Autografy

Podpisywanie książek to robota podwyższonego ryzyka – dowiedziono to już dawno temu. Więc proszę się nie śmiać z pomarańczowego wdzianka, które mam na sobie. Bezpieczeństwo i Higiena Pracy ponad wszystko!

Siłowałem się dziś w wielkim centrum logistycznym, skąd jadą w Polskę książki chyba wszystkich wydawanych nad Wisłą autorów. Mój boziu, jaki to moloch. Magazyn wysokiego składowania, pełen podnośników, wózków widłowych i temu podobnych – stąd restrykcyjne reguły przebywania.

Tak czy inaczej, kilkaset autografów wyszło przed południem spod mojej ręki.

Pytacie, gdzie podpisane książki można dostać. Ano na stronie wydawnictwa lada moment pojawi się taka opcja. W przyszłym tygodniu wystartuje też zakładka „sklep” na moim koncie na Patronite.

Jeśli ktoś już kupił/zamówił „Alfabet…” w normalnej dystrybucji – nic straconego. Planuję co najmniej kilka wieczorów autorskich (najbliższy już w przyszłym tygodniu w Radomiu), więc będzie okazja i do podpisu, i do rozmowy. O spotkaniach będę informował na bieżąco.

A propos spotkań – organizują je szeroko pojęte instytucje kultury, szkoły, uczelnie; to one muszą mnie zaprosić. Więc jeśli ktoś chciałby Ogdowskiego u siebie, najpierw trzeba podrzucić sugestię lokalnej bibliotece czy domowi kultury. Lubię być w ruchu i spotykać się z Czytelnikami; dystanse nie mają tu większego znaczenia.

A już w poniedziałek widzimy się on-line – przypomnę się jeszcze po niedzieli, ale kto może – i chce – niech sobie rezerwuje czas między 19.00 a 21.00.

Dobrego weekendu Wam życzę i idę włożyć rękę w lód.

PS. Nie ma żadnej popeliny – kresek, kropek czy innych mini-wygibasów. Autograf jest prawilny, ba, poprzedzony pozdrowieniami.

—–

Szanowni, piszę dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Jestem wdzięczny za dotychczasowe subskrypcje i „kawy”, proszę też o następne, by móc dalej kontynuować pisarsko-dziennikarską aktywność. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Fot. Sławek Brudny

Słabości

Szanowni! Wracam po urlopie z dobrą nowiną na temat książki, której jestem współautorem. Wydawnictwo nosi tytuł „Z Wami wolność. O wojnie i z wojny”, ukazało się pod redakcją Jakuba Olchowskiego, nakładem Instytutu Europy Środkowej – i w całości traktuje o konflikcie w Ukrainie.

Do postu załączam zdjęcie okładki oraz fragment wstępu, w którym Redaktor zachęca do lektury mojego tekstu.

Podczas urlopu nie miałem okazji dziękować Patronom i Darczyńcom. Podziękowania dla Donatorów, którzy przez te dwa tygodnie o mnie nie zapomnieli, posłałem dziś na maile – z miłym jak sądzę załącznikiem w postaci e-wersji wspomnianej książki [1].

Książki, która już niebawem ukaże się również w wersji papierowej.

Dziś publikuję jej fragment – będący częścią mojego analitycznego tekstu. Do lektury całości szersze Gremium zaproszę pod koniec tygodnia.

Niech się czyta!

—–

„(…) No więc co się stało, że armia rosyjska zawiodła oczekiwania, ukraińska zaś „urosła”? Jak w przypadku każdego poważnego zjawiska, mamy tu do czynienia z masą zmiennych. Wskazując najistotniejsze, przypiszę je do dwóch zasadniczych zbiorów. W pierwszym znajdą się czynniki techniczne/technologiczne, w drugim kulturowe. To oczywiście uproszczenie – dość wspomnieć, że oba zbiory się przenikają, wiele zmiennych nosi cechy i techniczne, i kulturowe, jedne wynikają z drugich. Postaram się te ciągłości na bieżąco wskazywać.

Weźmy przykład korupcji i złodziejstwa trawiących Rosję, w szczególności zaś instytucje związane z obronnością. Na przestrzeni dekady – jaka minęła od objęcia przez Siergieja Szojgu funkcji ministra obrony, do pełnoskalowej inwazji na Ukrainę – Kreml wydał na cele wojskowe ponad 500 mld dol. Część tych środków została przeznaczona na pensje, emerytury i inne koszty stałe. Zakładając, że pochłonęły one maksymalnie 50 proc. corocznych budżetów (co odpowiadałoby strukturze wydatków wojskowych typowej dla mniej zamożnych krajów), nadal mamy gigantyczną kwotę na mnożenie potencjału i jego modernizację. Tymczasem już w pierwszych dniach wojny wyszło na jaw, że gros zdobytych lub zniszczonych rosyjskich czołgów – „na papierze” poddanych wcześniej kolejnym udoskonaleniom – prezentowała poziom sprzed 30-40 lat i stosowne do wieku zużycie. Czym zatem były rzekome remonty, no i gdzie podziały się zamontowane jakoby nowe podzespoły (jak choćby znacząco podbijająca wartość bojową wozów opto-elektronika)? Ilja Szumanow, dyrektor generalny spenalizowanej przez Putina Transparency International Russia szacuje, że „premie korupcyjne” w sektorze wojskowym sięgały nawet 80 proc. wartości kontraktów. Kradli generałowie, kradli właściciele i dyrektorzy fabryk, w mniejszym zakresie, ale za to liczniej okradali armię niżsi rangą wojskowi oraz pracownicy przemysłu. Gdy w marcu 2022 roku zdemolowana pod Charkowem 1. Armia Pancerna sięgnęła do rezerw, tylko jeden na dziesięć zmagazynowanych T-80 nadawał się do służby. W pozostałych czołgach brakowało m.in. bloków elektroniki, wytrzebionych przez złodziei metali (pół)szlachetnych. Nie czas i miejsce na rozważania o tym, skąd bierze się status Rosji jako jednego z najbardziej skorumpowanych krajów świata. Na potrzeby tego artykułu wystarczy stwierdzenie, że zjawisko to wprost przekłada się na obniżoną wartość bojową armii.

Ukraińcy – podobnie jak inne wspólnoty z posowieckiego uniwersum – również borykali się z ogromną korupcją, która wojsko naznaczyła w sposób szczegóły. Ikonograficzne obrazki żołnierzy, wysyłanych wiosną 2014 roku do Donbasu w cywilnym obuwiu sportowym, nie były rosyjskimi fałszywkami. Tak jak informacje o ograbionych składach paliw i smarów, zdekompletowanych ciężarówkach czy czołgach widniejących w ewidencji jednostek, a faktycznie wojujących bądź zmienionych już we wraki w którejś z afrykańskich wojen. W wolnej Ukrainie zasoby armii przez lata podlegały procesom nielegalnej prywatyzacji. Zapasami wojska – od samolotów i czołgów po pistolety – na masową skalę handlowali oligarchowie do spółki z generalicją, na mniejszą, szefowie pododdziałów. „Tuczyły” się na tym rozmaite państwa i państewka, doposażały międzynarodowe i lokalne grupy przestępcze. Rozważając fenomen ochotniczych batalionów powstających w Ukrainie po 2014 roku, nie sposób pominąć kondycji regularnej armii – jej technicznej degrengolady. Ktoś musiał wojsko wyręczyć, i wyręczył, tyle że na dłuższą metę obywatelski entuzjazm to za mało, by ocalić państwo. To właśnie ta refleksja leżała u postaw całej serii działań podjętych przez ukraińskie władze po 2014 roku, mających na celu uzdrowienie sił zbrojnych i przemysłu obronnego. I choć w 2022 i 2023 roku nadal ujawniano skandale korupcyjne – na przykład związane z dostarczaniem przepłaconej żywności dla ZSU – skala kryminalnych nadużyć dramatycznie spadła, podobnie jak tolerancja dla nich. Sądząc po wysokiej efektywności sił zbrojnych, rak korupcji i złodziejstwa przestał być dla armii śmiercionośną chorobą (co nie znaczy, że przestał być problemem).

*     *     *

W 2010 roku armia rosyjska ogłosiła światu, że rezygnuje z onuc. Poza praktycznym sprawa miała również charakter prestiżowy, ocieplacze do stóp bowiem na tyle zrosły się z wizerunkiem rosyjskiego żołnierza, że uchodziły wręcz za jego symbol. Stąd „onuce” jako zamienne określenie dla sołdatów Federacji, zaadoptowane także przez internautów do opisu Rosjan jako takich. Określenie pogardliwe z uwagi na anachroniczność okrycia i towarzyszący mu często nieprzyjemny zapach. „Żołnierze dostaną nowe wyposażenie osobiste!”, chwaliły ministerstwo obrony rosyjskie media. Szybko okazało się, że w garnizonach narażonych na najniższe temperatury wojskowi masowo rezygnowali z przydziałowych skarpet i kalesonów. Marzli, odmrażali kończyny, więc onuce po cichu wróciły do łask. I musiało minąć kolejnych kilka lat, żeby zastąpiła je nowoczesna bielizna termo-aktywna. Ale materiały, z których ją wykonano, nie pochodziły z Rosji; miejscowy przemysł nie potrafił opanować technologii wykorzystujących zjawisko hydrofobowości. Wyprodukować ciuchów, które utrzymałyby ciepłotę, jednocześnie odprowadzając wraz z wilgocią jej nadmiar, dając tym samym stałe uczucie suchości i komfortu termicznego. Patenty były zachodnie, no i chińskie (będące podróbkami tych pierwszych), nigdy zaś rodzime.

Zostawmy na chwilę „sprawy przycielesne”. Na początku marca ub.r. na podkijowskim odcinku frontu doszło do pancernej potyczki. Natarły na siebie dwa pododdziały, nim padł ostatni strzał, kilka czołgów i wozów bojowych zostało zniszczonych. „Oszczędziliście nam javelinów” – drwili Ukraińcy, mając na myśli amerykańskie wyrzutnie przeciwpancerne. W istocie bowiem był to przykład friendly fire, jak w natowskiej nomenklaturze określa się pokrycie ogniem własnych wojsk. Rosjanie, nim zorientowali się, że weszli w bratobójczy kontakt, spopielili w trafionych pojazdach wielu towarzyszy (ukraińska propaganda podawała, że zniszczono 13 wozów, ale faktycznie było ich nie więcej niż sześć). Na wojnie – zwłaszcza nocą bądź przy ograniczonej przez pogodę widoczności – takie sytuacje się zdarzają. Dlatego armie starają się wyposażyć żołnierzy w sprzęt poszerzający ich świadomość sytuacyjną. W tej konkretnej sytuacji Rosjan mógłby uratować odpowiednik amerykańskiego systemu BFT (ang. Blue Force Tracker). Pozycjoner własnych (niebieskich) wojsk, coś na wzór cywilnego GPS-a, uwzględniający położenie innych oddziałów do poziomu pojedynczych wozów, oraz zawierający dodatkowe informacje o sytuacji w określonym rejonie. Ów terminal służy również do komunikacji – głosowej i pisemnej – tak, by każdy podpięty operator mógł na bieżąco aktualizować dane. Rosjanie – uważano przed inwazją – mieli i takie rozwiązania, tymczasem szybko wyszło na jaw, że borykają się z technologicznym zapóźnieniem. Świadomość sytuacyjną budując na tradycyjnej łączności radiowej, a gdy ta zawodziła, zbierając informacje jak przed kilkudziesięciu laty, za pomocą prostych technik wizualnych.

Wbrew propagandowym zapewnieniom, rosyjski przemysł nie jest w stanie dostarczyć wojsku wielu zarówno skomplikowanych systemów, jak i prostych elementów wyposażenia. Według źródeł ukraińskich, jedna trzecia Rosjan ewakuowanych medycznie podczas ofensywy zimowej, to ofiary odmrożeń i hipotermii. Dziwne? Mniej, jeśli uświadomimy sobie, że sankcje objęły także przemysł odzieżowy, a chińskie zamienniki często nie trzymają jakości. Dodajmy do tego ustalenia generała Andrieja Guruliowa, członka Dumy Państwowej, który w październiku 2022 roku donosił o „zaginięciu” 1,5 mln sortów mundurowych. Uniformów prawdopodobnie nigdy nie wyprodukowano, ale wydatki związane z ich pozyskaniem zostały przez MON poniesione. Znów więc mamy zmorę korupcji – czynnik kulturowy – która w połączeniu z technologiczną niemocą daje dramatyczne dla Rosjan wyniki. Owa niemoc ma też i kulturowe korzenie – nie tylko poprzez związek z korupcją (nielegalne transfery części środków przeznaczonych na innowacyjne rozwiązania). Coś musi być z rosyjską organizacją pracy i motywacją mocno nie tak, skoro mimo ogromnych pieniędzy przeznaczanych na obronność, ośrodki badawcze i przemysł nie dają armii niezbędnych narzędzi. Bądź dają ich za mało.

I Ukraińcy długo pozostawali „ślepi i głusi”. Lecz gdy zaczęła się inwazja, zaczęło też skokowe budowanie zdolności w obszarze świadomości sytuacyjnej. NATO rzuciło do pomocy Ukrainie zwiad satelitarny i lotniczy, szybko doprowadzając do stanu, kiedy dane przekazywano w czasie rzeczywistym. „Jakość BFT” na poziomie najmniejszych oddziałów ZSU osiągnięto dzięki wykorzystaniu cywilnych technologii – Internetu satelitarnego (starlinków) oraz komputerów i telefonów z odpowiednim (stworzonym już na potrzeby armii) oprogramowaniem. Ta „proteza” dała Ukraińcom przewagę, szczególnie w pierwszych miesiącach wojny. Co zaś się tyczy „spraw przycielesnych” – zimę z przełomu 2022-2023 roku ukraińscy żołnierze przetrwali w dużo lepszej kondycji niż rosyjscy dzięki doskonałym natowskim sortom mundurowym.

*     *     *

Wróćmy do kwestii technologicznego zapóźnienia. W przededniu inwazji spekulowano, że Rosjanie przeprowadzą atak wedle zachodnich wzorców nowoczesnej wojny. Że „od ręki”, korzystając z dalekonośnej precyzyjnej amunicji, dokonają potężnego uderzenia w kluczowe elementy ukraińskiego systemu obronnego. Pierwsze filmy z zaatakowanego kraju zdawały się potwierdzać ów scenariusz – kamery monitoringu kilku ukraińskich lotnisk zarejestrowały ostatnie fazy lotów i upadki pocisków manewrujących. „Wybombardują ich”, myślałem wówczas. Analogie z działaniami Amerykanów w Iraku nasuwały się same. Tymczasem minęła pierwsza doba, a Rosjanie użyli niewiele ponad stu rakiet. W kolejnych dniach jeszcze mniej, w sumie zaledwie tysiąc po trzech miesiącach działań. Intensywność precyzyjnego ognia dramatycznie niska jak na „drugą armię świata”. Ba, nawet podczas jesienno-zimowej kampanii rakietowej, w ramach której zamierzano zniszczyć ukraińską energetykę, Rosjanie używali 50-60 skrzydlatych pocisków w pojedynczym uderzeniu. W największym ataku – z 15 listopada 2022 roku – wykorzystali 96 rakiet Ch-101 i Ch-555. W całym pierwszym roku inwazji wystrzeli nie więcej niż trzy tysiące tego rodzaju środków bojowych. By rzucić na kolana kraj wielkości Ukrainy, musieliby strzelać cztery-pięć razy więcej. Musieć a móc robi różnicę…

Armia rosyjska weszła do wojny z Ukrainą bez należytego zapasu precyzyjnej amunicji. W tym wątku skupiamy się na lotniczych pociskach manewrujących, ale dotyczy to całego spektrum „inteligentnych” środków rażenia – z braku miejsca jedynie sygnalizuję złożoność problemu. Przestawienie gospodarki na tory wojenne niewiele w tej materii zmieniło – wedle szacunków ukraińskiego wywiadu, przemysł Rosji wiosną 2023 roku mógł wytwarzać około 70 skrzydlatych pocisków – i był to znaczący wzrost w porównaniu z poprzednimi miesiącami. Takie wyniki nie pozwalały ani na odtwarzanie zapasów, ani na skuteczną kampanię rakietową, zwłaszcza w obliczu rosnącej wydajności ukraińskiej obrony powietrznej, od jesieni 2022 roku zasilanej zachodnimi systemami. Dość wspomnieć, że z tych 70 rakiet zaledwie kilkanaście miało szanse dolecieć do celu.

Zwiększenie produkcji raczej nie wchodzi w grę. Rosjanie mogą bez istotnych problemów wytwarzać kolejne korpusy, silniki oraz głowice bojowe, jednak „sercem” nowoczesnej amunicji są systemy nawigacyjne i celownicze. Stare, analogowe rozwiązania nie gwarantują właściwej precyzji i niezawodności, dlatego tak dużo rosyjskich rakiet używanych w wojnie z Ukrainą – pamiętających jeszcze czasy ZSRR – „gubi się” lub spada przed dotarciem do celu, a jeśli doleci, razi jego okolice. Rewolucja cybernetyczna – szczególnie związana z nią miniaturyzacja – okazała się niewdzięcznym wyzwaniem najpierw dla sowieckich, a potem dla rosyjskich naukowców. W zbrojeniówce poradzono sobie z tym w duchu niegodnym oficjalnej ideologii – już na etapie projektowym przewidując zastosowanie zachodniej elektroniki. Pozyskiwanej na różne sposoby, od oficjalnych zakupów po nielegalne transakcje, które z nadejściem reżimu sankcyjnego – „delikatnego” po roku 2014 i ostrego po zeszłorocznej inwazji – stały się dużo trudniejsze do przeprowadzenia. A bez „elektro-wsadu” ani rusz. Abstrahując na moment od tematu rakiet – wielu obserwatorów zastanawia się, gdzie są rosyjskie super-czołgi T-14 Armata. Ano nie ma ich, bo brak nowoczesnej opto-elektroniki (oraz problemy z napędem, który „od zawsze” pozostaje piętą achillesową radzieckiej/rosyjskiej technologii), właściwie przesądził o niepowodzeniu programu (…)”.

—–

Dziękuję za lekturę! Ufam, że przypadła Wam do gustu i sięgniecie po resztę. Korzystając z okazji, przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

[1] Dostałem kilkanaście „zwrotek” z informacją o braku możliwości dostarczenia maila. Jutro ponowię wysyłkę.

Patronite

– Powiem prosto z mostu – przełożony zajął krzesło naprzeciwko, starając się nie patrzeć Wojtkowi w oczy. – Mam złą wiadomość.

– Chcecie mnie spuścić? – Wojtek powiedział to bez większych emocji. Rynek mediów kurczył się nieubłaganie od kilkunastu lat, czyniąc ze zwolnienia raczej nieuchronną perspektywę. Laudański już dawno pogodził się z taką możliwością – nieprzyjemną, ale nie na tyle, by uznawać wyrzucenie z pracy za wielką tragedię. (…).

– Nie, skąd! Za dobry jesteś, by cię oddawać konkurencji – mężczyzna zdjął okulary i zaczął przecierać szkła. – Chodzi o to, że na koniec afgańskiego projektu powinienem ci dać solidną premię. W podziękowaniu za te wszystkie lata dobrej roboty. Naprawdę dobrej…

– Ale nie możesz – Laudański wcale nie spodziewał się jakiejś wielkiej gratyfikacji, ale nie zamierzał tego ujawniać. Udał więc zawiedzionego.

– Mogę dać ci symboliczną premię, jeśli się nie obrazisz.

Wojtek prychnął.

– Głupio mi – zapewnił szef wydawnictwa. – W zeszłym tygodniu rozmawialiśmy o tym na zarządzie, ale dupa blada. Może na wiosnę…

Milczeli przez chwilę.

– Co chcesz teraz robić? – zapytał prezes. – Zostaniesz przy tematyce wojskowej czy myślałeś o czymś innym?

Laudański westchnął.

– Nie mam pojęcia – powiedział, wzruszając ramionami. Spuścił wzrok na blat stolika i przygryzł dolną wargę. – Naprawdę nie wiem – odezwał się po kilku sekundach, czując w głowie ogromną pustkę.

—–

To fragment „(Nie)potrzebnych”, powieści, którą wydałem w 2014 roku, gdy kończyła się dla polskiej armii wojna w Afganistanie. Tytułowi bohaterowie to weterani – przede wszystkim dotkliwie poraniony żołnierz, ale też wspomniany Laudański, dziennikarz, który spędził u podnóża Hindukuszu mnóstwo czasu. Obdarzyłem Wojtka wieloma swoimi cechami i doświadczeniami, cytowany dialog jest drobiazgowym zapisem rozmowy, którą sam odbyłem z ówczesnym szefem. Gorzka to była piguła…

Gdy zaczęła się wojna w Ukrainie, w 2014 roku, przyglądałem się jej z daleka. Pauzowałem po Afganistanie, ale i nie potrafiłem przekonać przełożonych, że TO JEST temat. Odbiwszy się kilka razy od drzwi najwyższej zwierzchności, machnąłem ręką. „Pierdolę…” – uznałem, wychodząc z założenia, że rozwód z wojną dobrze mi zrobi.

Ale ciągnęło. Do tego stopnia, że w którymś momencie rzuciłem urlopowym kwitem i z grupą kolegów pojechałem na wschód Ukrainy „za swoje”. Był przełom stycznia i lutego 2015 roku, pod Debelcewem kotłowało się jak diabli. Reporterskie szczęście (które z „podręcznikowym” szczęściem zwykle niewiele ma wspólnego) znów mnie nie zawiodło. Znów byłem w samym środku wojennej zawieruchy, skąd przywiozłem naprawdę dobre materiały. Gdy je opublikowałem – i spotkały się z szerokim odzewem Czytelników – prezes firmy zwrócił mi koszty podróży i coś tam jeszcze dorzucił.

Później jednak było już tylko pod górkę – zainteresowanie tematem ukraińskim spadało, a wszechobecna w mediach „słupkoza” („musi się klikać!”) sprawiała, że gdy tylko szedłem z pomysłem na delegację, słyszałem: „Marcin, wiem, że napiszesz dobre teksty. Ale one nam oglądalności nie zrobią. Sam wiesz, czego chcą ludzie…”. Wiedziałem. Dzień przed jednym z takich spotkań niemal serwery nam rozwalił ruch sprowokowanym „artykułem” o Dodzie, co to świeciła półgołym tyłkiem przed prezydentem Dudą. Wzdychałem i kombinowałem. Cuda na kiju robiłem, by zdobyć pieniądze na wyjazdy. Nie zawsze się udawało i wtedy znów dokładałem albo jechałem „za swoje”.

Ktoś może spytać – po co? Kto inny stwierdzić, że pasje kosztują. Można się ze mnie śmiać, że dokładałem do działalności, która wiązała się z ryzykowaniem zdrowia i życia. A ja po prostu chciałem robić coś wartościowego. Korespondencja wojenna była dla mnie – funkcyjnego redaktora w wielkim internetowym portalu – „wentylem bezpieczeństwa”. Nadawała pracy sens, leczyła też poczucie winy wynikające z tego, że na co dzień moja firma – jak miażdżąca większość innych redakcji – serwowała Czytelnikom informacyjny ściek. I przez lata takiego funkcjonowania, od ścieku „użytkowników” uzależniła.

—–

Gdy zaczęła się pełnoskalowa inwazja rosji na Ukrainę, od roku już byłem freelancerem. Właściwie to realizowałem plan, zgodnie z którym, docelowo, chciałbym żyć z pisania książek. Kilka miesięcy wcześniej wydałem „Stan wyjątkowy”, pracowałem nad kolejną powieścią, osadzoną w historii alternatywnej (w której III Rzesza wygrywa II wojnę światową). Z nawyku, ale i finansowej konieczności, współpracowałem z jednym z tygodników. Jakoś to wszystko się kręciło – bez fajerwerków, ale przynajmniej z dala od ogłupiającej redakcyjnej codzienności.

24 lutego dostałem cios w splot słoneczny. Znacie mój stosunek do Ukrainy – to on przede wszystkim odpowiadał za mój stan. Lecz było coś jeszcze – nigdy wcześniej nie czułem się tak nieużyteczny. W 2018 roku obiecałem sobie i bliskim, że już nigdy na wojnę nie pojadę. „To co ja mam robić…?” – zastanawiałem się, przeglądając apokaliptyczne newsy zza wschodniej granicy. Napisałem jeden post – korzystając ze znajomości tematu, kontaktów, historii konfliktu – potem drugi, trzeci. Następnego dnia zrobiłem to samo. Zanurzyłem się w ukraińską i rosyjską info-sferę, wypisywałem, wydzwaniałem do znajomych, do ludzi, którzy coś wiedzieli, w czymś mogli pomóc – i przelewałem to wszystko „na papier” (wiecie, że do pisania używam szablonu wiadomości w programie pocztowym? To już wiecie). Posty na Facebooku, wpisy na blogu – tak powstało coś, co jeden z Czytelników określił mianem „Ogdowski daily”. Ależ mi się ta fraza spodobała…

Chwyciło. Grono Czytelników wzrosło, liczba i jakość interakcji – tych wszystkich merytorycznych komentarzy i opinii – złożyły się na istotną wartość dodaną. A ja znów miałem – i mam! – poczucie, że robię coś wartościowego.

I zamierzam robić to dalej. Bez presji innej niż czas (z którą jestem zaprzyjaźniony), bez dręczącej myśli, że zaniedbuję inne obowiązki, bez „dobrych rad” typu: „ale znajdź jakiś inny temat, bo Ukraina już ludzi nie interesuje. Od wojska też pozwól im odpocząć”. Poznałem „DNA wojny”, specjalizuję się w polityce obronnej, rzucam na to wszystko refleksję socjologiczną; wiem, że na dłuższą metę nie jest to oferta dla masowego Czytelnika, ale dla osób z mojej społeczności już owszem. Będą więc kolejne artykuły, będzie książka, potem zapewne następna (chciałbym dokończyć wspomnianą powieść), na poważnie rozważam pracę głosem i obrazem. Ale potrzebuję w tym Waszej pomocy, Was jako Patronów. Tych, którzy chcą mnie wspierać sporadycznie, zachęcam do dalszego wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite. Pięknie dziękuję za wszystkie donacje i obiecuję (słowami jednego z moich dobrych kolegów): będzie furczeć!

Kraków, listopad 2022

Aby wesprzeć moją działalność za pośrednictwem subskrypcji na Patronite kliknij w widżet poniżej:

Wspieraj Autora na Patronite