Chersoń

Czy Chersoń to wymarłe miasto? I tak i nie; wszystko zależy od tego, gdzie się człowiek znajdzie i o jakiej porze. Godzina policyjna zaczyna się już o 20.00, gaśnie wówczas większość świateł. Na ulicach, poza patrolami i sforami bezpańskich psów, można spotkać pijaczków, zawsze gotowych potowarzyszyć tym, którzy nocą mogą się po mieście poruszać, za to niezbyt pewnie czują się w ciemnościach. Pięć hrywien i woniąca nieprzetrawionym alkoholem eskorta zapewniona.

Mniej niż jedna trzecia

Żuliki to stały element krajobrazu miasta – wojna im niestraszna także i za dnia. Siedzą i śpią na ławeczkach, zupełnie nie przejmując się dźwiękami pracującej artylerii. Surrealistyczny widok dla kogoś, kto wpada tu na chwilę, a i z wojną ma niespecjalne doświadczenia. „W Chersoniu znów strzelali”, donoszą co rusz media, co tylko potęguje dysonans poznawczy. A po prawdzie to strzelają, bywa że co kilka minut słychać salwę lub wybuch. Tyle że to ogień prowadzony z obu stron, nie tylko przez rosjan, a pociski „stamtąd” zwykle upadają poza miastem lub na jego obrzeżach.

Czasem jednak wpadnie coś do centrum – i to „czasem” definiuje sytuację.

Chersońska ulica/fot. Marcin Ogdowski

Żulikom „czasem” nie przeszkadza, wielu zwykłych ludzi trzyma w domach albo zmusza do ucieczki w świat. Przed inwazją Chersoń liczył 350 tys. mieszkańców, tuż po ośmiomiesięcznej okupacji było ich o połowę mniej. Ludzie nie od razu bali się rosjan, sam atak na miasto nie wywołał paniki. Exodus ruszył, gdy moskale zaczęli szukać „banderowców”, bić, kraść i gwałcić. Zaraz po wyzwoleniu – w listopadzie zeszłego roku – ludzie zaczęli wracać, jednak proces ten szybko wyhamował. Selektywne, ale jednak uciążliwe ostrzały, zrobiły swoje. Migrację wzmocnił i wymusił gospodarczy upadek miasta. A potem przyszła wielka powódź, po zawaleniu się tamy w Nowej Kachowce.

Anton Jefanow/fot. Marcin Ogdowski

– W mieście zostało 95 tys. osób – mówi Anton Jefanow, zastępca szefa administracji wojskowej Chersonia. – Mniej niż jedna trzecia.

Dodatkowe ryzyka

Autobusy jeżdżą, choć kierowcy siedzą za kółkiem w kamizelkach kuloodpornych i w hełmach, a przy przystankach stoją schrony z betonowych prefabrykatów. Oczywiście, nie każdy kierowca wkłada „kubraczek”, nie przy każdym postoju jest się gdzie ukryć. Ludzie nawykli i brakuje im dyscypliny, miastu brakuje pieniędzy na zakup kolejnych schronów. Są ważniejsze wydatki, zwłaszcza że… ludzie nawykli. Ktoś z zewnątrz spodziewałby się, że chersończycy będą po mieście przemykać. Jedni przemykają, inni spacerują – jak gdyby nigdy nic. Ale faktycznie, jest tych spacerowiczów mniej niż przed wojną. Mniej, niż by to wynikało z samej obecności niemal 100 tys. osób.

Mniej jest miejsc, do których mogliby pójść. Kina, baseny, boiska; nikt takich usług dziś nie oferuje. Jest kilka barów i restauracji (jest też prohibicja od 15.00 do 10.00), ba, kilka lokali wystawia ogródki. Tłoku w nich nie ma, choć pustek też nie. „Życie na mieście” toczy się w cieniu wojny, będąc zarazem cieniem przedwojennej aktywności.

Produkty pierwszej potrzeby można w Chersoniu kupić, ale wielu zubożałych, zwłaszcza starszych mieszkańców zwyczajnie na nie nie stać. Z pomocą przychodzą organizacje humanitarne, niezbędne produkty dystrybuuje opieka społeczna/fot. Marcin Ogdowski

Większość sklepów nie pracuje – i nie chodzi tylko o zagrożenie i mniejszą populację. W zakresie aprowizacji dużą część potrzeb zaspakaja pomoc humanitarna. Ale choć ograniczony, rynek wciąż działa – w Chersoniu bez trudu można znaleźć uliczne stragany, są też dobrze zaopatrzone supermarkety. Nie sposób do nich trafić, kierując się widokiem witryn – te bowiem zamaskowane są wiórowymi płytami. Ceny w takich placówkach porównywalne z polskimi, co przy tutejszej sile nabywczej oznacza, że realnie są 3-4 razy wyższe. Miasto ma wydolne połączenia kolejowe i drogowe, lecz mimo wszystko to czerwona strefa; transport towarów musi uwzględniać dodatkowe ryzyka. I tak jedna bieda napędza drugą.

Ciężka robota

Na wojnie i wymuszonych przez nią migracjach, najbardziej cierpią najstarsi chersończycy, zwłaszcza inwalidzi. Jest ich w mieście nadreprezentacja, z tego grona bowiem mało kto mógł bądź chciał wyjechać. Uciekła młodzież, osoby w średnim wieku – matki-ojcowie, babcie-dziadowie zostali. Porzuceni przez krewnych, bądź też krewnych pozbawieni, żyją dzięki sąsiadom i pracownikom socjalnym.

– Przed inwazją mieliśmy w skali roku 1500-1800 podopiecznych – wylicza Oksana Paszenko, dyrektorka jednego z czterech chersońskich ośrodków pomocy społecznej. – Teraz jest to 3300 osób, z czego 224 wymagają wizyt w domach, bo nie są w stanie samodzielnie się poruszać.

Wydawanie pomocy/fot. Marcin Ogdowski

Za tym suchym wyliczeniem kryje się ciężka robota. Podopieczni jak powietrza potrzebują rozmowy, ale też nakarmienia, podania leków, pomocy w toalecie. Na żywność, medykamenty czy środki czystości zwykle brakuje im pieniędzy, więc wszystko to trzeba zorganizować, kupić, dostarczyć. Paszenko ma w swoim ośrodku zaledwie 18 pracownic terenowych, na więcej nie pozwala budżet departamentu pomocy społecznej.

– Dziewczęta nachodzą się, nadźwigają. A przecież jest jeszcze ryzyko, że któraś zginie lub zostanie ranna, bo nie zdąży się schować… – Paszenko uśmiecha się smutno.

Elektryczne wsparcie

To w takich okolicznościach powstał pomysł, by wyposażyć pracownice w elektryczne rowery. Zwiększające mobilność, oszczędzające siły, dzięki sakwom pozwalające przenieść więcej potrzebnych rzeczy na raz. „Elektryk”, co oczywiste, w żaden sposób nie ochroni przed odłamkami, ale umożliwi szybsze opuszczenie niebezpiecznej okolicy. 40 takich jednośladów dostarczyło właśnie do Chersonia Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).

– To projekt finansowany ze środków rządu Tajwanu – wyjaśnia Anna Radecka, szefowa misji PCPM w Ukrainie. – W jego ramach do Chersonia przywieźliśmy też karetki i minibusy oraz elektroniczny sprzęt biurowy.

Rowery ładowane są z gniazdka, można na nich przejechać nawet 150 km.

– Wystarczy na kilka dni – cieszy się Ludmiła, pracownica socjalna.

Ludmiła podczas odwiedzin u jednej z podopiecznych/fot. Marcin Ogdowski

Przez jakiś czas towarzyszę jej przy pracy, odwiedzamy m.in. 91-letnią Marię, od lat przykutą do łóżka. Kobiety ściskają się serdecznie, przez chwilę przysłuchuję się ich rozmowie. Robię kilka zdjęć, zbieram się do wyjścia, rosjanie znów zaczynają strzelać.

– Blisko – komentuje Ludmiła, po czym wraca do rozmowy z Marią. Dzień jak co dzień w Chersoniu.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Wjazd do Chersonia/fot. Marcin Ogdowski

Ten tekst ukazał się również na łamach portalu Interia.pl

Foto-impresje

… czyli notatnik z podróży po Ukrainie.

Z powodów technicznych nie prowadziłem relacji na blogu, ale na bieżąco udzielałem się na Facebooku. Uzupełniam wpisy post factum, dla zapewnienia ciągłości narracji.

26 września, rano

Zapisek z pociągu do Odesy.

Na dworcu we Lwowie rodzina dwa plus trzy wracająca z krótkiego urlopu w zachodniej Ukrainie. W przedziale młoda dziewczyna, jadąca na spotkanie z chłopakiem. Nad ranem budzi mnie jej rozmowa – wyszła na korytarz, ale i tak słyszę, jak ruga gościa, bo zapił i nie będzie w stanie jej odebrać. Gdy odtrąbiamy koniec spania, Darek, współtowarzysz podróży, idzie organizować coś do picia. Poprosiłem o herbatę, prowadnik każe wybierać między zieloną, czerwoną i czarną.

Czuję się, jakbym jechał na wakacje w starych dobrych czasach. Tyle zwyczajnych sytuacji i zwykłych wyborów.

A jednak nie są to dobre czasy, bo jeszcze we Lwowie czytam o rosyjskich bombowcach, które znów lecą nad Morze Kaspijskie – a więc najpewniej będzie nalot. A tuż przed wejściem do pociągu przychodzi wieść, że skurwysyny właśnie ostrzelały Odesę.

Wojna trwa, życie toczy się dalej.

Nz. Wziąłem czornyj czaj.

26 września, wieczór

Emanacja życia.

Plaża w Odesie. Dziewczęta robią sobie sesję. Za pięć godzin godzina policyjna, za siedem, może osiem, na pobliski port znów spadną szahidy.

A rano plaża ponownie wypełni się ludźmi.

Bo życie MUSI toczyć się dalej.

27 września

Komu w drogę, temu czas. Karetki, medykamenty, chemia, elektronika i… elektryczne rowery dla pracowników socjalnych – wszystko to jedzie do Chersonia.

Organizatorem konwoju jest Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).

28 września, rano

Posad Pokrowskie.

Idzie nowe, idzie odbudowa. Powoli, baaardzo powoli. Na razie rumowisko otoczono płotem. Rozebrano kilka zniszczonych budynków, zaczęło się murowanie fundamentów. Ale bez saperów ani rusz, bez ich ciężkiego sprzętu potrzebnego na froncie.

Więc mieszkańcy pokornie czekają – żyjąc w ruinach lub modułowych tymczasowych domkach – ale nadziei w nich jakby trochę mniej. Na szczęście jest humor, choć czarny jak diabli, do spodu oczyszczający.

– Fundament? Eee… – macha ręką kobieta w sklepie. – Zaraz będą musieli rozebrać, żeby poprawić – śmieje się głośno.

Ps. Dziś pracuję w podchersońskich wioskach, gdzie Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej rozdaje pomoc powodzianom.

28 września, popołudniu

Zahorianiwka od ponad miesiąca nie ma bieżącej wody.

– Przyjechały służby, zbadały, okazało się, że w wodzie jest rakotwórczy arsen. Stężenie siedem razy wyższe od normy – mówi Nadieja (boże broń Nadieżda! – zastrzega na wstępie).

Nie bardzo wiadomo, jak metal ciężki dostał się do ujęcia wody. Dla miejscowych jest oczywiste, że to skutek przerwania tamy na Kachowce i tego, że fala zabrała ze sobą mnóstwo zanieczyszczeń (choć samej osady nie zalała).

– Przed okupacją wodę badano raz na trzy miesiące, wszystko z nią było w porządku – zapewnia Nadieja.

Lokalny samorząd dostarcza wodę techniczną beczkowozami, wodę do picia organizują wolontariusze. Budowa nowego ujęcia to koszt rzędu 1,5 mln hrywień (ok. 190 tys zł). Dla 130 osob, które zostały we wiosce, państwo takiego kosztu nie poniesie.

– Są ważniejsze wydatki – moja rozmówczyni uśmiecha się smutno.

Brutalna, wojenna ekonomia.

28 września, wieczorem

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co), sklep otwarty tylko między 8.30 a 10.30″, informuje kartka naklejona na drzwiach. Uśmiecham się na jej widok; uwielbiam tę ukraińską niezłomność w jej szyderczej odsłonie.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, nieopodal Komyszanów rozciągają się rosyjskie pozycje. Diabły stoją za rzeką i regularnie walą z artylerii. Był czas, przed powodzią, że sklep dzieliło od nich ledwie 800 metrów.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, jego moździerzyści biorą na cel wybitnie wojskowe obiekty. Jak dom z drugiego zdjęcia, zdemilitaryzowany latem. Akurat był pusty, więc tym razem nikogo draniom zabić się nie udało.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, na pobliskim cmentarzu przybywa grobów. Śmierć pod ostrzałem to nie tylko żołnierski los – w Komyszanach tak giną cywile, na przykład w drodze do sklepu, otwartego „tylko między 8.30 a 10.30”.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, u Marii na posesji wylądował pocisk. Zniszczył przedsionek i kawał kuchni. Stało się to w maju, do dziś – dzięki sąsiedzkiej pomocy – szkody udało się naprawić.

– Mario, mogę Wam zrobić zdjęcie i o Was napisać? – pytam.

– Zrób. I opowiedz ludziom, co oni, rosjanie, z nami Ukraińcami robią. Może ktoś będzie wiedział, dlaczego i za co.

Może „W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”? Na pewno tak, ale nie tylko. Bo ostatecznie to nie putin wkłada granaty do moździerzowych luf…

29 września

Antona Jefanowa (na zdjęciu) poznałem w marcu tego roku. Właśnie wrócił z terenu, gdzie nadzorował prace energetyków przywracających prąd na przedmieściach Chersonia. Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) współfinansowało wówczas część wynagrodzeń dla elektryków, Ania, szefowa misji, przymierzała się do kolejnych projektów. Z Antonem więc pogadać należalo, a że chłop zalatany, „wstępniak” odbył się na parkingu.

– Aha, uważajcie – rzekł na koniec Jefanow. Wiedział, że i my jedziemy do naddnieprzańskich wiosek, spotkać się z pracującymi ekipami. – Tamci ciągle strzelają, kilka minut temu pocisk walnął tak blisko naszego auta, że aż szyby poszły – mówił to tak, jak gdyby wybijane falą uderzeniową szkło było oczywistym elementem urzędniczej codzienności. Ścisnął nam dłonie i tyle go widziałem – pobiegł do następnej roboty.

Anton jest dziś zastępcą szefa wojskowej administracji Chersonia. Przed inwazją odpowiadał za pomoc społeczną, obecnie ma dużo więcej obowiązków, do których należy również współpraca z organizacjami humanitarnym. Ta ostatnia forma działalności jest w tej chwili uporządkowana i sformalizowana, ale zaczęła się za okupacji, od pracy w warunkach konspiracyjnych.

– rosjanie nie dostarczali do miasta niezbędnych medykamentów, ba, swoje mają fatalnej jakości, więc co tylko mogli to rozkradli, nie przejmując się potrzebami cywilów – wspomina. – Mój departament opiekował się kilkuset schorowanymi, starszymi osobami, które bez leków po prostu by poumierały. Na szczęście mieliśmy Internet i kontakty w Polsce. Zamawiałem, co było potrzebne, nikt mi nigdy niczego nie odmówił. Z Chersonia można było wyjechać i do niego wrócić. Nie było to bezpieczne, bo rosjanie na blok postach kradli i bili, ale ochotników nie brakowało. I to oni przywozili do miasta kupione w Polsce lub za zebrane przez Polaków pieniądze leki.

– Kto je roznosił potrzebującym w mieście?

– Hahahaha – Anton uśmiecha się szelmowsko. – Ulicą jeździły rosyjskie tigry, a ja biegałem z kontrabandą. Z witaminami znaczy – dodaje, jeszcze szerzej się uśmiechając. Odcięta od zachodnich technologii rosja ma poważne problemy z zaopatrzeniem aptek i szpitali. Konfiskowanie medykamentów było więc także elementem rutynowych działań okupantów. Wspomniani przez Antona ochotnicy znaleźli na to sposób – przekładali specjalistyczne leki w torebki po witaminach. Witamin nie konfiskowano, bo tych akurat w rosji nie brakuje. – I tak się to kręciło aż do wyzwolenia.

– Nadal się kręci – mam na myśli współpracę polsko-ukraińską. – Mimo dużej polityki…

– Marzy mi się, byśmy mogli robić swoje niezależnie od polityków – mówi Jefanow. – Polska i Polacy to jedni z naszych największych donatorów. Dziękowałem, dziękuję i będę wam za to dziękował.

30 września-1 października

Ten tekst ukazał się na łamach portalu Interia.pl (stąd odmienny od przyjętej na blogu praktyki zapis rosjan i rosji).

W Ukrainie alarm przeciwlotniczy ogłaszany jest tradycyjnie – poprzez wycie syren – ale istnieje też cyfrowa „nóżka” systemu. Są dedykowane aplikację, usługę – dla telefonów z włączoną lokalizacją – oferuje Google. Gdy przebywasz w zagrożonym rejonie, dostajesz powiadomienie.

Przespana bitwa

Syren – jakkolwiek dojmujących i złowieszczych – po jakimś czasie zwyczajnie się nie słyszy. Tak często się włączają i tak rzadko ma to związek z realnym zagrożeniem – rzeczywistym atakiem, przeprowadzonym w konkretnym miejscu. Dla Ukraińców po półtorej roku wojny to oczywista-oczywistość, ale w Polsce taki stan rzeczy – owo „niesłyszenie” – może dziwić. W naszych potocznych wyobrażeniach o Ukrainie często zapominamy, jak rozległy jest to kraj. Umyka nam też świadomość, że nawet w wojnie o wysokiej intensywności, większość zaangażowanego w konflikt państwa nie jest objęta działaniami zbrojnymi. Tak czy inaczej, zobojętnienie (na alarmy, zwane z ukraińska „trwogami”), dotyczy też powiadomień telefonicznych.

Pod koniec września trzy noce spędziłem w Mikołajewie. Pierwszego wieczoru słyszałem latające nad miastem odrzutowce, ale chyba nie miało to związku z tym, co działo się nieco później. A później miasto zaatakowały drony – kupowane przez Rosjan w Iranie szahidy – przyleciało też kilka rakiet. Nic nie słyszałem; znajomi śmiali się, że przespałem bitwę. Bitwa czy nie, rzeczywiście spałem mocno.

Tak jak następnej nocy.

W trakcie tej trzeciej usłyszałem syrenę, ale to nie ona mnie obudziła. Alert przyszedł na telefon, telefon mam skonfigurowany z zegarkiem; wibracje na nadgarstku przerwały sen. O 2:47.

Przerwały na chwilę, bo większość alarmów jest na wszelki wypadek, więc po czymś takim idzie się dalej spać. Lub śpi nie usłyszawszy „trwogi”.

Tymczasem wspomnianej trzeciej nocy na Mikołajów spadły cztery szahidy. Gdybym nie znał lokalnych uwarunkowań, uznałbym tę informację za bujdę. Bo byłem na miejscu, a nic nie słyszałem. To tak a propos „całej prawdy”, o „wojnie, której nie ma”.

Tytułem uzupełnienia tej części tekstu – gdy nadlatują rakiety S-300, przeciwlotnicze, wykorzystywane w trybie ziemia-ziemia, w Charkowie – z uwagi na bliską odległość od rosyjskiej granicy – syreny włączają się dopiero po pierwszej eksplozji. W nocy z 30 września na 1 października w mieście doszło do trzech eksplozji. Ta pierwsza była na tyle głośna, że tym razem nie przespałem ataku…

Atomowy mit

„Gdybyśmy mieli broń strategiczną, Rosja nie odważyłaby się nas zaatakować”, to argument, z którym na co dzień można się zetknąć w Ukrainie. Czy racjonalny?

Faktem jest, że memorandum budapesztańskie z 1994 roku zobligowało Ukrainę do przekazania tego rodzaju uzbrojenia Rosji. W zamian Moskwa zobowiązała się uszanować integralność terytorialną południowego sąsiada, a gwarantem porozumienia były USA i Wielka Brytania. Co z tego wyszło, pisać nie trzeba.

Ale. Ale mitem jest, że Ukraina – jako państwo/armia – kiedykolwiek miała do dyspozycji głowice jądrowe. Po 1991 roku, rozpadzie ZSRR, sporo ich zostało na terytorium dawnej sowieckiej republiki, tym niemniej pieczę nad arsenałem sprawowały oddziały dawnej armii radzieckiej, które nie wypowiedziały posłuszeństwa Moskwie. Problemem – rozstrzygniętym na skutek porozumień w Budapeszcie – był tylko transfer tych środków bojowych do Rosji. Zatem opowieści Ukraińców o tym, że „jak mielibyśmy atomówki to…”, należy traktować w kategoriach marzeń ściętej głowy…

Ale. Ale nośniki broni strategicznej – jak na przykład bombowce Tu-95 czy Tu-160 – Ukraińcy owszem mieli. I amunicję o strategicznym znaczeniu – jak dalekonośne pociski manewrujące, zrzucane z tychże samolotów – również. Amunicję wyposażoną w konwencjonalne głowice, lecz i tak groźną. Dziś takie rakiety pozwoliłyby atakować cele w głębi Rosji, nawet na odległość do 2,5 tys. km. Co de facto oznaczałoby, że większość najwartościowszych elementów rosyjskiej infrastruktury militarnej i przemysłowej byłaby w zasięgu armii ukraińskiej. Nie wiem, czy odstręczyłoby to Moskali od inwazji, ale z pewnością spotęgowałoby ich straty, co ostatecznie mogłoby wojnę zakończyć.

Oczywiście, bombowce i arsenały rakiet byłyby dla Rosjan celem numer jeden. Otwartym pozostaje pytanie, czy Ukraińcom udałoby się uchronić cenny sprzęt przed atakami. Po 24 lutego 2022 roku zręcznie rozśrodkowali lotnictwo, ale prościej jest ukryć stosunkowo nieduże migi czy suchoje, trudniej byłoby z ogromnymi tupolewami. Kolejne pytanie wiąże się z możliwościami ukraińskiego budżetu oraz polityczną wolą dla utrzymania sił strategicznych. Są one koszmarnie drogie, a między 1991 a 2014 rokiem wojsko nie było – najoględniej rzecz ujmując – priorytetem dla ukraińskich władz. I oligarchów, a więc władzy nieformalnej. Ci bowiem obawiali się armii jako atutu któregoś z biznesowych konkurentów, wszyscy więc dążyli do jej osłabienia, traktując to jako element stabilizacji systemu oligarchicznego.

Poza tym, że otwarte, są oba pytania czysto akademickie, bo w rzeczywistości miażdżącą większość samolotów i wszystkie pociski Kijów odesłał Moskwie. Okrutnym zrządzeniem losu teraz te rakiety (dokładnie te…), zrzucane także przez niegdyś ukraińskie samoloty, spadają na ukraińskie miasta. A nieliczne nieoddane Rosjanom tupolewy – jak Tu-95 i Tu-160 ze zdjęcia – niszczeją na jednym z lotnisk. Bez szans, że kiedykolwiek wezmą udział w wojnie…

1 października

Charków, cmentarz na południu miasta.

Utonąć można w morzu tych flag, morzu ludzkiego nieszczęścia. I jeszcze ten przejmujący łopot (film pod linkiem).

Taka jest cena…

2 października

Ruskie Tiszki, wioska na północ od Charkowa, nieopodal granicy z federacją. Przez trzy miesiące okupowana przez rosjan, potem regularnie ostrzeliwana przez ich artylerię. Także z użyciem pocisków z białym fosforem.

– Miałam dom, całe 74 metry. Przyleciała rakieta z rosji i nie mam domu – Halina wzrusza ramionami.

68-letnia kobieta mieszka teraz w budynku gospodarczym. Grad, który zniszczył domostwo, uszkodził też dach szopy – ale ten udało się naprawić.

Idzie zima. W podobnej sytuacji są rzesze Ukraińców z terenów charkowszczyzny. Wyzwoleni od rosjan, ale wciąż zmagający się z ich „dziedzictwem”…

3 października

Niedziela była dniem, kiedy mogliśmy trochę odpocząć. Michał, nasz gospodarz, zaproponował popołudniowy wypad nad podcharkowskie jezioro. Pierwszy dzień października był przepiękny, iście letni; należało z tego skorzystać.

Tyle że droga nad wodę wiodła koło cmentarza.

Wypatrzyłem z auta skupisko flag i poprosiłem Michała, byśmy zjechali. Chciałem na własne oczy zobaczyć, jak wyglądają kwatery poległych żołnierzy. I zobaczyłem…

I zobaczyłem kilka pogrzebów w dwóch obrządkach – prawosławnym i katolickim. Nabożeństwo ekumeniczne w intencji chłopców, którzy oddali życie.

I zobaczyłem zapłakane matki, ojców, żony, siostry, braci i dzieci. Mundurowych odwiedzających poległych kompanów. Setki osób, które tego dnia pojawiły się na grobach bliskich.

I zobaczyłem kieliszki z wódką, talerzyki z chlebem i słodyczami, poustawiane na pomnikach i kopczykach. Symboliczne poczęstunki dla zmarłych.

I zobaczyłem ich zdjęcia zdobiące nagrobki. I tabliczki z datami urodzin i śmierci. Tylu dwudziesto-dwudziestoparolatków. Kończę dziś 47 lat; dla większości z tych chłopaków mógłbym być ojcem. Jestem ojcem, więc łatwo mi wyobrazić sobie ból po stracie.

I wyobraziłem go sobie.

A potem Aśka na szybko policzyła rzędy mogił i wyszło nam, że flagi powiewały nad mniej więcej tysiącem grobów. Tysiąc poległych na jednym cmentarzu, w jednym tylko mieście.

I zobaczyłem kolejne jamy, wykopane pod następne pochówki.

I rozjebało mi mózg na strzępy.

Nie wiem, jakbym się zachował, gdyby nie zawodowy nawyk, gdyby ktoś odebrał mi aparat i możliwość dokumentowania…

Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej.

Kilka kilometrów od nekropolii życie toczyło się nieśpiesznym rytmem nadwodnego wypoczynku. Opaleni, zrelaksowani i wypoczęci ludzie – starsi, młodsi, dzieci – cieszący się ze słońca, białego piasku i czystej wody.

Czystej wody surrealizm.

Asia z Michałem poszli pływać, Ania wyjęła książkę, a ja stałem na brzegu i nie bardzo wiedziałem, co z sobą począć. W obliczu tego morza flag i nieszczęść, idea plażowania wydała mi się obrazoburcza, w najlepszym razie niestosowna.

Aż przyszło olśnienie – że ci, którzy tych chłopców zabili, oczekują właśnie takiego myślenia. Poczucia winy – że się żyje i chce żyć. Przekonania o niestosowności zwyczajnych zachowań. Pal licho mnie i moje dylematy; przecież nawet nie jestem tutejszy. Celem rosjan w tej wojnie jest zaszczucie Ukraińców, odebranie im prawa do normalności.

„Idi na chuj!”, orzekli napadnięci. „Idi na chuj!”, orzekłem i ja. Rozebrałem się do slipek, wziąłem rozpęd i wbiegłem do cudownie orzeźwiającej wody.

3 października, popołudniu

Urodziny spędzam z dala od domu – nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Taka praca. Ani myślę narzekać, przeciwnie – chciałbym się z Wami podzielić swoją radością. I wzruszeniem.

Nadieja to emerytowana nauczycielka z Cyrkunów, wsi położonej pod rosyjską granicą. Raszyści zbombardowali jej dom; film, który zamieszczam, to fragment opowieść o czasach napaści, okupacji i wojennej tułaczki. Historii przejmującej do spodu, zasługującej na obszerny tekst, który napiszę, jak przepracuję w głowie ten wyjazd.

Historii tym dramatyczniejszej, że opowiadanej także przy dźwiękach alarmu, który zapowiadał kolejny rosyjski ostrzał.

Za sprawą Aśki, wolontariuszki z Polski, Nadieja dowiedziała się, że mam dziś urodziny. Znikła na moment i pojawiła się z dwiema bombonierkami, wyciągniętymi gdzieś ze schowka uszkodzonego przez Grad i moździerze domu.

– Szczęścia ci życzę – rzekła i mocno mnie objęła. Hojność kobiety, która straciła tak wiele, sprawiła, że zawilgotniały mi oczy.

A potem było spotkanie z Igorem z miejscowej administracji wojskowej. Kolejne, już mniej formalne. I znów się rypło, że mam urodziny, więc poszedł toast.

– Życzę Ci, żeby w Polsce był pokój – usłyszałem. – I w całej Europie.

Najlepsze życzenia, jakie mogłem dziś usłyszeć. Choć nieco gorzkie, bo zaraz po tym, jak wybrzmiały, znów zawyły syreny…

4 października, rano

Lipce dzieli od rosyjskiej granicy zaledwie 8 km – raszyści wtargnęli do wsi już w pierwszych godzinach inwazji. Czołówki poszły dalej, na Charków, w lokalnym szpitalu – obsługującym kilka okolicznych miejscowości – rozłożył się oddział rosgwardii. I został tam na wiele tygodni.

Szpital przestał pełnić swoją funkcję nie tylko dlatego, że zmieniono go w koszary. W ramach zorganizowanego szabru, wspartego zwykłym żołdackim złodziejstwem, placówkę ogołocono ze sprzętu i medykamentów. Okupanci powybijali też dziury w stropach/podłogach. Zdaniem miejscowych, otwory o regularnych kształtach służyły rosjanom do ewakuacji. Szpital – jako miejsce koncentracji wojska – był kilka razy celem ukraińskiej artylerii. W momencie ostrzału dziury pozwalały szybciej dostać się na niższe kondygnacje.

Na najniższej, w piwnicy, wciąż zalegają śmieci pozostawione przez moskali. Wśród nich znalazłem taktyczne apteczki, których zawartość widać na zdjęciach. Szokująco skromne i archaiczne, zwłaszcza te różowe opaski uciskowe. Nic dziwnego, że tak wielu rannych rosjan umiera, nim udzielona im zostanie bardziej profesjonalna pomoc.

Gdzie nie ma medycyny, jest magia. Są talizmany i wiara w ich moc. Przypinka ze zdjęcia była w jednej z zabranych przeze mnie apteczek. Przedstawia starosłowiański symbol chroniący przed złem i sprowadzanymi przez nie chorobami. Na swój sposób to przewrotne, że znaczek nosił w apteczce rosyjski żołnierz…

4 października, popołudniu

Facebook przypomniał mi, że mamy dziś Światowy Dzień Zwierząt. Moje czworonogi daleko, ale Cyrkuna była blisko. I skradła serca naszej ekipy. Moje oczywiście też.

Ten wyjazd pokazał mi, jak wielka trauma trawi Ukraińców, którzy przeżyli okupację i znaleźli się w strefie aktywnych działań wojennych.

– Ona młodziutka, urodziła się już po wyjściu rosjan – usłyszałem od opiekunki suczki. Brzmiało to nieco absurdalnie, póki człowiek nie uświadomił sobie, że biały fosfor spadający na wieś, że grady i granaty moździerzowe lądujące na posesjach, że całe to pierdolone gówno przeraża nie tylko ludzi, ale i zwierzęta. Je pewnie bardziej, bo my przynajmniej rozumiemy, co się dzieje. Albo tak nam się wydaje…

5 października

Cyrkuny, wieś na północ od Charkowa.

„Tu (są) dzieci!!!”, głosi napis na bramie. Po rosyjsku, by żołdakom putina nie przyszło do głowy ładować po chałupie.

I co? I jajco. Dom bez dachu, bo runął pod ogniem artylerii, wnętrze wytrawione pożarem, wrota usiane dziurami po odłamkach. I dzieci już nie ma, bo uciekły z rodzicami po „przylocie”, jak mówi się o uderzeniu rakiety czy granatu. Żyją, ale czy wrócą?

Ja wracam do domu; jestem już na finiszu. Wiozę mnóstwo historii i zdjęć, którymi będę się chciał podzielić. Ale najpierw dwa-trzy dni oddechu.

Dziękuję Wam za wirtualne towarzystwo (zwłaszcza za urodzinowe życzenia!) i do zobaczenia na łączach.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. To zdjęcie – przez przestrzelinę w bramie – zrobiono mi w Cyrkunach/fot. Darek Zalewski

Strony

Dniepr potrafi być szeroki. Rozlewisko na południe od Zaporoża wygląda jak morze. Zobaczyłem je po raz pierwszy wiosną 2015 roku. Jechałem wówczas z kolegami-reporterami pociągiem do Mariupola. Tory od Zaporoża „w dół” poprowadzone są wzdłuż brzegu rzeki (ba, czasami wręcz groblami), jest więc sposobność, by popodziwiać widoki. Pamiętam, że przysnąłem – obudziło mnie szturchnięcie któregoś z chłopaków i jego głośne „o kurwa, patrz!”. Spojrzałem – za oknem, po horyzont, widać było tylko wodę. Wzburzona wiatrem, sprawiała wrażenie, że zaraz wleje się do przedziału; wyglądało to tyleż groźnie, co pięknie.

Dniepr w okolicach Chersonia jest dużo, dużo węższy. Po prawdzie to rozczarowująco wąski, bo co to jest te 200-300 metrów wstęgi? Ok, mam zaburzenia percepcji w tym zakresie – przez niemal ćwierć wieku mieszkałem tuż przy Wiśle, na odcinku, gdzie ma ona co najmniej pół kilometra szerokości. Winne są też lekcje geografii, gdzie uczyli, że Dniepr to jedna z najdłuższych rzek w Europie, co jakoś z automatu przywodziło skojarzenia z nie byle jakim korytem.

Ale do rzeczy – pod koniec marca, po wizycie w Tomaryne, wioseczce oddalonej od Dniepru o kilka kilometrów, moja wolontariacka ekipa stanęła przed dylematem, jak wracać? Czy bezpieczniejszą, ale upiornie niewygodną drogą, którą rano przyjechaliśmy z Mikołajewa (nazwanie jej off-roadem to nobilitacja, uwierzcie mi)? Czy asfaltem, w stronę Chersonia, omijając miasto od północy? Wybór niby oczywisty, ale opcja numer dwa oznaczała jazdę do rzeki (do wsi Berysław), a potem kilkanaście kilometrów wzdłuż jej brzegu. Ze świadomością, że po drugiej stronie stoją ruskie.

– Jeźdźcie szybko, pod żadnym pozorem się nie zatrzymujcie – poradzili żołnierze na blok-poście w Berysławiu.

No to dzida – prowadząca auto Julia chyba została do takich akcji stworzona. Fakt, droga była puściutka, widoczność wspaniała, ale nawierzchnia pełna wybojów. Zrobiłem komórką kilka zdjęć dokumentujących ową „need for speed”, po czym skupiłem się na podziwianiu okolicy. Szosa raz opadała, raz wynosiła się ponad okolicę – wtedy widziałem rzekę. „Dnieprzyk”, jak nazwałem ją w myślach z uwagi na tę lichą szerokość.

I wtedy przypomniałem sobie, jak spoglądałem – przez jakiś czas dzień w dzień, z okna redakcji – na drugi brzeg Wisły w Warszawie. Park praski i zoo wydawały się być na wyciągnięcie ręki. Pracowałem w stolicy przez cztery lata, także po prawej stronie; naprzekraczałem się Wisły chyba setki razy. Cyk – i człowiek był za rzeką. Do samego końca pobytu w Warszawie nie mogłem wyzbyć się poczucia lekkiego surrealizmu w trakcie tych rutynowych przecież doświadczeń. Winna temu była świadomość, że kilkadziesiąt lat wcześniej rzeka okazała się linią życia i śmierci. Granicą, za którą rozegrał się powstańczy dramat, której przekroczenie – w zależności od kierunku – oznaczało podróż z lub do piekła.

No więc patrzyłem pełen tych refleksji na ów Dniepr, który jawił mi się jako granica dobra i zła. Ale na tym drugim brzegu było tak swojsko, tak nie-inaczej niż po „mojej” stronie…

I jeszcze jedna myśl przyszła mi do głowy – Wisła zatrzymała potężny sowiecki front, w tej wojnie Dniepr pełni rolę zapory przed raszystami, a dużo mniejsze i węższe rzeki okazywały się trudne czy wręcz nie do pokonania dla rosjan. Jako ludzie latamy w kosmos, schodzimy na dno oceanów, a kilkadziesiąt czy kilkaset metrów wody potrafi pokrzyżować nam szyki. Mówimy o wojowaniu, więc w sumie to nie wiem, czy mnie to cieszy, czy martwi. Chyba jak w życiu, wszystko zależy od tego, po jakiej jest się stronie…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. „Need for speed”/fot. Marcin Ogdowski

Niezłomność

Wieś Zahorianiwka, 10 km na północ od Chersonia. Właśnie zakończyło się wydawanie pomocy humanitarnej, którą do wyzwolonej jesienią 2022 roku osady przywieźli wolontariusze z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej i ukraińskiej Fundacji Wieża.

– Może pomogę? – zaproponowałem kobiecie, której chwilę wcześniej zrobiłem zdjęcie.

Ukrainka zatrzymała się, puściła uchwyty jednokołowego wózka.

– Chcesz mnie obrazić, chłopczyku? – wyprostowana niczym struna, zrobiła groźną minę. Zaraz jednak uśmiechnęła się serdecznie. – Chałupa kilometr stąd, na taczce te ciężary nie takie straszne.

– Kilometr to sporo… – nie odpuszczałem.

– Eee – starsza pani machnęła ręką.

– Mąż nie mógł przyjść? – spytałem.

– Męża pochowałam zanim przyszli moskale – usłyszałem w odpowiedzi. Staruszka nie powiedziała, kiedy dokładnie odszedł jej mężczyzna. Nie sądzę, by zapomniała czy nie miało to dla niej znaczenia. Inwazja – na co właśnie zyskałem kolejny dowód – stała się najważniejszym punktem odniesienia dla Ukraińców. Przedzieliła ich życia wyraźną, szeroką kreską.

– Dzieci?

– Młodych we wsi prawie nie ma, zabrała ich wojna. Albo na nią poszli, albo przed nią uciekli – tym razem na twarzy starszej pani zagościł smutek. – Nam, starym, trochę bez nich ciężko, ale przecież nie będę narzekać. Nie wolno nam być ciężarem – stwierdziła, chwytając na powrót ogumione rączki. I popchała dalej tę swoją taczkę.

Stałem przez chwilę, odprowadzając kobietę wzrokiem.

– Chłopczyku! – krzyknęła, nie odwracając głowy. – Ja naprawdę dam sobie radę – brzmiało to jakoś tak zawadiacko.

Skrzywiłem usta w uśmiechu. Ukraińskie babcie rzucające słoikami w rosyjskie drony nigdy nie istniały; to wytwór propagandy, powstały „ku pokrzepieniu”. Rzeczywistość jest mniej widowiskowa, ale niezłomność wcale nie musi nosić oczywistych cech bohaterstwa.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Celność

Podczas ostatniego pobytu w Ukrainie sporo czasu poświęciłem na spotkania z elektrykami odbudowującymi zniszczone przez rosjan sieci energetyczne. Jednym z moich rozmówców był Sasza, czterdziestolatek z wioski Szewczenkowe, który do ekipy monterów trafił niemal wprost ze szpitala, gdzie wcześniej zawiodła go rosyjska bomba.

– Wiosną zeszłego roku pomagałem wyciągać 84-latka, sąsiada, którego zasypało w chałupie. Chłop ponad dwie godziny spędził pod gruzami, ale przeżył. Kilka miesięcy później sąsiedzi musieli wygrzebywać i mnie – Sasza zaśmiał się smutno, po czym ze szczegółami opisał, jak wybuch bomby pogruchotał mu nogę.

Rozmawialiśmy w ruinach domu wspomnianego staruszka. Dziś to na poły zawalona chata, z podwórkiem zamienionym w potężny lej. Patrząc wzdłuż drogi, 300 metrów dalej znajduje się dom kultury. Okazały budynek jak na standardy wsi Szewczenkowe. I to właśnie ten obiekt – zajęty rzekomo przez ukraińskie wojsko – zamierzał zniszczyć rosyjski samolot. Legendarna rosyjska celność sprawiła, że placówka ocalała, a przepadło z hukiem domostwo bogu ducha winnego 84-latka.

– Ale kable i słupy zrywali i powalali celowo, żeby uprzykrzyć nam życie – podkreślał Sasza.

C.d. już niebawem.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przywołane w tekście podwórko/fot. Marcin Ogdowski