 Sarmat to ulubieniec propagandy i osobiście władimira putina, wielokrotnie opiewany jako „ostateczny argument na Amerykanów”. Wedle samych rosjan, unikalne właściwości pozwalają mu „wykiwać” satelitarne czujniki podczerwieni (podstawowe narzędzie do wykrywania pocisków balistycznych), dają sposobność przelotu na orbicie szczątkowej (czyli szybkiego osiągnięcia celów w USA), ma też Sarmat mieć niezwykle skuteczny system aktywnej obrony. Innymi słowy, to „anałoga w miru niet” (niemający odpowiednika w świecie), z zastrzeżeniem że… niespecjalnie „chce mu się” latać. Dość napisać, że z pięciu ostatnich próbnych wystrzeleń, aż cztery zakończyły się niepowodzeniem.

A mowa o systemie oficjalnie przyjętym do uzbrojenia!

—–

Kłopoty Sarmata ilustrują niemoce w dziedzinie zaawansowanych technologii, a jego pośpieszne wdrożenie prymat propagandy nad realnymi działaniami. Bolączki rosyjskiej armii i przemysłu, które – w połączeniu z innymi słabościami i niekompetencjami – bezlitośnie i po całości obnażyła wojna w Ukrainie. Jej kompromitujący rosjan przebieg rodzi wątpliwości co do kondycji sił strategicznych federacji; one wszak, jak wojska konwencjonalne, również mogą być niczym potiomkinowska wioska.

Jest całkiem możliwe, że spośród półtora tysiąca głowic, część do niczego się nie nadaje. Tak było z wieloma rosyjskimi czołgami, samolotami czy systemami przeciwlotniczymi, które „na papierze” uchodziły za nowe lub zmodernizowane, a już z pewnością za sprawne. A potem okazywało się, że to złom niebezpieczny głównie dla użytkowników.

Te same wątpliwości można odnieść do rakiet-nośników (rosjanie mają ich kilkaset) i samolotów bombowych. Jeśli idzie o te ostatnie – połowa flotylli (maszyny Tu-95) była przez ostatnie 2,5 roku nadmiernie eksploatowana. W efekcie ledwie jedna trzecia bombowców tego typu (kilkanaście sztuk) nadaje się obecnie do długotrwałych lotów bojowych. Niewiadomą pozostaje kondycja okrętów podwodnych przeznaczonych do nuklearnych uderzeń, tak zwanych „boomerów”. Ogłaszane z pompą kolejne modernizacje i budowy nowych oceanicznych jednostek mogą niepokoić, ale przypomnijmy sobie, że wedle tych samych rosyjskich źródeł, zatopiony w 2022 roku flagowy krążownik „Moskwa” także przeszedł gruntowny remont i unowocześnienie.

—–

Do czego zmierzam? Ano do tego, że realne rosyjskie możliwości mogą być mniejsze, niż się zakłada. Że w ewentualnym ataku Moskwa mogłaby użyć nie półtora tysiąca, a „tylko” kilkuset głowic. To wciąż dużo, ale sowieckie symulacje z czasów zimnej wojny przewidywały konieczność porażenia od 300 do 1300 celów, przy czym jako cel rozumiano obiekty wojskowe i miasta (a po prawdzie to przede wszystkim miasta i dotyczyło to zamiarów obydwu stron). Dopiero wówczas – sądzono – udałoby się zrealizować scenariusz unicestwienia przeciwnika.

Dodajmy do tego wiedzę wyniesioną z konfliktu w Ukrainie oraz jego skutki. Najbardziej zaawansowane rosyjskie systemy przeciwlotnicze i przeciwrakietowe znacząco ustępują zachodnim odpowiednikom. A część zestawów – trafiona przez Ukraińców – fizycznie przestała istnieć. Tarcza rosji jest więc wybrakowana, a rosyjscy wojskowi dobrze wiedzą, że wiele z wysłanych na wroga rakiet nie osiągnęłoby celu. I tak z „dużych” kilkuset mogłoby się zrobić „małe” kilkaset skutecznych porażeń, co dla zaatakowanych byłoby wielką katastrofą, ale nie końcem ich świata.

A odpowiedź byłaby miażdżąca. I łatwa do przeprowadzenia, bo rosja to Moskwa, Petersburg i kilkanaście innych dużych miast, a reszta kraju w wymiarze kulturowym się nie liczy.

Tymczasem utrata centrów cywilizacyjnych, bez wcześniejszego zadania wrogowi nokautującego ciosu, podważa sensowność nuklearnej eskalacji. I czyni ją bardzo mało prawdopodobną.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Jedna z ponad tysiąca amerykańskich prób jądrowych – eksplozja bomby „Baker” w lipcu 1946 roku na atolu Bikini/fot. Departament Obrony USA/domena publiczna

Tekst pierwotnie ukazał się w portalu Interia.pl

Zagrożenia

Nim zaczęła się pełnoskalowa inwazja, większość analityków przewidywało, że siły powietrzne federacji rosyjskiej szybko uporają się z ukraińskim odpowiednikiem. I że generalnie niebo nad Ukrainą będzie pod kontrolą rosjan. Okazało się, że to mrzonki, że agresorzy – mimo wielkiej przewagi liczebnej – nie potrafią wywalczyć panowania w powietrzu. Dziś niewiele się zmieniło – rosyjscy piloci owszem, od kilku miesięcy względnie swobodnie operują w strefie przyfrontowej, ale nad rejony walk, a już zwłaszcza w głąb Ukrainy, boją się zapuszczać. Jak ta taktyczna impotencja wpłynie na możliwości zwalczania ukraińskich F-16? Czy armia putina ma jakieś inne asy w rękawie? Czego najbardziej muszą się obawiać Ukraińcy?

Ukraina nie jest „wdzięcznym” obszarem dla rosyjskiej awiacji głównie z powodu dużego nasycenia środkami obrony przeciwlotniczej (OPL). Zarówno „ciężkimi” wyrzutniami rakietowymi, które bronią głownie miast (nade wszystko zaś Kijowa), jaki i masą przenośnych, ręcznych zestawów przeznaczonych do rażenia celów na krótkie dystanse (w tej kategorii świetnie sprawdza się polski Piorun).

Lecz to nie wyjaśnia w pełni słabości rosjan – nie mniej istotnym powodem jest kiepskie wyszkolenie pilotów.

—–

To skutek wielu zmiennych: od technicznych po mentalne. rosjanie potrafią konstruować przyzwoite samoloty bojowe, lecz jakość ich wykonania zwykle pozostaje relatywnie niska (swego czasu Algierczycy zwrócili Moskwie całą partię MiG-ów-29, bo „rozlatywały się na stojąco”; a podobnych historii było więcej). Wpływa to na parametry eksploatacyjne – wypadkowość, usterkowość, generalnie na ograniczoną dostępność sprawnych maszyn. Tym niższą, gdy weźmie się pod uwagę kiepską kulturę techniczną obsługi w jednostkach wojskowych. Uproszczając, mimo nominalnego „bogactwa”, przez całe dziesięciolecia rosyjscy piloci nie mieli czym latać.

Jak to się ma do nachalnej propagandy czasów putina, przekonującej swoich i świat, że siły powietrzne rosji pozostają w wysokiej gotowości? Ano tak, jak w przypadku całej narracji o „drugiej armii świata” – to kit. Sporo latali wybrańcy, co nie zawsze miało związek z kompetencjami, a często oznaczało premiowanie wyższych rangą dowódców czy wręcz „znajomych królika” – wojskowych z mocnych „plecami”. Jeśli zastanawia was, dlaczego w pierwszej fazie wojny – gdy rosjanie jeszcze próbowali narzucić Ukraińcom warunki w powietrzu – zginęło tak wielu pułkowników rosyjskiego lotnictwa, to macie odpowiedź: bo tylko oni potrafili w miarę dobrze latać. Resztę szkolono w minimalnym zakresie, „chodzenia po sznurku” (wystartuj-przeleć-wyląduj); na filmikach propagandowych jakoś to wyglądało, realny bój przyniósł bolesną weryfikację.

Dodajmy do tego koszmarną korupcję i jej efekty – modernizacje maszyn na papierze, zakupy paliwa lotniczego na niby, remonty infrastruktury lotniskowej realizowane na zasadzie „to się zamaluje” – i mamy w miarę pełny obraz „drugiego lotnictwa świata”.

—–

Czy wojna coś w tym zakresie zmieniła? I tak, i nie.

rosjanie stracili w działaniach bojowych ponad setkę myśliwców i bombowców – o kilkanaście więcej niż Ukraińcy (strony podają wyższe szacunki, lecz w podsumowaniu warto bazować na danych potwierdzonych materiałem zdjęciowym i/lub filmowym). W tym czasie przemysł dostarczył armii nieco ponad 50 fabrycznie nowych maszyn. Mamy więc do czynienia z niedostatecznym kompensowaniem ubytków, które – co istotne – są znacząco większe, bo 50-60 samolotów w skali roku trafia na złom z uwagi na zużycie. Nominalnie rosyjskie lotnictwo ma tysiąc trzysta samolotów, wobec Ukrainy używa 300 i wiele wskazuje, że jest to bliskie szczytowym możliwościom.

Jeśli idzie o personel, najlepsi piloci sprzed 2022 roku już zginęli, choć w ich miejsce pojawili się inni, z bojowym doświadczeniem. Czy jest ich wielu? Nie. Propaganda zapewnia, że do jednostek trafiają kolejne roczniki adeptów szkół lotniczych, ale rosjanie nadal uskuteczniają „kult asa”. Wciąż nieproporcjonalnie dużo nalotu przypada na pojedynczych lotników, choć ich dobór ma teraz większy związek z kompetencjami. Tę tendencję wzmocniły deklaracje sojuszników Kijowa, że Ukraina otrzyma myśliwce F-16 – wizja zachodniego sprzętu u przeciwników w przekonaniu rosjan wręcz narzuca konieczność posiadania grupy „lotniczych wirtuozów”.

Ale czy taka grupa rzeczywiście istnieje (w sensie: czy ma wirtuozerskie kompetencje)? Dotychczasowy „urobek” rosyjskich pilotów nie jest imponujący – miażdżącą większość ukraińskich samolotów zniszczono na ziemi, przy użyciu rakiet, dronów i pocisków manewrujących, część spadła na skutek działania OPL. W walce powietrznej, bezdyskusyjnie, rosjanom udało się strącić… dwa samoloty wroga (i co najmniej jeden śmigłowiec). Ukraińcom żadnego, co potwierdza, że dotychczasowy przebieg wojny „nie premiuje” asów powietrznych.

A gdyby miało się to zmienić, czy rosjanie dysponują odpowiedniki środkami technicznymi?

—–

Oddajmy głos dr Michałowi Piekarskiemu, analitykowi, ekspertowi ds. bezpieczeństwa z Uniwersytetu Wrocławskiego.

– Teoretycznie najpoważniejszym zagrożeniem dla ukraińskich efów są samoloty myśliwskie Su-35 i MiG-31, przenoszące pociski R-77 oraz R-37 – mówi Piekarski. – Zwłaszcza te drugie o zasięgu sięgającym ponad 200 kilometrów, można nimi bowiem próbować zestrzelić F-16 spoza zasięgu jego własnych rakiet.

rosjanie używali R-37 przeciwko ukraińskim samolotom sowieckiej proweniencji, przypisując sobie kilka strąceń. Większości nie zweryfikowano.

Warto też zauważyć – co podpowiada mój rozmówca – że tak duże zasięgi są do uzyskania wobec celów dobrze widocznych na radarach.

– Mam na myśli samoloty wczesnego ostrzegania czy bombowce strategiczne – precyzuje dr Piekarski. – Wobec mniejszych i do tego zwrotnych F-16 realne zasięgi, jak i prawdopodobieństwo trafienia, mogą być mniejsze.

Nie wolno przy tym zapominać, że rosjanie stracili bezpowrotnie już dwa bardzo cenne samoloty wczesnego ostrzegania A-50 (a trzeci, czyli łącznie jedna trzecia flotylli, został poważnie uszkodzony). Zatem ich możliwości śledzenia sytuacji w powietrzu są ograniczone.

– MiG-31 ma mocny radar i można próbować użyć kilku maszyn jako częściowego substytutu samolotu wczesnego ostrzegania – dodaje analityk. I ostrzega, że rosjanie będą polować na F-16 choćby ze względów propagandowych. Zaraz jednak dodaje:

– Nie wiemy, co dokładnie zmieniano w F-16 dla Ukrainy. Na zdjęciach widać pylony z urządzeniami do walki radioelektronicznej. Komponując pakiet wyposażenia tych maszyn, zapewne wzięto pod uwagę zagrożenia ze strony rosyjskich środków rażenia. Środków, które po dwóch latach bojowego użycia, Zachód ma znacznie lepiej rozpoznane. Było wiele okazji, by zbadać charakterystyki emisji i przygotować metody przeciwdziałania.

rosjanie aż takim komfortem cieszyć się nie mogą (choć po omacku nie chodzą – F-16 jest w służbie ponad cztery dekady; dosiadający go piloci z rosjanami nie walczyli, ale z sowieckimi samolotami już owszem).

—–

Od „premiery” ukraińskich F-16 minęło już kilka dni, jak dotąd samoloty nie zostały użyte bojowo – a przynajmniej nie ma na ten temat wiarygodnych informacji. Niewykluczone, że myśliwce wróciły do Rumunii, gdzie trwają intensywne szkolenia ukraińskich załóg i personelu technicznego (Ukraińcy szkolą się też w Danii i USA). Taki krok byłby racjonalnym zważywszy na fakt, że Kijów otrzymał na razie symboliczną liczbę maszyn – na pewno dwie (to widzieliśmy), mówi się, że 4-6, niektóre źródła podają, że dziesięć. Przypomnijmy, sojusznicy obiecali Ukrainie 79 myśliwców (które dotrą do końca przyszłego roku), a realne potrzeby szacuje się na poziomie 120 samolotów.

Tak czy inaczej, anonsowana garstka niczego nie zmieni i jakkolwiek efekt propagandowy „inauguracji” był i jest istotny, żal byłoby go zaprzepaścić pochopnymi działaniami. Bo na efy czaić się będą nie tylko rosyjscy piloci, ale też OPL.

Ukraińcy udowodnili już, że „niemające odpowiedników w świecie” (rzekomo tak dobre…) systemy S-400 można stosunkowo łatwo pokonać rakietami ATACMS i rojami dronów. Ale lotnictwo załogowe Ukrainy zostało przez te systemy (i starsze S-300) nie raz poturbowane. Specjaliści ostrzegają, że gorsze od zachodnich odpowiedników radary S-400 da się „podrasować” – bez wchodzenia w zbędne szczegóły, wystarczy podwoić ich liczbę w obszarze działania pojedynczego dywizjonu. Wtedy „czterysetki” i dla efów mogą okazać się śmiertelnie niebezpieczne (oczywiście, ten kij ma dwa końce – więcej radarów to też ryzyko dotkliwszych strat, gdy stanowiska S-400 zostaną namierzone i zaatakowane przez przeciwnika).

—–

Lecz po prawdzie największe zagrożenie czyha na ukraińskie F-16 na ziemi.

Nim wybuchła pełnoskalowa wojna, Ukraińcy rozśrodkowali lotnictwo. Samoloty przeniesiono z miejsc stałej dyslokacji do tymczasowych baz. W efekcie rosyjskie rakiety „waliły po pustym”, a w najlepszym razie niszczyły skorupy od dawna nieużywanych maszyn.

W czasach sowieckich w Ukrainie – przewidzianej jako zaplecze przyszłej wojny z NATO – zbudowano mnóstwo mniejszych lotnisk, co istotne, wyposażonych w schrono-hangary. Oczywiście, rosjanie znają te lokalizacje, ale ich zwiad satelitarnych – z powodu niedostatecznej liczby sprawnych urządzeń „ślepy na jedno oko i głuchy na jedno ucho” – nie był i nie jest w stanie upilnować wszystkich. A wraz z obietnicą dostawy F-16 w Ukrainie zaczęto masowo budować drogowe odcinki lotniskowe, co tylko zwiększa mobilność tamtejszego lotnictwa.

rosjanie znaleźli protezę – rzucili nad Ukrainę drony rozpoznawcze. Na początku roku – gdy nasiliły się tego rodzaju działania – rosyjskie bezzałogowce wdzierały się nawet na 200 km w  głąb terytorium przeciwnika. Lokalizowały cele – także samoloty – które następnie rażono przy użyciu rakiet Iskander. Ukraińcy zdawali się bezsilni, ale w ostatnim czasie nauczyli się zwalczać rosyjskie maszyny przy użyciu własnych dronów.

No ale nie da się w pełni wyeliminować żadnego zagrożenia – jakieś rozpoznawcze bezpilotniki rosjan i tak będą się przebijać. Wróg dysponuje dodatkowo wywiadem agenturalnym, ma inne środki rozpoznania radio-elektronicznego – dlatego należy go zwodzić także w inny sposób. Do tego celu posłużą Ukraińcom kadłuby starych F-16, których kilkadziesiąt trafiło już nad Dniepr (ze Stanów Zjednoczonych), by pełnić role wabików. rosjanie będą je zgłaszać jako „pełnowartościowe” trafienia – taki będzie prawdziwy obraz części ich sukcesów. Jednak nie miejmy złudzeń – w pełni sprawne efy też padną ich ofiarą. Bo w ostatecznym rozrachunku to „tylko” bardzo dobre samoloty, ale żadna z nich Wunderwaffe.

—–

Dziękuję za lekturę! Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Czytelnikowi Markowi, Czytelnikowi o nicku Fieloryb Nieryba, Tomaszowi Jakubowskiemu, Michałowi Baszyńskiemu i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraińskie F-16/fot. Kancelaria Prezydenta Ukrainy

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach portalu Interia.pl

Klejnot

O „anałogach” armii putina – rodzajach broni, „która nie ma odpowiedników w świecie” – napisano wiele krytyczno-ironicznych opinii; sam nie raz sobie na to pozwalałem. I wciąż będę, gdyż dalekie od deklarowanych możliwości uzbrojenia, w połączeniu z wyjątkowo „napuszoną” propagandą na jego temat, prowokują do naśmiewania się z wyrobów radziecko-rosyjskiej zbrojeniówki. Byleby czynić to z umiarem, bo nadal mówimy o narzędziach służących do niszczenia i zabijania, może nie tak skutecznych, ale też nie beznadziejnie nieskutecznych.

No i nie zapominajmy, że „anałogi” – niezależnie od ich obiektywnej wartości – rzeczywiście są tym, co najlepsze w dyspozycji rosyjskiego wojska. Tym, co najlepsze, jeśli idzie o rosyjską myśl techniczną i technologiczne możliwości zaplecza. Wybaczcie cywilną i nierosyjską analogię, ale lepszej nie znajduję: z naszych Polonezów nabijano się na Zachodzie, tak bardzo ustępowały tamtejszym produktom motoryzacyjnym. Co nie zmieniało faktu, że w warunkach „socjalistycznej” gospodarki lat 80. niczego lepszego produkować się w Polsce nie dało. Śląc „poldasy” na eksport, słaliśmy to, co najlepsze.

Delegując system S-500 do ochrony Krymu, rosjanie są w podobnej sytuacji: nic lepszego w kategorii „broń przeciwlotnicza/antyrakietowa” posłać nie mogą.

A czy obiektywnie niczego lepszego na świecie nie ma, to już zupełnie inna historia…

—–

Pierwotna informacja o transferze S-500 pochodzi z minionego tygodnia i padła z ust Kyryło Budanowa, szefa ukraińskiego wywiadu wojskowego. Później – w oparciu o własne źródła w amerykańskim i brytyjskim wywiadzie – potwierdziło ją kilka zachodnich gazet.

Jednocześnie w mediach społecznościowych pojawiło się co najmniej kilka filmików ilustrujących inne zabiegi rosjan. Podróżujący przez most krymski kierowcy nagrali „budowę” bariery antydronowej po południowej stronie przeprawy – tam, gdzie Cieśnina Kerczeńska otwiera się na Morze Czarne, skąd przypływają ukraińskie bezzałogowce. Trudno mi ocenić, na ile skuteczny będzie „mur” ze starych statków, zacumowanych wzdłuż szlaku drogowo-kolejowego; na pewno zadania w postaci ataku z morza Ukraińcom to nie ułatwi.

Utrudnić uderzenie z powietrza mają z kolei wspomniane zestawy S-500. Zdaniem co poniektórych, wręcz uniemożliwić, wszak pięćsetka to „anałog-w-miru-niet”. „Niebo nad Krymem zostanie zamknięte”, orzekł definitywnie jeden z prorosyjskich aktywistów medialnych. Amen.

—–

Deklaratywnie i „folderowo” S-500 to system pracujący zarówno w atmosferze (endoatmosfercznie), jak i poza nią (egzoatmosferycznie). Znaczy to tyle, że efektywna wysokość do celu może wynieść nawet 45-50 km. Przy zasięgu rakiet przechwytujących dochodzącym do 600 km dawałoby to naprawdę „długie ręce”. „Ramionom” towarzyszą rzekomo nie mniej sprawne „oczy” – radary – wykrywające cele w odległości 1000 km (te największe – mniejsze na dystansie 300-350 km). Gdyby rzeczywiście tak było, S-500 doskonale radziłby sobie z pociskami hipersonicznymi, a tradycyjna amunicja i powolne drony stanowiłyby dla systemu co najwyżej „przystawkę”. Gdyby…

—–

Wieść o wyrzutniach S-500 chroniących Krym i wiodący na półwysep most rozpaliła obserwatorów konfliktu. Większość spodziewa się kolejnej deklasacji „anałoga” przy użyciu zachodniej precyzyjnej amunicji. Z tym jednak może być problem, bo elementy systemu nie trafiły na okupowane terytoria – wyrzutnie i radary stoją po rosyjskiej stronie Cieśniny Kerczeńskiej, gdzieś w okolicach Krasnodaru. Ukraińcy mogą używać amerykańskiej broni na obszarze rosji tylko w pobliżu Charkowa, nawet gdyby zgodę rozszerzono, S-500 pozostanie poza zasięgiem ATACMS-ów (które okazały się zabójczo skuteczne w konfrontacji ze starszymi S-300 i S-400). W ukraińskim arsenale są jeszcze brytyjsko-francuskie Storm Shadowy/Scalpy – a tych można używać bez ograniczeń. No i mają Ukraińcy masę samolotów bezzałogowych, którymi nie raz już „przesaturowali” krymską OPL.

—–

S-500 to broń dotąd nie użyta bojowo, ba, można zaryzykować stwierdzenie, że wciąż znajdująca się w fazie eksperymentalnej. Jednostka wyposażona w zestawy nie jest nawet w pełni skompletowana – i ten stan nie uległ zmianie od niemal 3 lat.

W październiku 2021 roku S-500 rozmieszono pod Moskwą. Transfer na południe oznacza zatem zmniejszenie możliwości obronnych stolicy, co mówi nam sporo o rosyjskich priorytetach, ale i obnaża jedno z fundamentalnych kłamstw kremlowskiej propagandy. Gdyby władze federacji naprawdę bały się „agresywnego NATO”, zaryzykowałyby odesłanie swej najlepszej broni? Zapewne nie.

Czy Krym jest dla putina ważniejszy niż Moskwa? Nie da się tego wykluczyć. Półwysep to klejnot pośród zdobyczy putinowskiej rosji, a most jest tego triumfu ucieleśnieniem. Nie może więc zostać zniszczony, mimo iż jego praktyczna wartość nie jest już tak wysoka (jak rok czy dwa lata temu) – funkcje transportowe w coraz większym stopniu przejmują na siebie szlaki drogowe i kolejowe, (z)budowane przez rosjan na południu okupowanej Ukrainy. Stąd ów ocierający się o desperację i obarczony ryzykiem kolejnej negatywnej weryfikacji krok z wysłaniem S-500.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Jakubowi Łysiakowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Grzegorzowi Lenzkowskiemu, Łukaszowi Podsiadle i Michałowi Baszyńskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Wyrzutnia systemu S-500/fot. MOFR, domena publiczna

Kim?

Siły zbrojne Ukrainy stoją przed trzema poważnymi zadaniami. Pierwszym jest konieczność uszczelnienia nieba, zarówno na tyłach, jak i nad frontem. Drugim – paraliż rosyjskiej logistyki i możliwie największa dezorganizacja systemu dowodzenia armii rosyjskiej. I wreszcie trzeci priorytet to stabilizacja frontu – oparcie go o solidne linie obronne (wysycone dostateczną liczbą dobrze uzbrojonych żołnierzy) oraz likwidacja rosyjskich mikro-wyłomów.

Czy ZSU są w stanie sprostać tym wyzwaniom? Komentujący wojnę „narzekacze” oraz aktywni medialnie kolaboranci orzekli już, że nie. I że przebudzenie Europy oraz powrót do gry USA – które zadeklarowały gigantyczną pomoc dla Ukrainy – niczego tu nie zmieni.

Pozwolę sobie nie zgodzić się z tą oceną.

Dostawy amunicji i nowych zestawów OPL (wyrzutni i radarów), muszą jednak być niezwłoczne – inaczej nie będzie czego i kogo chronić. Podstawowy kłopot sprawia ograniczona podaż tego rodzaju uzbrojenia oraz stopień skomplikowania, a więc i długotrwałość produkcji. Da się go obejść, jeśli sojusznicy Ukrainy podejmą ryzyko czasowego osłabienia własnych zdolności obronnych. Potencjał samych Stanów Zjednoczonych – dysponujących ponad 50 bateriami Patriotów (obok szerokiego wachlarza innych systemów) oraz pokaźnym zapasem pocisków – daje tu największe możliwości.

Pociski już do Ukrainy jadą i to w naprawdę dużej liczbie.

Dotarły już na Wschód – sekretnie i w oparciu o wcześniejsze amerykańskie zobowiązania wobec Kijowa – ATACMS-y o zasięgu 160 i 300 km. I raptem sześć takich pocisków (wystrzeliwanych z wyrzutni Himars) zniszczyło kilka dni temu istotne elementy rosyjskiej obrony przeciwlotniczej na Krymie. Tymczasem Ukraina ma otrzymać kilkaset ATACMS-ów oraz duże ilości innej precyzyjnej i dalekonośnej amunicji. Swoje dorzucą również Brytyjczycy, w czym zawiera się „duża liczba” pocisków manewrujących Storm-Shadow. Żadne rosyjskie centra logistyczne, stanowiska dowodzenia i inne krytyczne instalacje militarne bądź o militarnym znaczeniu (jak radary czy mosty), znajdujące się w odległości 300 km (400 biorąc pod uwagę zasięg Stormów) nie będą teraz bezpieczne. „Na bank” należy spodziewać się kolejnych ostrzałów Krymu, włącznie z próbami zniszczenia przeprawy kerczeńskiej, oraz ataków na linie zaopatrzenia wzdłuż całego frontu, w tym na nitkę kolejową i drogową, budowaną obecnie przez rosjan na południu Ukrainy.

„Storm Shadowy trzeba mieć z czego zrzucać”, zwraca uwagę jeden z analityków. Jasna sprawa. Na szczęście jest czym – mimo wściekłych rosyjskich ataków zarówno na samoloty, jak i miejsca ich bazowania, Ukraińcy nadal mają w linii relatywnie dużo Su-24. Bo owszem, Suchoje spadały i były niszczone na ziemi, ale siły powietrzne zmagazynowały wcześniej kilkadziesiąt maszyn (od 30 do nawet 60 sztuk), które teraz służą do odtwarzania gotowości bojowej (niektóre samoloty są przywracane do stanu lotnego, inne wykorzystuje się jako rezerwuar części zamiennych). Na ile to wystarczy? Wedle moich źródeł, Ukraińcy jeszcze przez wiele miesięcy będą w stanie jednocześnie wysłać w powietrze cztery do ośmiu maszyn. Spektakularnej salwy to nie oznacza, ale przy skoordynowanym w czasie ataku z użyciem innych środków bojowych (ATACMS-ów, dronów lotniczych i morskich), dla takiego mostu krymskiego skutki mogą okazać się zabójcze.

Ukraińcy wciąż dysponują większością przekazanych im wyrzutni Himars. Do tej pory rosjanom udało się zniszczyć tylko dwie, kilka zostało uszkodzonych (i wróciły do USA na naprawy). We wczorajszym amerykańskim pakiecie nie znalazły się same wyrzutnie – tylko amunicja do nich – ale za pewnik można uznać wysyłkę kolejnych zestawów na Wschód. Innymi słowy, jest i będzie z czego strzelać także na ziemi.

Dostawy amerykańskiej amunicji artyleryjskiej już niebawem skumulują się z pakietami pocisków przekazanych Ukrainie w ramach tzw. czeskiej inicjatywy. W tym zakresie czynione są kolejne kroki, co przywodzi mnie do wniosku, że w najbliższych miesiącach ukraińskiej artylerii nie zabraknie „wsadu”. A czy będzie miała czym strzelać? W ostatnich miesiącach Ukraińcy utracili wiele najcenniejszych zachodnich armat – ciągnionych i samobieżnych – ale w ocenie moich rozmówców z ZSU, większym zmartwieniem był brak amunicji. Sądząc po wielkości amerykańskiej pomocy na ten rok oraz po deklaracjach Europejczyków, ubytki luf da się uzupełnić, co mocno urealnia trzeci ze wspomnianych na wstępie priorytetów.

Dla realizacji którego trzeba też innego sprzętu ciężkiego. „Nawet jeśli będzie go sporo, kto go obsłuży?”, zastanawiają się sceptycy. Że sprzętu będzie sporo to dla mnie oczywiste, co zaś się tyczy wyrażonej wątpliwości – niestety, nie jest ona bezpodstawna. „Kim walczyć?”, to dziś najważniejsze pytanie, przed jakim staje Ukraina. Nie bez powodu parlament odłożył procedowanie zapisu o prawie do demobilizacji po 36 miesiącach służby, a rząd zawiesił obsługę konsularną mężczyzn w wieku poborowym przebywających za granicą. O ile w pierwszym przypadku chodzi o zatrzymanie w armii już pełniących służbę, o tyle w drugim idzie o postawienie „uciekinierów” (jak nazywa się ich nad Dnieprem) w trudnej sytuacji prawnej, która może poskutkować powrotem do ojczyzny – a więc w zasięg oddziaływania komisji rekrutacyjnych.

„Czy jest aż tak źle z ludźmi?”, pytają mnie Czytelnicy. No jest. W styczniu 2023 roku armia ukraińska liczyła 700 tys. żołnierzy, dziś jest ich o 150 tys. mniej. Taka jest skala bezpowrotnych i długoterminowych ubytków ZSU na przestrzeni ostatnich 15 miesięcy. Dość powiedzieć, że wedle organizacji pozarządowych, w ciągu dwóch minionych lat w Ukrainie wykonano dziesięć razy więcej amputacji niż w analogicznym okresie czasu pokoju. Liczba okaleczonych w ten sposób dochodzi do 70 tys., choć niektóre źródła podają, że pełnoskalowa wojna uczyniła takimi inwalidami nawet 100 tys. osób. Miażdżąca większość z nich to żołnierze.

A realnie straty mogą być większe (niż wspomniane 150 tys. w 15 miesięcy). Mimo niezłych kontaktów w ZSU, nie potrafię ustalić, ilu żołnierzy (innych niż ranni) zostało objętych demobilizacją w 2023 i 2024 roku i ilu mężczyzn w tym czasie zrekrutowano. A oba procesy (rekrutacji i zwalniania), choć w ograniczonym zakresie, to jednak miały miejsce. Jeśli „nowych” było więcej niż „odchodzących”, ta różnica odpowiada liczbie kolejnych ubytków (których nie da się wyczytać z bieżących stanów ewidencyjnych).

Tak czy inaczej, ZSU są dziś istotnie mniejsze. No i „stare”, biorąc pod uwagę średnią wieku żołnierzy, oraz „zmęczone” z uwagi na długotrwałą służbę dużej części personelu – o czym wspominam dla dopełnienia obrazu, a czego rozwijał nie będę, bo wielokrotnie o tym pisałem. Jest też ukraińska armia mocno wytrzebiona ze specjalistów. Niestety, duża w tym zasługa fatalnego niekiedy dowodzenia na szczeblu taktycznym z jednej strony, z drugiej, zaniechań Ameryki i Europy, skutkujących brakami amunicji i uzbrojenia. Najogólniej rzecz ujmując, wielu „droniarzy” czy artylerzystów – gdy nie było czym latać i strzelać – trafiało na pierwszą linię jako zwykli piechurzy; tym sposobem łatano kadrowe braki. Szczęściem w nieszczęściu to marnowanie potencjału nie dotyczyło przeciwlotników i wojskowych obsługujących dalekonośne i precyzyjne systemy artyleryjskie, tym niemniej „na dziś” – gdyby USA „zalały” Ukrainę masą armat czy transporterów – rzeczywiście mógłby być problem z ich obsługą.

Ale. Ale należy pamiętać, że na ukraińskich tyłach stacjonuje kilkanaście brygad, które mają niemal czy wręcz pełne stany osobowe, za to dramatycznie brakuje im sprzętu. Te jednostki do tej pory nie brały udziału w walkach, bądź walczyły w ograniczonym zakresie (część służących w nich żołnierzy wysyłano na front, w szeregi wykrwawionych brygad liniowych, a niektórzy z tych eskapad wrócili). Generalnie ich personel, jeśli jest zmęczony, to na pewno nie trudami frontowej służby. Dać mu sprzęt i kilka miesięcy szkoleń, a może z tego wyjść solidna jakość.

No i nie zapominajmy o przyjętych kilka tygodni temu nowych przepisach mobilizacyjnych, które pozwalają armii sięgnąć po niemal 300-tysięczny zasób tego i przyszłorocznych 25. – i 26-latków. Jeśli ci chłopcy będą się mieli gdzie i na czym szkolić, i oni stworzą nową jakość. Oczywiście na efekt trzeba będzie czekać miesiącami – dziś tworzone czy odtwarzane jednostki solidnie wyszkolone będą za pół roku.

Co oznacza, że ciężar utrzymania frontu nadal – jeszcze przez pewien czas – będzie spoczywał na barkach zmęczonych weteranów. Czy wytrzymają? Zima minęła w Ukrainie pod znakiem swoistej depresji. Spadek społecznego optymizmu i obniżenie morale w armii wynikały z kilku czynników, pośród których jednym z ważniejszych było poczucie osamotnienia. Porzucenia. „Zachód nas zostawił, zostaliśmy z tą rosją sami”, wielokrotnie słyszałem takie opinie. Jakkolwiek nie zawsze i nie w pełni uzasadnione, to jednak powszechne. Dziś – wraz z nowym zachodnim sprzętem – nad Dniepr wraca nadzieja, co dotyczy też wojskowych. Oni – w swej masie – amerykańskiej i europejskiej pomocy nie zmarnują.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Szkolenie ukraińskich strzelców, zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU