Złoty

– Napięcie jest okropne. Realnie ryzyko się nie zmienia, ale jak zawsze pod koniec zmiany każdy myśli sobie, że głupio by było teraz zginąć. I trochę bardziej się boi – zwierzał mi się jeden z żołnierzy Wojska Polskiego służący w Afganistanie. Była już jesień, „jego” letnia rotacja dobiegała końca. Według planu, wojskowy za kilkanaście dni miał być już w domu. Byłem z nim na jego „złotym patrolu” – ostatniej akcji, w której mój rozmówca brał udział. Po „złotym” zdawało się sprzęt, śmigłowiec przerzucał człowieka do bazy logistycznej, skąd samolotem wracało się do kraju.

Szedłem za nim na tzw. „wąsach”, szukając odciągów do min-pułapek założonych przy drodze. Nie było to moje zadanie, ale i ja wypatrywałem na ziemi cieniusieńkich drutów używanych do zdalnej detonacji ładunków. Było to lepsze niż rozglądanie się na boki, z nadzieją, że w porę dojrzę polujących na saperów rebeliantów. Z tego rozglądania i tak nic nie wychodziło – poza kupą nerwów – bo na ludzi „chodzących na wąsach” zwykle zaczajali się dobrze ukryci snajperzy. Na ziemi tymczasem, poza drutem, można też było dostrzec w porę – nim człek postawił stopę w niewłaściwym miejscu – rozmaite znaki wskazujące, że „było kopane”. Pułapki zastawiane na „poszukiwaczy wąsów” nie były tak wielkie, jak „ajdiki” sadzone na drogach, przygotowane pod pancerne auta. Tu wystarczały małe ładunki, które nawet nie musiały zabić – wystarczyło, że urwały stopę czy dwie.

Ale nawet najbardziej uważne patrzenie pod nogi nie wykluczało rozmowy. Nawijaliśmy więc, złorzecząc na okrutnie przewrotną cechę ludzkiej psychiki, która każe wierzyć, że będąc już jedną nogą w domu, łatwiej sprowokować pecha. Wojskowy zwrócił uwagę, że takie myślenie w niektórych przypadkach skutkuje asekuranctwem, na przykład „rzucaniem L-4” – jak w armii mówi się o pójściu na zwolnienie lekarskie – nie z powodu rzeczywistej choroby, lecz by uniknąć wyjazdów z bazy.

Poznałem takich „leserów”, lecz poznałem też takich, którym pod koniec zmiany włączyła się „opcja nieśmiertelności”. Żołnierzy przekonanych, że już tyle przeszli, że pech ich nie dopadnie. „Mieliśmy takiego zjeba (…). Najchętniej to by spał na ganerce (stanowisku strzeleckim w wozie opancerzonym – dop. MO) – pisał mi jeden z kolegów. „Gość mówił, że złego nie ruszy. I faktycznie, nie ruszyło…”.

Mojego partnera z „wąsów” też nie ruszyło – szczęśliwie dotrwał do końca.

Kilka miesięcy później – w październiku 2013 roku – sam wyruszyłem na „złoty”. Polski Afganistan się kończył, a ja wiedziałem, że redakcja nie pośle mnie pod Hindukusz, gdy nie będzie tam już naszych. O Ukrainie – wówczas u progu majdanowej rewolty – w ogóle nie myślałem, innych wojen też nie brałem pod uwagę. Ostatecznie sprawy potoczyły się inaczej, ale tamtej jesieni patrol po odległych przedmieściach Ghazni jawił się jako zwieńczenie wojenno-reporterskich wędrówek.

Więc znów byłem na „wąsach”, łażąc przy „ogródkach” – wzdłuż pięknej, soczystej zieleni, ciągnącej się po obu stronach drogi. Surrealistycznej dla kogoś jak ja, kto przyzwyczaił się do ascetycznego, na poły pustynnego krajobrazu Afganistanu. Podziwiałem, a jednocześnie czułem kryjącą się w tym pięknie grozę – wszędzie tam mógł czaić się rebeliancki snajper, o obecności którego dowiedziałbym się po pierwszym strzale.

Długo towarzyszyli nam afgańscy przechodnie, aż w którymś momencie jakby zapadli się pod ziemię. Zrobiło się przeraźliwie cicho. „I chuj”, pomyślałem. „To by było na tyle”, czułem, że zaraz coś się wydarzy. Wnet pojawiła się irracjonalna refleksja, że śmierć w tak pięknych okolicznościach przyrody nie byłaby niczym złym. Rozluźniłem się nawet na chwilę, lecz zaraz przyszła właściwa reakcja. Zacząłem się bać. „Nie, nie teraz. Nie na złotym”, zaklinałem rzeczywistość.

„Wracajcie do wozów, kończymy”, komunikat, który przyszedł po radiu, przyniósł ulgę tak wielką, jak chyba nic wcześniej. Udało się. Znowu.

O czym opowiadam, bo wszystkie te emocje wróciły do mnie w ostatnim czasie. Nawykłem do świadomości, że część moich znajomych w Ukrainie niemal każdego dnia bierze udział w niebezpiecznych misjach. Trzymam za nich kciuki, cieszę się, gdy po jakimś czasie znów się odzywają. Smucą mnie historie, które skończyły się źle. Ale jest w tym wszystkim pewien constans – świadomość „dwóch ud”. „Uda się, albo nie uda” – znam to powiedzenie jeszcze z Iraku, cytuję, gdyż świetnie ilustruje wojenno-magiczne myślenie. Daje ono pozór równości szans, tyleż kojący, co kruchy. Jakiś czas temu napisał do mnie kolega, że złożył wniosek o zwolnienie ze służby. I nie tyle szło o to, że odwojował swoje (a odwojował z naddatkiem), ale o to, że urodziło mu się trzecie dziecko, co kwalifikuje do demobilizacji. No więc podzielił się dobrą wiadomością, później kolejną – „wyjeżdżam na front, to mój ostatni raz” – i zamilkł. Przepadł, wcale nie na dłużej niż zwykle, ale ja nie mogłem się uwolnić od myślenia o „pechu ostatniej akcji”. Nie piszę Wam o szczególnie bliskiej mi osobie, tym niemniej świadomość, że chłop mógłby położyć głowę na finiszu, momentami była wręcz bolesna.

Na szczęście nie położył. Czym dzielę się z nieskrywaną radością…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Naciskowa mina-pułapka zastawiona na „poszukiwaczy wąsów”/fot. z archiwum mojego pierwszego blogu zAfganistanu.pl