Pomiędzy

Dmitrij wciąż uważa się za Rosjanina, a zarazem czuje się Ukraińcem. Na świat przyszedł za Uralem, ale w rodzinnej wioseczce spędził tylko dwa lata. Kolejne pięćdziesiąt przeżył w Ukrainie – najpierw w „socjalistycznej” republice, a potem w niepodległym państwie. Rozszczepieniu tożsamości – jakże typowemu dla wielu mieszkańców strefy posowieckiej w średnim i starszym wieku – sprzyjało miejsce zamieszkania: leżący tuż przy rosyjsko-ukraińskiej granicy Wołczańsk. W formalnie ukraińskim miasteczku mówiło się po rosyjsku, oglądało rosyjską telewizję, słuchało rosyjskiego radia, wielu członków rodzin i znajomych żyło za miedzą; niby w innym kraju, a przecież tuż obok. I nawet 2014 rok niewiele tu zmienił – Wołczańsk i wołczanie wciąż byli tymi „pomiędzy”, zakotwiczeni w ukraińsko-rosyjskiej „tutejszości”.

Aż przyszła „duża wojna”, jak o pełnoskalowej inwazji mówi Dmitrij.

24 lutego 2022 roku rosjanie weszli do miasta „na miękko” – mój rozmówca nie pamięta, by ktokolwiek do nich strzelał.

– Wiwatowano? – dopytuję.

– Nie widziałem, choć miałem kilku znajomych, którzy wprost przyznawali, że za rosji będzie nam wszystkim lepiej – słyszę w odpowiedzi.

– A było?

Dmitrij wypuszcza głośno powietrzne. I opowiada, że z miasteczka – razem z ukraińskimi flagami i urzędowymi tablicami – błyskawicznie zniknęli przedstawiciele miejscowej elity. Urzędnicy, nauczyciele, działacze społeczni; wszyscy, którym można było zarzucić „proukraiński aktywizm”. Część pewnie uciekła, ale większość została pojmana przez rosjan.

– Tych ludzi już nie ma… – mężczyzna nie pozostawia złudzeń. – No i atowszczików, których rosjanie szukali jak najgroźniejszych kryminalistów – Dmitrij ma na myśli żołnierzy armii ukraińskiej, którzy brali udział w operacji antyterrorystycznej (ATO) w Donbasie w latach 2014-22.

– Zwykłym mieszkańcom okupanci dokuczali?

– Właściwie to nie – 52-latek wzrusza ramionami. – Tak naprawdę dopiero po wyzwoleniu (jesienią 2022 roku – dop. MO) odcięli Wołczańsk od gazu, no i zaczęli strzelać z armat. Nie był to masowy ogień, raz dziennie, potem raz na parę dni coś przyleciało. Zniszczyło lub uszkodziło jakiś dom, czasem kogoś zabiło czy zraniło – mężczyzna opowiada o zagrożeniu z lekceważeniem charakterystycznym dla osób długotrwale wystawionych na niebezpieczne bodźce. – Dało się przywyknąć – zapewnia.

„W miarę normalne” wojenne życie skończyło się 12 maja 2024 roku – tego dnia rosjanie znów pojawili się w Wołczańsku. Z miejsca do nich strzelano, a i oni poprzedzili swój rajd artyleryjską kanonadą.

– Tu już nie było żartów – Dmitrij uśmiecha się smutno. – Kilka kolejnych dni przesiedziałem w piwnicy u sąsiadów.

Przypadkowy wybór miejsca schronienia („akurat tam byłem”) okazał się błogosławieństwem. Wołczańsk szybko stał się areną ciężkich ulicznych walk, a rosjanie szybko sięgnęli po najcięższe argumenty. 19 maja w pobliżu domu jednorodzinnego Dmitrija upadła rosyjska bomba szybująca. Półtoratonowy KAB zmienił budynek – wraz z sąsiedztwem – w dymiące rumowisko.

– Nie było gdzie wracać, czego pilnować, a sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Ukraińskie wojsko wywoziło cywilów z miasta, wsiadłem w ewakuacyjny autobus i trafiłem tu – mężczyzna rozgląda się po niewielkim pokoju niegdyś zajmowanym przez nastoletnich uczniów zespołu szkół rolniczych. Bursa w miejscowości Kehycziwka, 100 km od Charkowa, to teraz dom dla 38 uchodźców z Wołczańska i podwołczańskich wiosek.

Ci ludzie wyjechali jak stali, zwykle w środku nocny, pośpiesznie zgarniani z miejsc schronienia – tylko szczęściarze zdołali zabrać ze sobą dokumenty i trochę niezbędnych rzeczy. Dmitrij do nich nie należał. Na szczęście w Kehycziwce dostał nie tylko miejsce do spania. Ma co jeść, gdzie się umyć, co na siebie włożyć (choć i tak chodzi bez koszulki, bo przy 40-stopniowym upale nie da się inaczej). Chciałby robić coś sensownego, ale do wojska go nie wezmą, bo jest inwalidą. Zostaje więc czekać – czekać na informację, że można już do Wołczańska wrócić.

– Tam tylko ruiny… – zauważam, mając przed oczyma świeże obrazki z ukraińskiego drona, dokumentujące kolejne działo zniszczenia armii putina. – No i rosja w pobliżu, a więc ryzyko, że tamci znów powrócą.

– Wiem – mężczyzna zapala kolejnego papierosa. – Ale tam jest mój dom, który teraz trzeba odbudować.

Kiwam głową, gdyż wiem, że ludziom takim jak Dmitrij nie wolno odbierać nadziei. Jednocześnie uważam za całkiem racjonalny pomysł stworzenia wzdłuż granicy z rosją głębokiej na 30 km i niezasiedlonej strefy buforowej, o czym mówi się ostatnio pośród ukraińskich analityków militarnych. Nie pytam o ten pomysł Dmitrija, bo i po co – i tak znam odpowiedź. Nurtuje mnie jednak inna kwestia.

– Mówisz, że jesteś i Rosjaninem, i Ukraińcem. Czy to, co stało się zwłaszcza od maja tego roku, zmieniło twój stosunek do rosjan?

– A co mam o nich myśleć? – głos Dmitrija jest cichy, niemal niesłyszalny. – Co myśleć, gdy tylu ludzi zabili, tyle domów zniszczyli? – pyta retorycznie.

PS. Bursa w Kehycziwce ma pięć pięter, dawni mieszkańcy Wołczańska znów żyją „pomiędzy” – na trzecim, mając nad sobą dwa niesprawne etaże, a pod sobą dwoma zarezerwowane dla uczniów (którzy być może wrócą do nauki stacjonarnej). Miejsc dla wewnętrznych uchodźców mogłoby być trzy razy więcej, ale dach wiekowego budynku przecieka i najwyżej położone pomieszczenia są zbyt wilgotne, by mogli z nich korzystać ludzie. Przecieki wkrótce uszkodzą niższe piętra, lokalny samorząd nie ma pieniędzy na remont. Jego przedstawiciele zwrócili się o wsparcie do fundacji, z którą współpracuję – Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Dach – wszystko na to wskazuje – do jesieni zostanie naprawiony w ramach projektu realizowanego przez PCPM.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Dmitrij w swoim tymczasowym lokum/fot. własne

Gościnność

– A spróbuj ogóreczków, takich dobrych w sklepie w Charkowie nie kupisz – zachęca Nina, właścicielka niewielkiego gospodarstwa z Dergaczy, miasteczka przytulonego do charkowskiej metropolii. 75-latka uśmiechem kwituje słowa uznania i zaprasza do skosztowania pomidorów. Równie pysznych, co oznajmiam w towarzystwie dźwięków artyleryjskiej kanonady. – Dziś biją mocniej… – przyznaje staruszka, po czym wraca do warzywno-owocowego sedna. – Pięknie mi obrodziło w tym roku – mówi, znów uśmiechając się szeroko.

W tle po raz kolejny zaczyna wyć syrena alarmowa – w tonach, które sugerują zużycie aparatury nagłaśniającej – ale nikt nie zwraca już na nią uwagi. W Dergaczach przywykli do wojennego zagrożenia – rosjanie zajęli miejscowość w pierwszych godzinach inwazji, wiosną 2022 roku zostali z niej wyrzuceni. Mimo to pociski i bomby wciąż na miasto spadały – spośród tych drugich także półtoratonowe KAB-y. Trochę „za karę”, że tutejsi nie chcieli „ruskiego miru”, głównie zaś po to, by uzmysłowić mieszkańcom, że „za Ukrainy” spokoju nie zaznają.

Dziś o ten spokój jeszcze trudniej, bo w połowie maja rosjanie ponownie wkroczyli do północnej Charkowszczyzny. Do Dergaczy nie doszli, zatrzymano ich kilka kilometrów przed miastem, we wsi Lipce. Natarcie wytraciło impet, a cała ofensywa okazała się dla okupantów koszmarnie kosztownym przedsięwzięciem. Tym niemniej wgryźli się w ziemię i są nieopodal, co jakiś czas przypominając o swoim istnieniu mieszkańcom Dergaczy.

– Bombami nas stąd nie wykurzą – zapewnia Nina. – Zresztą, gdzie ja z tym pójdę – kobieta na moment odrywa od ziemi laskę. – Za stara i niesprawna jestem, żeby gdziekolwiek uciekać – w przytulnej, zielonej szklarni jej słowa brzmią wyjątkowo surrealistycznie.

No ale wciąż słychać te wystrzały, te wybuchy, tę nieszczęsną sfatygowaną syrenę…

—–

Odwiedziłem Ninę na początku minionego tygodnia, a pretekstem była właśnie wizyta w jej ogródku. Fundacja, z którą współpracuję – Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej – realizuje na Charkowszczyźnie kilka projektów, kobieta otrzymała wsparcie w ramach jednego z nich. W programie chodzi o zmniejszanie uzależnienia mieszkańców zagrożonych regionów Ukrainy od pomocy żywnościowej. W tym celu właściciele przydomowych ogródków z Dergaczy, Cyrkunów i Rohania otrzymali ponad dwa tysiące pakietów nasion popularnych warzyw i owoców. Banał? Być może, szczególnie że projekt nie wymaga wielkich nakładów finansowych. Ale generuje dużą wartość dodaną, bo zostawia sprawczość w rękach obdarowanych – ostatecznie to oni (i ich bliscy) pracują przy uprawie, i to oni decydują o tym, co zrobić z plonami, zwłaszcza z nadwyżkami, które można sprzedać w pobliskim Charkowie, ratując skromne budżety. Kto choć trochę orientuje się w realiach pomocy humanitarnej, ten wie, jak istotna jest duma (i konieczność jej poszanowania) obdarowywanych, ma też pewnie świadomość, jak łatwo doprowadzić ofiary kryzysów do sytuacji wyuczonej nieudolności.

Historię Niny (i nie tylko) wraz z szerokim kontekstem dotyczącym sytuacji w Charkowie i okolicy, opisałem w tekście, który został opublikowany na stronie PCPM. Oto link co całości materiału.

A tu chciałbym na coś jeszcze zwrócić Waszą uwagę. W tematach (około)wojennych „siedzę” od ponad dwóch dekad, od kilku lat skupiam się na poznawaniu i opisywaniu losów cywilów, którym przyszło mierzyć się z (po)wojennymi wyzwaniami. Większość spotkań łączy coś, co nieodmiennie wzrusza mnie i trzyma w pionie. Wojna i towarzysząca jej bieda nie zabijają serdeczności, potrzeby dzielenia się, gościnności. Te ogóreczki Niny to coś, z czym stykam się przy każdym takim wyjeździe. Choć z tyłu głowy zawsze jest świadomość, że „oni mają tak mało”, wiem, że nie wolno odmówić. Kropla urazy w morzu traumy mogłaby niczego nie zmienić, ale mogłaby też przelać czarę.

– No chłopcy, mam dziś 69. urodziny, musicie napić się ze mną szampana – rzecze starsza pani, mieszkanka Cyrkunów. Kilka tygodni temu wolontariusze, dzięki środkom PCPM, wyremontowali jej dach uszkodzony odłamkami Gradów. Przyjechaliśmy obejrzeć efekty prac, tak się złożyło, że w urodziny. Była więc odrobina musującego wina i były słodycze wyjęte z głębokiej skrytki. A z naszej strony naprędce zorganizowany podarunek i wyśpiewane życzenia.

I była też artyleria pogrzmiewająca w tle…

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Nina i wspomniane urodzinowe wino/fot. własne

Strefa

Wczesną jesienią minionego roku spędziłem kilka dni w Charkowie i okolicach. Byłem wówczas m.in. we wsi Cyrkuny, położonej na północny wschód od miasta, jakieś 20 km od granicy z rosją. Miejscowość wpadła w łapy moskali już w pierwszych godzinach pełnoskalowej inwazji, przez niemal trzy miesiące stacjonowali w niej artylerzyści ostrzeliwujący Charków. Nie dość zatem, że mieszkańcy padli ofiarą zorganizowanego terroru i żołdackiej bandyterki, to jeszcze znaleźli się pod ogniem własnych dział – rosjanie rozstawiali armaty i wyrzutnie pośród zabudowań, w efekcie część zniszczeń w Cyrkunach powstała na skutek ukraińskich uderzeń kontrbateryjnych.

Wyzwolenie przyszło wiosną 2022 roku, a wraz z nim nadzieja. Cyrkuny – i cztery inne najbardziej zniszczone miejscowości w Ukrainie – objęte zostały rządowym, pilotażowym programem odbudowy. Ogłosił to sam prezydent Zełenski, odwiedzając wieś. Wedle planów, samorząd Cyrkunów miał otrzymać na ten cel 27 mln dol., a skrócona ścieżka prawna pozwoliłaby na szybką realizację zadań. Pod koniec września 2023 roku spotkałem się z nowomianowanym pełnomocnikiem rządu ds. odbudowy miejscowości. Nie był to zwykły urzędnik, a „dorobiony” przedsiębiorca. Mocno „zajawiony na temat”, kreślił przede mną wizję Cyrkunów jako strefy przyjaznej dla biznesu. „Nie chodzi o odbudowę samych domów i obiektów publicznych”, mówił. „To za proste i nie przyniesie dodatkowej wartości. Wokół wsi są rozległe tereny nadające się pod działalność przemysłową, magazynową; w tę stronę chciałbym pójść”.

Ambicje ambicjami, a rzeczywistość wyglądała marnie. Cyrkuny pozostawały w dużej mierze opuszczone, w zasadzie nie było tam dzieci. Zamieszkałe kwartały powolutku się odbudowywały, działo się to jednak w zakresie inicjatywy własnej i własnych skromnych możliwości mieszkańców oraz za sprawą organizacji pozarządowych, takich jak Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. No i w większości były to prowizoryczne remonty – „na chwilę”, „byle nie leciało na głowę”, „byle dało się przetrwać zimę” – nie zaś gruntowna rekonstrukcja. Gdzie podziały się obiecane miliony? Gdzieś. Czy ta niemrawość wynikała z ukraińskiej urzędniczej nieudolności, korupcji, braku środków? Być może, choć moim zdaniem odpowiedź zawierała się w czym innym. W dźwiękach kanonady, które dało się usłyszeć po kilkadziesiąt razy dziennie.

Niedawni okupanci ani myśleli dać mieszkańcom wyzwolonych miejscowości święty spokój. Ci mieli się bać i uciec z dala od granicy, albo żyć w realiach ciągłego ryzyka, że coś przyleci i odbierze im życie.

Czy w takich okolicznościach ma sens poważna odbudowa, mają sens poważne inwestycje? Ano właśnie…

Do Cyrkun rosyjskie pociski zwykle nie dolatywały (najczęściej waliły po obrzeżach), ogniem artyleryjskim obrywały przede wszystkim wioski położone bardziej na północ. Wtedy, we wrześniu 2023 roku, udało mi się dotrzeć do miejscowości Lipce, 8 km od „mordoru” – dalej była już „szara strefa”. Teren formalnie należący do Ukrainy, de facto będący ziemią niczyją. W znajdujących się w niej maleńkich wioskach i przysiółkach nadal mieszkali ludzie, zwykle staruszkowie, którzy nie mieli sił i ochoty na ewakuację. „Co kilka dni wolontariusze podrzucają im wodę, jedzenie, leki”, zapewniał przedstawiciel lokalnej administracji wojskowej. „Najlepiej, gdyby ci mieszkańcy wyjechali, ale nie możemy nikogo zmusić do opuszczenia domu. Nie możemy też pozostawić takich osób samym sobie”.

W tych słowach mieszała się zarówno bezsilność, jak i determinacja, co wraz z poczuciem tymczasowości tworzyło specyficzny klimat pogranicza. Widziałem, słyszałem, czułem to nie tylko w kontaktach z przedstawicielami lokalnych władz, ale też w relacjach ze zwykłymi ludźmi. Nikt nie mówił tego wprost, ale panowała domyślna zgoda, że „póki trwa wojna oni nie przestaną nam dokuczać, ba, spróbują tu wrócić”.

No i spróbowali…

W miniony piątek, na razie nieco bardziej na wschód, za cel obierając nadgraniczne miasteczko Wołczańsk. Które – podobnie jak wspomniane wioseczki i przysiółki – leży w „szarej strefie” i gdzie również mieszkali ludzie, głównie osoby w podeszłym wieku. Używam czasu przeszłego, bowiem po tym, co w weekend z Wołczańskiem zrobiła rosyjska artyleria, chętnych do pozostania na ziemi niczyjej znacząco ubyło. W niedzielę w miasteczku przebywało jeszcze około 500 osób, ale armia ukraińska i wolontariusze cały czas prowadzili ewakuację.

Realizowaną pod ogniem, gdyż rosjanie ewidentnie chcieliby miasto zająć.

Czy to wstęp do poważniejszej operacji? Nie sądzę. Apokaliptyczne doniesienia o otwarciu przez moskali kolejnego frontu można włożyć między bajki. Owszem, rosjanie bardzo by chcieli zdobyć Charków, a droga do metropolii wiedzie przez przygraniczne miejscowości. Tyle że całe zgrupowanie armii rosyjskiej wzdłuż północnej granicy Ukrainy liczy sobie 53 tys. żołnierzy. Nieco ponad 70 tys., jeśli policzymy wojsko stacjonujące w odległości 100 km od granicy. To co najmniej trzy razy za mało, żeby myśleć o powodzeniu operacji zajęcia miasta wielkości Charkowa.

O co więc idzie moskalom? Moim zdaniem mamy tu lustrzane odbicie akcji, jakie przeprowadzała druga strona. Ukraińskie uderzenia na przygraniczne miejscowości w obwodzie biełgorodzkim miały odciągnąć część sił z frontu/wydrenować rosyjskie rezerwy. Co w gruncie rzeczy się powiodło, bo wspomniane 53 tys. to stosunkowa nowa jakość – wcześniej tego fragmentu granicy chroniło raptem kilkanaście tysięcy wojskowych. Co ciekawe – i w czym również zawiera się podobieństwo – o ile Ukraińcy przeprowadzali rajdy na terytorium rosji posiłkując się rosyjskimi kolaborantami, o tyle moskale do ataków na Wołczańsk (i kilka okolicznych wiosek) używają najemnych żołnierzy z państw afrykańskich. Obie strony walczą więc rękoma cudzoziemców, choć gwoli rzetelności zastrzec należy, że ciemnoskórzy wojskowi stanowią zdecydowaną mniejszość atakujących (ponoć na Wołczańsk nacierają cztery bataliony, jeden z nich ma się składać z cudzoziemskich ochotników).

Jeśli celem rosjan było rozproszenie ukraińskich oddziałów, zabieg ten – przynajmniej na razie – niespecjalnie się udał. W rejon walk Kijów pchnął dodatkowo elementy jednej brygady, próbując opanować kryzys przede wszystkim miejscowymi siłami. Dziś dotarła wiadomość, że zmieniono dowódcę charkowskiego zgrupowania ZSU, co może być konsekwencją złej oceny dotychczasowych działań, podjętych na przestrzeni ostatnich czterech dni. Niezależnie od powodów tej dymisji, sytuacja na północ od Charkowa nie jest „załamaniem frontu”, nie grozi „wyjściem rosjan na tyły ukraińskiej armii” i nie przerodzi się z minuty na minutę w „zmasowany szturm na Charków” – do czego usiłują przekonać nas (pro)rosyjscy propagandyści. Taktyczne sukcesy rosjan – o jakich donosi ukraiński sztab generalny – to zajęcie kilku wioseczek w „szarej strefie”, gdzie dotąd nie było ukraińskiej armii.

Oczywiście każdy pokonanym przez rosjan kilometr na drodze do Charkowa to narastające zagrożenie dla miasta – nie tyle szturmem, co ostrzałem artyleryjskim. Metropolia jest przez moskali regularnie okładana z systemów rakietowych, ale od lata 2022 roku pozostaje poza zasięgiem artylerii lufowej. Jeśliby to się zmieniło, ciągłość i intensywność ognia dramatycznie by wzrosły, a charkowianie podzieliliby los terroryzowanych „na odległość” mieszkańców Cyrkun i okolic. ZSU nie może do takiej sytuacji dopuścić, dla rosjan może to być drugi z celów operacji.

Trzeci wiąże się z koniecznością – patrząc z perspektywy moskali – zbudowania buforu, dzięki któremu udałoby się ograniczyć ukraińskie ostrzały Biełgorodu. Od wielu miesięcy Ukraińcy atakują cele wojskowe pod miastem – na przykład stanowiska ostrzeliwujących Charków wyrzutni Iskander – i w samym mieście, co czasem kończy się uderzeniami w obiekty cywilne. Nie ma przekonujących dowodów, by ZSU z premedytacją „waliło po cywilach”, mszcząc się za ataki na ukraińskie miasta, tym niemniej Biełgorod powoli zamienia się w rosyjską „szarą strefę”. (Pro)kremlowska propaganda tego nie pokazuje, ale analiza lokalnych ogólnodostępnych źródeł skłania mnie do wniosku, że miasto opuścił co czwarty mieszkaniec. „To widać na ulicach”, czytam na jednym z lokalnych forów, gdzie mowa jest o „postępującej psychozie” i „panice”.

Dobrostan obywateli federacji nigdy nie był nadrzędnym celem Kremla, ale zwalczanie defetyzmu już owszem. Stąd konieczność uderzenia w jego źródła i zapewnienia miastu „szerszej otuliny”.

W tym kontekście warto się odnieść do zdarzenia, które miało miejsce w niedzielę. Gdzie jeden z biełgorodzkich wieżowców uległ częściowemu zawaleniu rzekomo po trafieniu przez ukraińską rakietę. Obejrzałem zapis z monitoringu, który uchwycił moment wybuchu i w mojej ocenie w budynku doszło do eksplozji gazu. Banalna w gruncie rzeczy sprawa, przypadkiem skorelowana z wojną. Użyteczna dla (pro)kremlowskiej propagandy, która katastrofę budowlaną zmieniła w akt terroryzmu, przypisując go Ukrainie. Co zresztą uaktywniło antyrosyjskich poszukiwaczy niebanalnych wyjaśnień, według których wieżowiec wysadziły rosyjskie służby. Po co? By zyskać pretekst do ostrzałów cywilnych obiektów w Ukrainie. Naprawdę? Po ponad dwóch latach rosyjskich bestialstw ktoś jeszcze wierzy, że rosja takich pretekstów potrzebuje? Potrzebuje dalszego zniechęcania zachodnich opinii publicznych dla idei wspierania Ukrainy – stąd takie a nie inne „zagospodarowanie” wypadku. Oskarżenie Kijowa o atak na bezbronny budynek może poskutkować przekonaniem, że obie strony są siebie warte. „Dzikusy, niech się pozabijają, będzie spokój, nam nic do tego” – jeśli obywatele Zachodu zaczną w ten sposób myśleć i przełoży się to na działania ich rządów, rosja na tym skorzysta.

Skorzysta – w myśl wojskowej filozofii „rozwijania powodzenia” – jeśli ograniczona w założeniach operacja na północ od Charkowa przyniesie nieoczekiwanie pozytywne dla rosjan skutki. Jeśli Ukraińcy rzeczywiście pękną i pojawi się okazja na przykład do zablokowania miasta. Lecz nawet w takim scenariuszu sprawy nie będą mogły potoczyć się błyskawicznie – przerzucenie silnych odwodów to nie jest kwestia godzin czy nawet dób. No i czas na takie same działania ma też druga strona.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Grzegorzowi Smulce, Czytelniczce Magdzie (za „wiadro kawy”!), Arkadiuszowi Żmudzińskiemu, Grzegorzowi Zgnilcowi, Kamilowi G., Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Cyrkuny – 20 km dalej, jadąc tą drogą, zaczynał się „mordor”…/fot. własne

Chersoń

Czy Chersoń to wymarłe miasto? I tak i nie; wszystko zależy od tego, gdzie się człowiek znajdzie i o jakiej porze. Godzina policyjna zaczyna się już o 20.00, gaśnie wówczas większość świateł. Na ulicach, poza patrolami i sforami bezpańskich psów, można spotkać pijaczków, zawsze gotowych potowarzyszyć tym, którzy nocą mogą się po mieście poruszać, za to niezbyt pewnie czują się w ciemnościach. Pięć hrywien i woniąca nieprzetrawionym alkoholem eskorta zapewniona.

Mniej niż jedna trzecia

Żuliki to stały element krajobrazu miasta – wojna im niestraszna także i za dnia. Siedzą i śpią na ławeczkach, zupełnie nie przejmując się dźwiękami pracującej artylerii. Surrealistyczny widok dla kogoś, kto wpada tu na chwilę, a i z wojną ma niespecjalne doświadczenia. „W Chersoniu znów strzelali”, donoszą co rusz media, co tylko potęguje dysonans poznawczy. A po prawdzie to strzelają, bywa że co kilka minut słychać salwę lub wybuch. Tyle że to ogień prowadzony z obu stron, nie tylko przez rosjan, a pociski „stamtąd” zwykle upadają poza miastem lub na jego obrzeżach.

Czasem jednak wpadnie coś do centrum – i to „czasem” definiuje sytuację.

Chersońska ulica/fot. Marcin Ogdowski

Żulikom „czasem” nie przeszkadza, wielu zwykłych ludzi trzyma w domach albo zmusza do ucieczki w świat. Przed inwazją Chersoń liczył 350 tys. mieszkańców, tuż po ośmiomiesięcznej okupacji było ich o połowę mniej. Ludzie nie od razu bali się rosjan, sam atak na miasto nie wywołał paniki. Exodus ruszył, gdy moskale zaczęli szukać „banderowców”, bić, kraść i gwałcić. Zaraz po wyzwoleniu – w listopadzie zeszłego roku – ludzie zaczęli wracać, jednak proces ten szybko wyhamował. Selektywne, ale jednak uciążliwe ostrzały, zrobiły swoje. Migrację wzmocnił i wymusił gospodarczy upadek miasta. A potem przyszła wielka powódź, po zawaleniu się tamy w Nowej Kachowce.

Anton Jefanow/fot. Marcin Ogdowski

– W mieście zostało 95 tys. osób – mówi Anton Jefanow, zastępca szefa administracji wojskowej Chersonia. – Mniej niż jedna trzecia.

Dodatkowe ryzyka

Autobusy jeżdżą, choć kierowcy siedzą za kółkiem w kamizelkach kuloodpornych i w hełmach, a przy przystankach stoją schrony z betonowych prefabrykatów. Oczywiście, nie każdy kierowca wkłada „kubraczek”, nie przy każdym postoju jest się gdzie ukryć. Ludzie nawykli i brakuje im dyscypliny, miastu brakuje pieniędzy na zakup kolejnych schronów. Są ważniejsze wydatki, zwłaszcza że… ludzie nawykli. Ktoś z zewnątrz spodziewałby się, że chersończycy będą po mieście przemykać. Jedni przemykają, inni spacerują – jak gdyby nigdy nic. Ale faktycznie, jest tych spacerowiczów mniej niż przed wojną. Mniej, niż by to wynikało z samej obecności niemal 100 tys. osób.

Mniej jest miejsc, do których mogliby pójść. Kina, baseny, boiska; nikt takich usług dziś nie oferuje. Jest kilka barów i restauracji (jest też prohibicja od 15.00 do 10.00), ba, kilka lokali wystawia ogródki. Tłoku w nich nie ma, choć pustek też nie. „Życie na mieście” toczy się w cieniu wojny, będąc zarazem cieniem przedwojennej aktywności.

Produkty pierwszej potrzeby można w Chersoniu kupić, ale wielu zubożałych, zwłaszcza starszych mieszkańców zwyczajnie na nie nie stać. Z pomocą przychodzą organizacje humanitarne, niezbędne produkty dystrybuuje opieka społeczna/fot. Marcin Ogdowski

Większość sklepów nie pracuje – i nie chodzi tylko o zagrożenie i mniejszą populację. W zakresie aprowizacji dużą część potrzeb zaspakaja pomoc humanitarna. Ale choć ograniczony, rynek wciąż działa – w Chersoniu bez trudu można znaleźć uliczne stragany, są też dobrze zaopatrzone supermarkety. Nie sposób do nich trafić, kierując się widokiem witryn – te bowiem zamaskowane są wiórowymi płytami. Ceny w takich placówkach porównywalne z polskimi, co przy tutejszej sile nabywczej oznacza, że realnie są 3-4 razy wyższe. Miasto ma wydolne połączenia kolejowe i drogowe, lecz mimo wszystko to czerwona strefa; transport towarów musi uwzględniać dodatkowe ryzyka. I tak jedna bieda napędza drugą.

Na wojnie i wymuszonych przez nią migracjach, najbardziej cierpią najstarsi chersończycy.

Dlaczego? O tym w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – znajdziecie go pod tym linkiem.

Nz. Wjazd do Chersonia/fot. Marcin Ogdowski

Foto-impresje

… czyli notatnik z podróży po Ukrainie.

Z powodów technicznych nie prowadziłem relacji na blogu, ale na bieżąco udzielałem się na Facebooku. Uzupełniam wpisy post factum, dla zapewnienia ciągłości narracji.

26 września, rano

Zapisek z pociągu do Odesy.

Na dworcu we Lwowie rodzina dwa plus trzy wracająca z krótkiego urlopu w zachodniej Ukrainie. W przedziale młoda dziewczyna, jadąca na spotkanie z chłopakiem. Nad ranem budzi mnie jej rozmowa – wyszła na korytarz, ale i tak słyszę, jak ruga gościa, bo zapił i nie będzie w stanie jej odebrać. Gdy odtrąbiamy koniec spania, Darek, współtowarzysz podróży, idzie organizować coś do picia. Poprosiłem o herbatę, prowadnik każe wybierać między zieloną, czerwoną i czarną.

Czuję się, jakbym jechał na wakacje w starych dobrych czasach. Tyle zwyczajnych sytuacji i zwykłych wyborów.

A jednak nie są to dobre czasy, bo jeszcze we Lwowie czytam o rosyjskich bombowcach, które znów lecą nad Morze Kaspijskie – a więc najpewniej będzie nalot. A tuż przed wejściem do pociągu przychodzi wieść, że skurwysyny właśnie ostrzelały Odesę.

Wojna trwa, życie toczy się dalej.

Nz. Wziąłem czornyj czaj.

26 września, wieczór

Emanacja życia.

Plaża w Odesie. Dziewczęta robią sobie sesję. Za pięć godzin godzina policyjna, za siedem, może osiem, na pobliski port znów spadną szahidy.

A rano plaża ponownie wypełni się ludźmi.

Bo życie MUSI toczyć się dalej.

27 września

Komu w drogę, temu czas. Karetki, medykamenty, chemia, elektronika i… elektryczne rowery dla pracowników socjalnych – wszystko to jedzie do Chersonia.

Organizatorem konwoju jest Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).

28 września, rano

Posad Pokrowskie.

Idzie nowe, idzie odbudowa. Powoli, baaardzo powoli. Na razie rumowisko otoczono płotem. Rozebrano kilka zniszczonych budynków, zaczęło się murowanie fundamentów. Ale bez saperów ani rusz, bez ich ciężkiego sprzętu potrzebnego na froncie.

Więc mieszkańcy pokornie czekają – żyjąc w ruinach lub modułowych tymczasowych domkach – ale nadziei w nich jakby trochę mniej. Na szczęście jest humor, choć czarny jak diabli, do spodu oczyszczający.

– Fundament? Eee… – macha ręką kobieta w sklepie. – Zaraz będą musieli rozebrać, żeby poprawić – śmieje się głośno.

Ps. Dziś pracuję w podchersońskich wioskach, gdzie Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej rozdaje pomoc powodzianom.

28 września, popołudniu

Zahorianiwka od ponad miesiąca nie ma bieżącej wody.

– Przyjechały służby, zbadały, okazało się, że w wodzie jest rakotwórczy arsen. Stężenie siedem razy wyższe od normy – mówi Nadieja (boże broń Nadieżda! – zastrzega na wstępie).

Nie bardzo wiadomo, jak metal ciężki dostał się do ujęcia wody. Dla miejscowych jest oczywiste, że to skutek przerwania tamy na Kachowce i tego, że fala zabrała ze sobą mnóstwo zanieczyszczeń (choć samej osady nie zalała).

– Przed okupacją wodę badano raz na trzy miesiące, wszystko z nią było w porządku – zapewnia Nadieja.

Lokalny samorząd dostarcza wodę techniczną beczkowozami, wodę do picia organizują wolontariusze. Budowa nowego ujęcia to koszt rzędu 1,5 mln hrywień (ok. 190 tys zł). Dla 130 osob, które zostały we wiosce, państwo takiego kosztu nie poniesie.

– Są ważniejsze wydatki – moja rozmówczyni uśmiecha się smutno.

Brutalna, wojenna ekonomia.

28 września, wieczorem

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co), sklep otwarty tylko między 8.30 a 10.30″, informuje kartka naklejona na drzwiach. Uśmiecham się na jej widok; uwielbiam tę ukraińską niezłomność w jej szyderczej odsłonie.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, nieopodal Komyszanów rozciągają się rosyjskie pozycje. Diabły stoją za rzeką i regularnie walą z artylerii. Był czas, przed powodzią, że sklep dzieliło od nich ledwie 800 metrów.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, jego moździerzyści biorą na cel wybitnie wojskowe obiekty. Jak dom z drugiego zdjęcia, zdemilitaryzowany latem. Akurat był pusty, więc tym razem nikogo draniom zabić się nie udało.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, na pobliskim cmentarzu przybywa grobów. Śmierć pod ostrzałem to nie tylko żołnierski los – w Komyszanach tak giną cywile, na przykład w drodze do sklepu, otwartego „tylko między 8.30 a 10.30”.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, u Marii na posesji wylądował pocisk. Zniszczył przedsionek i kawał kuchni. Stało się to w maju, do dziś – dzięki sąsiedzkiej pomocy – szkody udało się naprawić.

– Mario, mogę Wam zrobić zdjęcie i o Was napisać? – pytam.

– Zrób. I opowiedz ludziom, co oni, rosjanie, z nami Ukraińcami robią. Może ktoś będzie wiedział, dlaczego i za co.

Może „W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”? Na pewno tak, ale nie tylko. Bo ostatecznie to nie putin wkłada granaty do moździerzowych luf…

29 września

Antona Jefanowa (na zdjęciu) poznałem w marcu tego roku. Właśnie wrócił z terenu, gdzie nadzorował prace energetyków przywracających prąd na przedmieściach Chersonia. Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) współfinansowało wówczas część wynagrodzeń dla elektryków, Ania, szefowa misji, przymierzała się do kolejnych projektów. Z Antonem więc pogadać należalo, a że chłop zalatany, „wstępniak” odbył się na parkingu.

– Aha, uważajcie – rzekł na koniec Jefanow. Wiedział, że i my jedziemy do naddnieprzańskich wiosek, spotkać się z pracującymi ekipami. – Tamci ciągle strzelają, kilka minut temu pocisk walnął tak blisko naszego auta, że aż szyby poszły – mówił to tak, jak gdyby wybijane falą uderzeniową szkło było oczywistym elementem urzędniczej codzienności. Ścisnął nam dłonie i tyle go widziałem – pobiegł do następnej roboty.

Anton jest dziś zastępcą szefa wojskowej administracji Chersonia. Przed inwazją odpowiadał za pomoc społeczną, obecnie ma dużo więcej obowiązków, do których należy również współpraca z organizacjami humanitarnym. Ta ostatnia forma działalności jest w tej chwili uporządkowana i sformalizowana, ale zaczęła się za okupacji, od pracy w warunkach konspiracyjnych.

– rosjanie nie dostarczali do miasta niezbędnych medykamentów, ba, swoje mają fatalnej jakości, więc co tylko mogli to rozkradli, nie przejmując się potrzebami cywilów – wspomina. – Mój departament opiekował się kilkuset schorowanymi, starszymi osobami, które bez leków po prostu by poumierały. Na szczęście mieliśmy Internet i kontakty w Polsce. Zamawiałem, co było potrzebne, nikt mi nigdy niczego nie odmówił. Z Chersonia można było wyjechać i do niego wrócić. Nie było to bezpieczne, bo rosjanie na blok postach kradli i bili, ale ochotników nie brakowało. I to oni przywozili do miasta kupione w Polsce lub za zebrane przez Polaków pieniądze leki.

– Kto je roznosił potrzebującym w mieście?

– Hahahaha – Anton uśmiecha się szelmowsko. – Ulicą jeździły rosyjskie tigry, a ja biegałem z kontrabandą. Z witaminami znaczy – dodaje, jeszcze szerzej się uśmiechając. Odcięta od zachodnich technologii rosja ma poważne problemy z zaopatrzeniem aptek i szpitali. Konfiskowanie medykamentów było więc także elementem rutynowych działań okupantów. Wspomniani przez Antona ochotnicy znaleźli na to sposób – przekładali specjalistyczne leki w torebki po witaminach. Witamin nie konfiskowano, bo tych akurat w rosji nie brakuje. – I tak się to kręciło aż do wyzwolenia.

– Nadal się kręci – mam na myśli współpracę polsko-ukraińską. – Mimo dużej polityki…

– Marzy mi się, byśmy mogli robić swoje niezależnie od polityków – mówi Jefanow. – Polska i Polacy to jedni z naszych największych donatorów. Dziękowałem, dziękuję i będę wam za to dziękował.

30 września-1 października

Ten tekst ukazał się na łamach portalu Interia.pl (stąd odmienny od przyjętej na blogu praktyki zapis rosjan i rosji).

W Ukrainie alarm przeciwlotniczy ogłaszany jest tradycyjnie – poprzez wycie syren – ale istnieje też cyfrowa „nóżka” systemu. Są dedykowane aplikację, usługę – dla telefonów z włączoną lokalizacją – oferuje Google. Gdy przebywasz w zagrożonym rejonie, dostajesz powiadomienie.

Przespana bitwa

Syren – jakkolwiek dojmujących i złowieszczych – po jakimś czasie zwyczajnie się nie słyszy. Tak często się włączają i tak rzadko ma to związek z realnym zagrożeniem – rzeczywistym atakiem, przeprowadzonym w konkretnym miejscu. Dla Ukraińców po półtorej roku wojny to oczywista-oczywistość, ale w Polsce taki stan rzeczy – owo „niesłyszenie” – może dziwić. W naszych potocznych wyobrażeniach o Ukrainie często zapominamy, jak rozległy jest to kraj. Umyka nam też świadomość, że nawet w wojnie o wysokiej intensywności, większość zaangażowanego w konflikt państwa nie jest objęta działaniami zbrojnymi. Tak czy inaczej, zobojętnienie (na alarmy, zwane z ukraińska „trwogami”), dotyczy też powiadomień telefonicznych.

Pod koniec września trzy noce spędziłem w Mikołajewie. Pierwszego wieczoru słyszałem latające nad miastem odrzutowce, ale chyba nie miało to związku z tym, co działo się nieco później. A później miasto zaatakowały drony – kupowane przez Rosjan w Iranie szahidy – przyleciało też kilka rakiet. Nic nie słyszałem; znajomi śmiali się, że przespałem bitwę. Bitwa czy nie, rzeczywiście spałem mocno.

Tak jak następnej nocy.

W trakcie tej trzeciej usłyszałem syrenę, ale to nie ona mnie obudziła. Alert przyszedł na telefon, telefon mam skonfigurowany z zegarkiem; wibracje na nadgarstku przerwały sen. O 2:47.

Przerwały na chwilę, bo większość alarmów jest na wszelki wypadek, więc po czymś takim idzie się dalej spać. Lub śpi nie usłyszawszy „trwogi”.

Tymczasem wspomnianej trzeciej nocy na Mikołajów spadły cztery szahidy. Gdybym nie znał lokalnych uwarunkowań, uznałbym tę informację za bujdę. Bo byłem na miejscu, a nic nie słyszałem. To tak a propos „całej prawdy”, o „wojnie, której nie ma”.

Tytułem uzupełnienia tej części tekstu – gdy nadlatują rakiety S-300, przeciwlotnicze, wykorzystywane w trybie ziemia-ziemia, w Charkowie – z uwagi na bliską odległość od rosyjskiej granicy – syreny włączają się dopiero po pierwszej eksplozji. W nocy z 30 września na 1 października w mieście doszło do trzech eksplozji. Ta pierwsza była na tyle głośna, że tym razem nie przespałem ataku…

Atomowy mit

„Gdybyśmy mieli broń strategiczną, Rosja nie odważyłaby się nas zaatakować”, to argument, z którym na co dzień można się zetknąć w Ukrainie. Czy racjonalny?

Faktem jest, że memorandum budapesztańskie z 1994 roku zobligowało Ukrainę do przekazania tego rodzaju uzbrojenia Rosji. W zamian Moskwa zobowiązała się uszanować integralność terytorialną południowego sąsiada, a gwarantem porozumienia były USA i Wielka Brytania. Co z tego wyszło, pisać nie trzeba.

Ale. Ale mitem jest, że Ukraina – jako państwo/armia – kiedykolwiek miała do dyspozycji głowice jądrowe. Po 1991 roku, rozpadzie ZSRR, sporo ich zostało na terytorium dawnej sowieckiej republiki, tym niemniej pieczę nad arsenałem sprawowały oddziały dawnej armii radzieckiej, które nie wypowiedziały posłuszeństwa Moskwie. Problemem – rozstrzygniętym na skutek porozumień w Budapeszcie – był tylko transfer tych środków bojowych do Rosji. Zatem opowieści Ukraińców o tym, że „jak mielibyśmy atomówki to…”, należy traktować w kategoriach marzeń ściętej głowy…

Ale. Ale nośniki broni strategicznej – jak na przykład bombowce Tu-95 czy Tu-160 – Ukraińcy owszem mieli. I amunicję o strategicznym znaczeniu – jak dalekonośne pociski manewrujące, zrzucane z tychże samolotów – również. Amunicję wyposażoną w konwencjonalne głowice, lecz i tak groźną. Dziś takie rakiety pozwoliłyby atakować cele w głębi Rosji, nawet na odległość do 2,5 tys. km. Co de facto oznaczałoby, że większość najwartościowszych elementów rosyjskiej infrastruktury militarnej i przemysłowej byłaby w zasięgu armii ukraińskiej. Nie wiem, czy odstręczyłoby to Moskali od inwazji, ale z pewnością spotęgowałoby ich straty, co ostatecznie mogłoby wojnę zakończyć.

Oczywiście, bombowce i arsenały rakiet byłyby dla Rosjan celem numer jeden. Otwartym pozostaje pytanie, czy Ukraińcom udałoby się uchronić cenny sprzęt przed atakami. Po 24 lutego 2022 roku zręcznie rozśrodkowali lotnictwo, ale prościej jest ukryć stosunkowo nieduże migi czy suchoje, trudniej byłoby z ogromnymi tupolewami. Kolejne pytanie wiąże się z możliwościami ukraińskiego budżetu oraz polityczną wolą dla utrzymania sił strategicznych. Są one koszmarnie drogie, a między 1991 a 2014 rokiem wojsko nie było – najoględniej rzecz ujmując – priorytetem dla ukraińskich władz. I oligarchów, a więc władzy nieformalnej. Ci bowiem obawiali się armii jako atutu któregoś z biznesowych konkurentów, wszyscy więc dążyli do jej osłabienia, traktując to jako element stabilizacji systemu oligarchicznego.

Poza tym, że otwarte, są oba pytania czysto akademickie, bo w rzeczywistości miażdżącą większość samolotów i wszystkie pociski Kijów odesłał Moskwie. Okrutnym zrządzeniem losu teraz te rakiety (dokładnie te…), zrzucane także przez niegdyś ukraińskie samoloty, spadają na ukraińskie miasta. A nieliczne nieoddane Rosjanom tupolewy – jak Tu-95 i Tu-160 ze zdjęcia – niszczeją na jednym z lotnisk. Bez szans, że kiedykolwiek wezmą udział w wojnie…

1 października

Charków, cmentarz na południu miasta.

Utonąć można w morzu tych flag, morzu ludzkiego nieszczęścia. I jeszcze ten przejmujący łopot (film pod linkiem).

Taka jest cena…

2 października

Ruskie Tiszki, wioska na północ od Charkowa, nieopodal granicy z federacją. Przez trzy miesiące okupowana przez rosjan, potem regularnie ostrzeliwana przez ich artylerię. Także z użyciem pocisków z białym fosforem.

– Miałam dom, całe 74 metry. Przyleciała rakieta z rosji i nie mam domu – Halina wzrusza ramionami.

68-letnia kobieta mieszka teraz w budynku gospodarczym. Grad, który zniszczył domostwo, uszkodził też dach szopy – ale ten udało się naprawić.

Idzie zima. W podobnej sytuacji są rzesze Ukraińców z terenów charkowszczyzny. Wyzwoleni od rosjan, ale wciąż zmagający się z ich „dziedzictwem”…

3 października

Niedziela była dniem, kiedy mogliśmy trochę odpocząć. Michał, nasz gospodarz, zaproponował popołudniowy wypad nad podcharkowskie jezioro. Pierwszy dzień października był przepiękny, iście letni; należało z tego skorzystać.

Tyle że droga nad wodę wiodła koło cmentarza.

Wypatrzyłem z auta skupisko flag i poprosiłem Michała, byśmy zjechali. Chciałem na własne oczy zobaczyć, jak wyglądają kwatery poległych żołnierzy. I zobaczyłem…

I zobaczyłem kilka pogrzebów w dwóch obrządkach – prawosławnym i katolickim. Nabożeństwo ekumeniczne w intencji chłopców, którzy oddali życie.

I zobaczyłem zapłakane matki, ojców, żony, siostry, braci i dzieci. Mundurowych odwiedzających poległych kompanów. Setki osób, które tego dnia pojawiły się na grobach bliskich.

I zobaczyłem kieliszki z wódką, talerzyki z chlebem i słodyczami, poustawiane na pomnikach i kopczykach. Symboliczne poczęstunki dla zmarłych.

I zobaczyłem ich zdjęcia zdobiące nagrobki. I tabliczki z datami urodzin i śmierci. Tylu dwudziesto-dwudziestoparolatków. Kończę dziś 47 lat; dla większości z tych chłopaków mógłbym być ojcem. Jestem ojcem, więc łatwo mi wyobrazić sobie ból po stracie.

I wyobraziłem go sobie.

A potem Aśka na szybko policzyła rzędy mogił i wyszło nam, że flagi powiewały nad mniej więcej tysiącem grobów. Tysiąc poległych na jednym cmentarzu, w jednym tylko mieście.

I zobaczyłem kolejne jamy, wykopane pod następne pochówki.

I rozjebało mi mózg na strzępy.

Nie wiem, jakbym się zachował, gdyby nie zawodowy nawyk, gdyby ktoś odebrał mi aparat i możliwość dokumentowania…

Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej.

Kilka kilometrów od nekropolii życie toczyło się nieśpiesznym rytmem nadwodnego wypoczynku. Opaleni, zrelaksowani i wypoczęci ludzie – starsi, młodsi, dzieci – cieszący się ze słońca, białego piasku i czystej wody.

Czystej wody surrealizm.

Asia z Michałem poszli pływać, Ania wyjęła książkę, a ja stałem na brzegu i nie bardzo wiedziałem, co z sobą począć. W obliczu tego morza flag i nieszczęść, idea plażowania wydała mi się obrazoburcza, w najlepszym razie niestosowna.

Aż przyszło olśnienie – że ci, którzy tych chłopców zabili, oczekują właśnie takiego myślenia. Poczucia winy – że się żyje i chce żyć. Przekonania o niestosowności zwyczajnych zachowań. Pal licho mnie i moje dylematy; przecież nawet nie jestem tutejszy. Celem rosjan w tej wojnie jest zaszczucie Ukraińców, odebranie im prawa do normalności.

„Idi na chuj!”, orzekli napadnięci. „Idi na chuj!”, orzekłem i ja. Rozebrałem się do slipek, wziąłem rozpęd i wbiegłem do cudownie orzeźwiającej wody.

3 października, popołudniu

Urodziny spędzam z dala od domu – nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Taka praca. Ani myślę narzekać, przeciwnie – chciałbym się z Wami podzielić swoją radością. I wzruszeniem.

Nadieja to emerytowana nauczycielka z Cyrkunów, wsi położonej pod rosyjską granicą. Raszyści zbombardowali jej dom; film, który zamieszczam, to fragment opowieść o czasach napaści, okupacji i wojennej tułaczki. Historii przejmującej do spodu, zasługującej na obszerny tekst, który napiszę, jak przepracuję w głowie ten wyjazd.

Historii tym dramatyczniejszej, że opowiadanej także przy dźwiękach alarmu, który zapowiadał kolejny rosyjski ostrzał.

Za sprawą Aśki, wolontariuszki z Polski, Nadieja dowiedziała się, że mam dziś urodziny. Znikła na moment i pojawiła się z dwiema bombonierkami, wyciągniętymi gdzieś ze schowka uszkodzonego przez Grad i moździerze domu.

– Szczęścia ci życzę – rzekła i mocno mnie objęła. Hojność kobiety, która straciła tak wiele, sprawiła, że zawilgotniały mi oczy.

A potem było spotkanie z Igorem z miejscowej administracji wojskowej. Kolejne, już mniej formalne. I znów się rypło, że mam urodziny, więc poszedł toast.

– Życzę Ci, żeby w Polsce był pokój – usłyszałem. – I w całej Europie.

Najlepsze życzenia, jakie mogłem dziś usłyszeć. Choć nieco gorzkie, bo zaraz po tym, jak wybrzmiały, znów zawyły syreny…

4 października, rano

Lipce dzieli od rosyjskiej granicy zaledwie 8 km – raszyści wtargnęli do wsi już w pierwszych godzinach inwazji. Czołówki poszły dalej, na Charków, w lokalnym szpitalu – obsługującym kilka okolicznych miejscowości – rozłożył się oddział rosgwardii. I został tam na wiele tygodni.

Szpital przestał pełnić swoją funkcję nie tylko dlatego, że zmieniono go w koszary. W ramach zorganizowanego szabru, wspartego zwykłym żołdackim złodziejstwem, placówkę ogołocono ze sprzętu i medykamentów. Okupanci powybijali też dziury w stropach/podłogach. Zdaniem miejscowych, otwory o regularnych kształtach służyły rosjanom do ewakuacji. Szpital – jako miejsce koncentracji wojska – był kilka razy celem ukraińskiej artylerii. W momencie ostrzału dziury pozwalały szybciej dostać się na niższe kondygnacje.

Na najniższej, w piwnicy, wciąż zalegają śmieci pozostawione przez moskali. Wśród nich znalazłem taktyczne apteczki, których zawartość widać na zdjęciach. Szokująco skromne i archaiczne, zwłaszcza te różowe opaski uciskowe. Nic dziwnego, że tak wielu rannych rosjan umiera, nim udzielona im zostanie bardziej profesjonalna pomoc.

Gdzie nie ma medycyny, jest magia. Są talizmany i wiara w ich moc. Przypinka ze zdjęcia była w jednej z zabranych przeze mnie apteczek. Przedstawia starosłowiański symbol chroniący przed złem i sprowadzanymi przez nie chorobami. Na swój sposób to przewrotne, że znaczek nosił w apteczce rosyjski żołnierz…

4 października, popołudniu

Facebook przypomniał mi, że mamy dziś Światowy Dzień Zwierząt. Moje czworonogi daleko, ale Cyrkuna była blisko. I skradła serca naszej ekipy. Moje oczywiście też.

Ten wyjazd pokazał mi, jak wielka trauma trawi Ukraińców, którzy przeżyli okupację i znaleźli się w strefie aktywnych działań wojennych.

– Ona młodziutka, urodziła się już po wyjściu rosjan – usłyszałem od opiekunki suczki. Brzmiało to nieco absurdalnie, póki człowiek nie uświadomił sobie, że biały fosfor spadający na wieś, że grady i granaty moździerzowe lądujące na posesjach, że całe to pierdolone gówno przeraża nie tylko ludzi, ale i zwierzęta. Je pewnie bardziej, bo my przynajmniej rozumiemy, co się dzieje. Albo tak nam się wydaje…

5 października

Cyrkuny, wieś na północ od Charkowa.

„Tu (są) dzieci!!!”, głosi napis na bramie. Po rosyjsku, by żołdakom putina nie przyszło do głowy ładować po chałupie.

I co? I jajco. Dom bez dachu, bo runął pod ogniem artylerii, wnętrze wytrawione pożarem, wrota usiane dziurami po odłamkach. I dzieci już nie ma, bo uciekły z rodzicami po „przylocie”, jak mówi się o uderzeniu rakiety czy granatu. Żyją, ale czy wrócą?

Ja wracam do domu; jestem już na finiszu. Wiozę mnóstwo historii i zdjęć, którymi będę się chciał podzielić. Ale najpierw dwa-trzy dni oddechu.

Dziękuję Wam za wirtualne towarzystwo (zwłaszcza za urodzinowe życzenia!) i do zobaczenia na łączach.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. To zdjęcie – przez przestrzelinę w bramie – zrobiono mi w Cyrkunach/fot. Darek Zalewski