Deklasacja

Z filmów udostępnianych przez ukraińską armię można wywieść błędny wniosek – że wojna na wschodzie to starcie rosyjskich pancernych kolumn z niewielkimi oddziałami piechoty, wyposażonej w wyrzutnie przeciwpancerne i drony. W rzeczywistości konflikt toczy się w znacznie szerszym spektrum, ma też bowiem charakter ciężkich lądowych zmagań zmechanizowanych formacji, wspartych potężnym ogniem artylerii lufowej i rakietowej. Przekaz ukraińskiej propagandy skupia się na działaniach, w których przewaga obrońców jest wyraźna. To sposób na budowanie morale własnego wojska i społeczeństwa, a jednocześnie metoda, która ma zaskarbić Ukrainie przychylność zachodnich opinii publicznych, będąc przy tym rodzajem podziękowania za udzielone materiałowe wsparcie. „Nie marnujemy przekazanej nam przez Zachód broni”, przekonują Ukraińcy. Jako że ma to pokrycie w faktach – także w wymiarze strategicznym (rosyjska porażka na północy Ukrainy) – zachodnie rządy w coraz większym zakresie dozbrajają armię obrońców. Minął już – zdaje się, że bezpowrotnie – okres wątpliwości, czy przekazany do Ukrainy sprzęt nie wpadnie w ręce Rosjan. Pojedyncze sztuki agresorzy oczywiście przejmują, sporo broni niszczą w trakcie walk, ale przede wszystkim otrzymują za jej sprawą potężne lanie. Dosłownie i w przenośni, w postaci upadłego już na dobre mitu „trzeciej armii świata”.

Ankara drwi z Moskwy

Spory udział w tej deklasacji mają tureckie drony Bayraktar TB-2, których kilkadziesiąt sztuk Ukraina zakupiła jeszcze przed inwazją. Bezlitośni zabójcy ciężkiego sprzętu Rosjan dorobili się kultowego statusu – o Bayraktarach powstała już piosenka, udostępniania przez dziesiątki milionów internautów z całego świata. Nazwa drona stała się imieniem dla kilku chłopców, urodzonych w Ukrainie po rozpoczęciu inwazji. Ukraiński zaś wzbogacił się o nowe słowo „bajraktarzyć”, znaczące, w zależności od kontekstu, „gromienie Rosjan”, „mieszanie szyków”, czy „sprowadzanie nieszczęścia”. Najeźdźcy stają na głowie, żeby z arsenału obrońców wyeliminować groźne bezzałogowce, lecz idzie im tak sobie. Z oficjalnych danych rosyjskiego MON wynika, że Ukrainie straciła już wszystkie TB-2 – i to kilka razy (generalnie, gdyby wierzyć rosyjskim statystykom, armii ukraińskiej powinno już nie być, a nieliczni żołnierze walczyliby teraz bagnetami i pięściami). W rzeczywistości dowodów na liczne strącenia brak, za to wciąż pojawiają się nowe nagrania ilustrujące ataki uzbrojonych w rakiety Bayraktarów. Moskwa posunęła się nawet do złożenia oficjalnego protestu w Turcji, ale w odpowiedzi urzędnicy Kremla usłyszeli, że producent dronów to prywatne przedsiębiorstwo, zaś do zakupów doszło przed inwazją. W tym ostatnim przypadku Turcy zadrwili sobie z Rosjan, wiadomo bowiem o co najmniej jednej dostawie uzbrojonej wersji dronów już po 24 lutego. I innych transportach nieuzbrojonych mini-Bayraktarów, służących do rozpoznania. Niemal równie groźnych, do czego dobitnie przekonuje film udostępniony przez Ukraińców w pierwszym tygodniu kwietnia. Jego bohaterem jest uciekający rosyjski żołnierz, spłoszony wiszącym nad nim bezzałogowcem. Wojskowy biegnie w sumie kilkaset metrów, do swoich, zdradzając tym samym ich pozycje. Próby zestrzelenia drona przez kolegów spełzają na niczym, maszyna przekazuje lokalizację własnej artylerii. Wkrótce cały rosyjski posterunek zostaje zlikwidowany.

W takim celu – rozpoznawania terenu i przekazywania koordynat artylerzystom – Ukraińcy używają także bezzałogowców Fly-Eye. To urządzenia zaprojektowane i wyprodukowane w Polsce przez firmę WB Electronics. Pierwsze egzemplarze „latającego oka” trafiły do Ukrainy w 2015 r. i dotąd były głównie wykorzystywane przez oddziały specjalne do śledzenia ruchów wojsk separatystów w Donbasie. Przez siedem lat Ukraińcy nie stracili żadnej maszyny – zarówno w wyniku zestrzelenia, jak i ataku radioelektronicznego – co pozwala wystawić wysoką ocenę polskim konstruktorom. Czy Fly-Eye okazały się równie niezawodne w pełnoskalowym konflikcie? Ukraińcy twierdzą, że tak, zaś Rosjanie nie przedstawili żadnych przekonujących dowodów na zestrzelenie czy przejęcie polskiego drona. Jedno wszak jest pewne – w rozkręcającej się drugiej fazie wojny, bitwie o Donbas, Fly-Eye będą mogły w pełni zademonstrować swoje możliwości. Warunki terenowe, inne niż w zurbanizowanej północnej Ukrainie, to idealna przestrzeń operacyjna dla czołgów i artylerii. W wojnie manewrowej na rozległym stepie szybkie lokalizowanie nacierających ugrupowań przeciwnika to sprawa życia i śmierci.

U progu rewolucji

Doświadczenia z wojny za miedzą w sposób naturalny rodzą pytania o polskie możliwości w zakresie bojowego wykorzystania dronów. Prawdę powiedziawszy, jest z tym nawet gorzej niż przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji. Setka dronów kamikadze (tzw. amunicji krążącej), które były na wyposażeniu naszego wojska, w marcu trafiła do Ukrainy w ramach wsparcia materiałowego dla tamtejszej armii. Kilka lat temu ówczesny minister obrony Antoni Macierewicz zapowiadał kupno tysiąca Warmatów od WB Electronics, ale ostatecznie zignorował „prywaciarzy”, przekonując współpracowników, że państwowy koncern zbrojeniowy przedstawi konkurencyjną, wszechstronną ofertę dotyczącą dronów. PGZ do dziś nie potrafi zbudować takiej konstrukcji, skończyło się zatem na wspomnianych stu sztukach. Wojsko Polskie używa także kilkudziesięciu małych aparatów rozpoznawczych – izraelskich Orbiterów i polskich Fly-Eye. I to w zasadzie tyle. Ale…

Wiele wskazuje na to, że jesteśmy u progu dronowej rewolucji w naszych siłach zbrojnych. Latem zeszłego roku MON kupił od Turcji cztery zestawy (24 maszyny) uzbrojonych Bayraktarów, z pełnym pakietem szkolnym, logistycznym i amunicyjnym. Pierwsze samoloty miały trafić do Polski w 2022 r., lecz niedawno jeden z wiceministrów obrony skorygował ów termin na przyszły rok. Nie znamy przyczyny opóźnienia, możliwe, że Turcy przestawili moce produkcyjne na rzecz dostaw dla Ukraińców. Ci – w ramach realizacji kolejnego kontraktu z Ankarą – mieli uruchomić montownię TB-2 u siebie, ale wojna (wiele na to wskazuje) pokrzyżowała plany. Nie da się wykluczyć, że problem z dostawami dla Polski ma charakter polityczno-techniczny – na Turcji nadal ciąży amerykańsko-kanadyjskie embargo, które obejmuje wybrane elementy wyposażenia Bayraktarów. Co prawda Turcy zapewnili, że są w stanie znaleźć własne zamienniki, ale może mają z tym kłopoty.

Mimo przeszkód już dziś można założyć, że TB-2 skokowo podniosą potencjał WP. I to niebawem, bo dostawy mają się zakończyć w 2024 r. Do tego czasu arsenał naszej armii wzbogaci się również o amerykańskie rozpoznawczo-uderzeniowe MQ-9A Reaper – zapowiada ministerstwo obrony. „Żniwiarze” to dronowa super-liga. Te ważące z pełnym obciążeniem prawie pięć ton maszyny, mogą przebywać w powietrzu przez 27 h. Latają z prędkością 500 k/h i zabierają niemal 1,5 tony bomb i rakiet. Polska chce je pozyskać w tym roku, w ramach tzw.: pilnej potrzeby operacyjnej (zakup w trybie bezprzetargowym). „Pilne pozyskanie MQ-9A jest związane z sytuacją za wschodnią granicą Rzeczpospolitej”, tłumaczył okoliczności decyzji ppłk Krzysztof Płatek z Agencji Uzbrojenie. Z tych samych powodów trwają rozmowy między MON a Grupą WB Electronisc na temat zakupu zintegrowanych systemów obejmujących drony obserwacyjne i amunicję krążącą. Ustalenia objęte są tajemnicą – z przecieków wiadomo, że przedmiot potencjalnej umowy ma być wart miliard złotych, a dostawy zaczęłyby się jeszcze w bieżącym roku. „Na razie mogę tylko powiedzieć, że chłopaki od bezpilotowców nie nudzą się”, donosi moje źródło w WBE.

Z już zatwierdzonych kontraktów należy wspomnieć lutową umowę z WB Electronisc na 11 zestawów (44 maszyn) Fly-Eye. Z kolei w grudniu minionego roku Mariusz Błaszczak podpisał wart 170 mln zł kontrakt z PGZ na sto aparatów obserwacyjnych. Co ciekawe, dostawy mają się zacząć dopiero w 2024 r. i trwać przez trzy lata. Państwowy gigant wciąż nie ma gotowego projektu, a umowa jest de facto kroplówką i zarazem sposobem na sfinansowanie prac. Oby nie wyszedł z tego produkt podobny do rosyjskiego Orłana-10, podstawowego bezzałogowca najeźdźczej armii. Sprzęt warty wedle katalogu 120 tys. dol., to składak z części, które można nabyć w sklepie fotograficznym i na… śmietniku. „Oczy” Orłana okazały się być średniej jakości aparatem fotograficznym Canon (od kilku tygodni niedostępnym w Rosji z uwagi na sankcje). Za zbiornik paliwa zaś robiła… plastikowa butelka po wodzie. „Anałoga w miru niet”, zwykli chwalić swą broń Rosjanie. W rzeczy samej…

—–

Nz. Czy Polska zdecyduje się na kupno już kiedyś zapowiadanego tysiąca Warmatów?/fot. producenta

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 17/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zbrojeniówka

– Z pustego i Salomon nie naleje – ocenia sytuację państwowej branży obronnej Jarosław Wolski, analityk „Nowej Techniki Wojskowej”. – Kłania się trzydzieści lat niedoinwestowania, kilkanaście lat braku politycznego wsparcia dla eksportu, no i niemniej zabójcza praktyka traktowania przemysłu jako zbioru synekur dla „swoich”.

„I na koniec najlepsze”

Widać to doskonale za sprawą niedawnego przecieku ze skrzynki mailowej Michała Dworczyka. „Najgorsze jest to, że niekompetencja, nieudolność, głupota, a czasem różne ciemne interesy są zawsze podlewane (…) obrzydliwym sosem bogoojczyźnianych frazesów. (…). A tak naprawdę wywalamy dziesiątki milionów złotych w błoto lub zgadzamy się na rozkradanie środków budżetowych”, pisał latem 2018 r. Dworczyk w liście do Mateusza Morawieckiego. Z korespondencji polityków dowiadujemy się m.in., że Polska Grupa Zbrojeniowa sprzedawała MON krótkofalówki, które na rynku kosztują ok. 13 tys. zł, za 80 tys. zł. „Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tak jest”, zapewniał szef kancelarii premiera.

„Obawiam się, że PGZ nie ma listy sensownych projektów, a wiele z tego, co mają, to jakiś kosmos”, czytamy w kolejnym mailu do Morawieckiego. Tę wiadomość sprowokowała publikacja w jednym z dzienników wywiadu z prezesem WB Electronics, największej prywatnej firmy zbrojeniowej w Polsce. „Zażądałem testów porównawczych (jedyny raz kiedy się odbyły) z Warmate – produktem WB. Wyszło (…), że drony PGZ istnieją wyłącznie w fazie wstępnych prototypów. Najpierw trzeba było czekać, by skonstruowali trzy sztuki, a potem okazało się to totalną klęską”, opisywał Dworczyk. Podczas testów drony z PGZ nie mogły trafić w cel lub nie wybuchały. Testy Warmate wyszły zaś „świetnie”. „(…) a i tak ich zakup Antoni Macierewicz zablokował, bo nie będziemy kupować od prywaciarza. Dopiero jak media zaczęły obśmiewać go, że drony (…) to kolejna niespełniona obietnica, na szybko kazał kupić 100 sztuk”, zdradzał kulisy minister. „I na koniec najlepsze. Zażądałem, aby przedstawiono, jaki procent drona z PGZ jest produkowany w Polsce. To sama głowica bojowa (…), obudowa z tworzywa (produkowana w prywatnej firmie poza PGZ) i kilka drobnych części. Cała reszta jest sprowadzana – głównie z Chiny i chyba z Izraela – a my w Polsce tylko staramy się z tych części coś złożyć. Kurtyna”.

Prywatne znaczy… dobre

Ale czy rzeczywiście jest aż tak źle? Zostawmy PGZ i przyjrzyjmy się wspomnianym dronom Warmate. To rodzaj amunicji krążącej, wyposażonej w wymienną głowicę z kamerą.

– Ładunek bojowy można dostosować do misji – wyjaśnia Remigiusz Wilk, dyrektor ds. komunikacji Grupy WB. – Może być odłamkowo-burzący, termobaryczny lub przeciwpancerny. Warmate jest mały i cichy, trudny do wykrycia i zniszczenia przez obronę przeciwlotniczą. Operator jest w stanie kierować nawet tuzinem systemów. Amunicja krążąca może długo oczekiwać w podniebnych stosach na rozkaz ataku. Kiedy zostanie wydany, operator może razić jeden cel jednocześnie z różnych stron. Wielokierunkowemu atakowi nie sprosta żadna obrona. Dlatego istotne jest masowe użycie tej broni – twierdzi mój rozmówca. I zapewnia, że do obsługi nie trzeba specjalistycznego przeszkolenia. Kierowania systemem można szybko nauczyć każdego żołnierza.

Dodajmy za ministrem Dworczykiem, że Warmate kupują Turcy, Ukraińcy i Arabowie, którzy „(…) prowadzą wojny, oceniając, że jest to lepszy produkt niż odpowiedniki izraelskie czy amerykańskie”.

Równie dobre recenzje zbiera inny sprzęt WB – cyfrowa platforma komunikacji Fonet, montowana we wszystkich działach samobieżnych Wojska Polskiego.

– To jedyny produkt wojskowy z Polski, wytwarzany na licencji w USA. Trafił do dziesiątek tysięcy zagranicznych pojazdów – podkreśla Wilk. Fonet to informacyjny układ nerwowy. Pozwala połączyć członków załogi komunikacją wewnętrzną, wyciszając głośne dźwięki. Jednocześnie umożliwia korzystanie z systemów zarządzania polem walki oraz z łączność zewnętrznej za pomocą radiostacji.

– Każdy dowódca chce wiedzieć, gdzie znajdują się jego żołnierze i gdzie można spodziewać się przeciwnika. Najlepiej, jeśli ta sytuacja zostanie przedstawiona na cyfrowej mapie. Zaś dowódca będzie miał natychmiastowy dostęp do wszystkich danych o jednostkach. Gdzie dokładnie się znajdują? Jakie pojazdy są na chodzie? Ile zostało amunicji i paliwa? Jakie rozkazy zostały wydane przez podwładnych? Wszystko to kontrolują systemy zarządzania polem walki, takie jak Topaz – Wilk wymienia jeszcze jeden z czołowych produktów WB, który łączy wszystkie polskie armato-haubice, moździerze i wyrzutnie rakietowe. Dane rozpoznawcze dostarczają mu bezzałogowce. – Topaz daje naszym oddziałom możliwość natychmiastowego namierzenia celu oraz błyskawicznego oddania strzału – kontynuuje przedstawiciel firmy. – Działa zatrzymują się na kilkadziesiąt sekund, aby oddać kilka salw, i natychmiast się oddalają. Wszystko po to, by nie zniszczył ich ogień kontrbateryjny przeciwnika.

Brak realnego wsparcia

Ale nie tylko „prywaciarze” mogą się pochwalić solidnymi wyrobami. Należąca do PGZ Huta Stalowa Wola ma w ofercie moździerz samobieżny Rak.

– To autonomiczny system wieżowy z moździerzem 120 mm, posadowiony na podwoziu transportera Rosomak – mówi Jarosław Wolski. – Sprzęt o bardzo dobrych parametrach, który mógłby być naszym hitem eksportowym. Armie NATO nie są jednak Rakiem zainteresowane, preferują inne rozwiązania. Z kolei sprzedaży do krajów spoza Sojuszu sprzeciwia się Inspektorat Uzbrojenia, moim zdaniem przesadnie, bo nie mamy tu do czynienia z jakimś supertajemnicami technologicznymi.

Raki zaczęły trafiać do WP latem 2017 r. Armia otrzyma 122 egzemplarze moździerzy wraz z 60 wozami dowodzenia.

Wojsko korzysta również z wyrzutni Grom i Piorun – przenośnych, rakietowych zestawów przeciwlotniczych, wytwarzanych w Skarżysku Kamiennej.

– Produkt firmy Mesko to światowa czołówka – twierdzi Wolski. – Podobnej jakości sprzęt powstaje tylko w Rosji i USA. Stany zresztą kupiły od nas partię Piorunów. Generalnie jednak najnowszych wersji wyrzutni nie sprzedajemy – zastrzeżenia Inspektoratu Uzbrojenia są w tym przypadku słuszne. Pozwoleniem na eksport objęte są za to starsze typy, Gromy. Sprzedaliśmy je m.in. do Gruzji, gdzie latem 2008 r. dały się we znaki rosyjskiemu lotnictwu.

Tbilisi kupiło 30 wyrzutni i setkę rakiet. Podczas konfliktu z Rosją odpalono 12 rakiet, 9 dosięgło nieprzyjacielskie samoloty i śmigłowce (nie zawsze oznaczało to strącenie). Współczynnik trafień byłby wyższy, gdyby Gruzini mieli więcej czasu na nauczenie się obsługi Gromów.

O dobrych parametrach polskiego uzbrojenia przekonali się także Malajowie. Kontrakt na 48 czołgów PT-91M dla Malezji zrealizowano w latach 2007-10. Wozy w Polsce określane mianem „Twardych” (i w nieco odmiennej konfiguracji używane przez nasze bataliony pancerne), nie były szczytowym osiągnięciem techniki wojskowej. Tak naprawdę mieliśmy do czynienia z dość zaawansowaną modernizacją produkowanych na licencji, radzieckich T-72. Niemniej czołgi te nie ustępowały rosyjskim maszynom T-90A, zaś malezyjski kontrakt dawał nadzieję na reanimację już wówczas podupadającego Bumaru.

– Niestety, zabrakło woli politycznej – ocenia Jarosław Wolski. – Ostatnim rządem, który aktywnie wspierał eksport polskiego uzbrojenia, był gabinet SLD-PSL. Potem zaczęła się równia pochyła, w efekcie której Bumar nieodwracalnie utracił możliwości produkcyjne w zakresie pojazdów pancernych.

Ma je wciąż – choć nie tyczy to czołgów – wspomniana Huta Stalowa Wola. Powstający tam bojowy wóz piechoty Borsuk zacznie niebawem wchodzić na uzbrojenie polskiej armii. Zdaniem Wolskiego, BWP będzie miał spory potencjał eksportowy, wszędzie tam, gdzie ważne jest, aby transporter pływał.

– W grę wchodzi cała dalekowschodnia Azja i Ameryka Południowa – wymienia analityk. – Ale i tu obawiam się blokady ze strony Inspektoratu Uzbrojenia.

„Kamo” i wizerunek

Z eksportem nie powinny mieć problemu Zakłady Mechaniczne Tarnów, gdzie powstają karabiny MWS (ang. Modular Weapon System – system broni modułowej). Bo choć mówimy o bardzo nowoczesnym produkcie, innowacje w zakresie broni strzeleckiej zwykle nie noszą gryfu supertajnych.

– Miałem okazje strzelać z MWS-15 i MWS-25 – przyznaje ppłk w stanie spoczynku Michał Sitarski, redaktor naczelny magazynu „Frag Out”. – To broń o wysokiej odporności na warunki środowiskowe, ergonomiczna, w dużym stopniu zunifikowana z karabinami rodziny AR, popularnymi w innych armiach i na rynku cywilnym. Co ciekawe, producent oferuje MWS-y w różnych kolorach pokrycia, w zależności od oczekiwań klienta.

Karabiny nie bez kozery nazywają się modułowymi. Za sprawą wymiennej lufy i komory spustowej oraz kolby o regulowanej długości, można konfigurować je pomiędzy wariantem precyzyjnym i szturmowym.

– To naprawdę ciekawa konstrukcja – przekonuje Sitarski.

Równie ciekawą propozycją mógłby być kamuflaż, przez laików z rzadka postrzegany inaczej niż w kategoriach estetycznych. Tymczasem dobre „kamo” to jeden z niezbędnych warunków przetrwania na polu walki. Obecnie używany, Wz. 93, nie spełnia np. normy reemisji podczerwieni.

– Kamuflaż Mapa, oferowany przez Maskpol, zapewniłby żołnierzom znacznie większe bezpieczeństwo – ocenia Sitarski. – Zmianę „kamo” rozważano już kilkanaście lat temu, lecz zwyciężył argument, że wojska nie stać na jednoczesną wymianę umundurowania i oporządzenia. A na to nie stać nawet Amerykanów, którzy podczas II wojny w Zatoce nosili mundury i wyposażenie z trzema różnymi wzorami kamuflażu. I trochę czasu zajęło, nim doszło do pełnej unifikacji.

W tym przypadku istotny był też argument części generalicji, że Wz. 93 „zrósł się z wizerunkiem polskiego żołnierza”. Tak jak nędza zrosła się z wizerunkiem polskiej zbrojeniówki. Mającej w zanadrzu kilka ciekawych propozycji, ale mierzącej się z wybiórczym zainteresowaniem polityków.

—–

Nz. Dron Warmate/fot. WB Electronics

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 3/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zakupy

Patrząc z boku, można uznać, że Polska w przyśpieszonym trybie szykuje się do wojny. Zakup tureckich dronów, decyzja o nabyciu amerykańskich czołgów, czy wreszcie umowa na dostarczenie trzech fregat – takiego wzmożenia, w tak krótkim czasie (dwóch miesięcy!), w tej części Europy nie obserwowano od dawna. A i sumy robią wrażenie, chodzi bowiem o ponad miliard złotych na bezzałogowce, 23 mld zł na Abramsy i co najmniej osiem miliardów na okręty. Co więcej, z ministerstwa obrony płyną nieoficjalne informacje, że to nie koniec – że jeszcze w tym roku ma zapaść decyzja o zwiększeniu liczby kupowanych śmigłowców morskich (z 4 do 8) oraz o rozwiązaniu zastępczym dla programu „Orka”. O kupowaniu okrętów podwodnych nie ma mowy – w tym scenariuszu marynarzom będą musiały wystarczyć jednostki wypożyczone w którymś ze skandynawskich krajów. Ów „pomost” zapewni możliwość realizacji zadań do czasu pojawienia się pełnoprawnych okrętów. Kiedy? O tym źródła milczą. Wiadomo za to, że w 2021 r. zakończy się epopeja z pozyskaniem dla WP gąsienicowego transportera opancerzonego. Jako beneficjenta wskazuje się rodzimy przemysł, od lat pracujący nad projektem o nazwie „Borsuk”. Z kopyta ruszy też rozbudowa komponentu lotniczego sił specjalnych – komandosi mają otrzymać 4 kolejne Black Hawki oraz 6 do 8 samolotów bliskiego wsparcia (tu wymienia się produkowane w kraju Bryzy).

Sporo, zwłaszcza gdy dodamy do tego zakupy z minionych trzech lat – samoloty wielozadaniowe F-35, antyrakiety Patriot, wyrzutnie Himars czy pociski manewrujące JASSM. Istotne są również posunięcia w zakresie organizacyjnym – powołanie Wojsk Obrony Terytorialnej, liczących dziś 20 tys. żołnierzy, oraz nowego związku taktycznego wojsk operacyjnych – 18. Dywizji Zmechanizowanej. W medialnych deklaracjach minister obrony Mariusz Błaszczak idzie nawet dalej, zapowiadając, że docelowo armia zawodowa winna liczyć 200 tys. żołnierzy (obecnie nieznacznie przekracza 100 tys. etatów). Czy Polska się remilitaryzuje? Przeciw komu zwieramy szyki? Czy naprawdę je zwieramy? A może to wszystko bujda, nastawiona na propagandowy efekt? Albo plan palcem na wodzie pisany, na przeszkodzie którego stanie tyle niekorzystnych zmiennych, że już teraz lepiej założyć, iż nic z niego nie wyjdzie? Pytań jest znacznie więcej, ale skupmy się na najważniejszych. Szczególnie że nie mówimy już o obronności sensu stricte, a o zabiegach związanych z chęcią utrzymania władzy. „Zbroimy się” – przy jednoczesnej uparcie powtarzanej diagnozie, że poprzednicy nas „rozbrajali” – jest dziś jednym z głównych argumentów legitymizujących PiS. I elektorat weń wierzy, o czym świadczą choćby entuzjastyczne reakcje na zapowiedź zakupu Abramsów.

Czołg na straży bramy

Trudno obronić tezę o „dywersyjnym” – do czego sprowadza się zarzut polityków PiS – rozbrajaniu wojska po 1989 r. Najpoważniejsze redukcje były efektem umów międzynarodowych i wygaszenia zimnej wojny. Wydatki na wojsko przeszły przez fazę zapaści w latach 90., a i później – za rządów PO-PSL – to ze środków MON chętnie wykrajano oszczędności dla budżetu. Wynikało to z ogólnej kondycji finansów i nie przyświecała temu idea osłabienia państwa. Fakt, iż do niej doszło, był niepożądanym skutkiem, choć warto zauważyć, że jednocześnie niemal cała klasa polityczna zabiegała o osadzenie Polski w gwarantujących większe bezpieczeństwo sojuszach (NATO i UE), co ostatecznie się powiodło. Poczyniono także istotne, choć wyspowe, inwestycje, czego najlepszym przykładem zakup 48 sztuk F-16, których wdrożenie oznaczało przeskok generacyjny w siłach powietrznych. Niemniej czas płynął, co w obliczu dynamicznego rozwoju technologii wojskowych doprowadziło do sytuacji, w której aż 80% użytkowanych przez armię systemów i rodzajów uzbrojenia zasługiwało na miano przestarzałych. Tak było jeszcze kilka lat temu, co prowadzi nas do wniosku, że skala zaniedbań wymagała szeroko zakrojonych działań modernizacyjnych. A więc i zakupów.

Jakie wyzwania rodzą taką konieczność? Abramsów dla przykładu potrzebujemy, by rozstawić je między Bramą Smoleńską a Bramą Brzeską – orzekł tuż po ogłoszeniu decyzji o zakupie Mariusz Błaszczak. Ów lapsus stał się powodem krytyki szefa MON, mającego najwyraźniej poważne problemy z geografią polityczną. „Nasze czołgi wjadą na Białoruś?”, dziwili się komentatorzy. Błaszczakowi rzecz jasna nie chodziło o inwazję na sąsiedni kraj – mówił o rozlokowaniu Abramsów na ścianie wschodniej RP, na linii wyjścia ze wspomnianych bram. Kupione w Stanach czołgi mają bowiem chronić nas przed Rosją, dla której Białoruś stanowiłaby zaplecze do ataku. Mniejsza o realność tego scenariusza – w retoryce PiS kwestia rosyjskiego zagrożenia „od zawsze” odgrywała ważną rolę, obawy tego typu podziela bowiem istotna część elektoratu partii. Co więcej, ostatnio na takich samych lękach postanowiła zagrać opozycja, ustami Donalda Tuska, mówiącego o rosyjskich wzorcach w działalności rządu RP („nowy ład” – „ruski ład”). Paradoksalnie wzmacnia to antyrosyjskość jako postawę społeczną, tym razem pośród nie-pisowskiej części wyborców, którzy po takim „przygotowaniu”, łatwiej przełkną decyzję o kosztownym zakupie, wymierzonym w „odwiecznego wroga”.

Bo liczy się wrażenie

Abramsy to faktycznie doskonała broń – żaden rosyjski odpowiednik nie wyjdzie zwycięsko ze starcia z amerykańskim gigantem (T-14 Armata – będąca jakoby lepszym czołgiem – zmaga się z kłopotami „wieku niemowlęcego” i Rosjanie nadal nie są w stanie wdrożyć jej do produkcji seryjnej). Lecz 250 sztuk to zaledwie jedna trzecia potrzeb WP, zaś same czołgi stracą większość atutów, jeśli nie będą elementem zintegrowanej całości. A nie będą – i w tym kryje się niepopularna prawda na temat pisowskich zakupów zbrojeniowych. Jakkolwiek efektowne, umacniają negatywny trend wyspowej modernizacji wojska. Filozofia „tu trochę, tam trochę”, nie poprawia zdolności bojowych armii. Abramsy – bez wsparcia sił powietrznych, bez parasola przeciwlotniczego, solidnej artylerii i wydolnego zaplecza – będą niczym toporek w ręku głuchego ślepca. Jak trafią, to śmiertelnie – najpierw jednak muszą przetrwać, by trafić… Tak naprawdę tylko zakup 32 sztuk F-35 – sporej jak na wdrożenie partii – można uznać za sensowne posunięcie. Byłby nim też – jeżeli się powiedzie – program pozyskania fregat. A reszta? Homeopatyczne zakupy Patriotów nie polepszą znacząco jakości naszej obrony powietrznej, nabycie zaledwie jednego z co najmniej czterech wymaganych dywizjonów Himarsów nie przyniesie skokowego wzrostu zdolności artylerii rakietowej. JASSM-ów kupiliśmy sporo, lecz flotylla ich nosicieli – F-16 – dochodzi do półmetka okresu eksploatacji, a z powodu kondycji reszty sił powietrznych, jest przeciążona zadaniami. Zakup kolejnych maszyn to absolutna konieczność – tymczasem o tym ani widu, ani słychu.

Są za to efekty propagandowe – przekonanie, że władza troszczy się o bezpieczeństwo państwa. Pouczająca w tym zakresie jest historia zakupu Patriotów. Podpisaliśmy umowę na dwie baterie, potrzebujemy dziewięciu, zestawy dotrą do nas za kilka lat – a pośród zwolenników PiS-u i tak panuje przekonanie, że problem „dziurawego nieba” został już załatwiony. Przecież minister Błaszczak wciąż powtarza: „kupiłem”. To samo będzie mówił, stając na tle Abramsa. I to niebawem, gdyż rząd zapewnia, że pierwsze czołgi dotrą nad Wisłę w przyszłym roku, zaś największe dostawy nastąpią w 2023 r. Przypadek? Czołgi zza Oceanu trafią do 18. DZ. Dodajmy do tego WOT, których budowa kuleje nawet po obniżeniu kryteriów zdrowotnych, ale do jesieni 2023 r. powinna się zakończyć. „Uabramsowiona” 18. Dywizja stanie się – przynajmniej na papierze i na wizji – najsilniejszym związkiem taktycznym WP, WOT w pełni „zalegalizuje” swój status rodzaju sił zbrojnych. Będzie zatem PiS mógł użyć w kampanii wyborczej do Sejmu argumentu znaczącego wzmocnienia armii. „Proszę bardzo, oto dwa gotowe produkty”, usłyszymy i trzeba będzie specjalistycznej wiedzy, by móc się zderzyć z taką narracją. A tej pośród zwyczajnych ludzi po prostu brakuje. No i, historycznie patrząc, lubimy świadomość siły własnego państwa, niezależnie od tego, iż zwykle oznacza to uleganie iluzjom.

Ambicje prezesa i generałów

O czym jeszcze mówią nam pisowskie zakupy? Sprawa Abramsów dowodzi, że w partii władzy prysły złudzenia co do możliwości rodzimego przemysłu zbrojeniowego. Ślimacząca się modernizacja czołgów Leopard 2 (do standardu 2PL) i ograniczone remonty T-72, to szczyt możliwości zakładów wchodzących w skład Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Na tej bazie – sprzętowej i inżynierskiej – nie da się stworzyć nowoczesnego projektu czołgu – uznano. Stąd zakup „z półki”, bez offsetu, który zresztą byłby mocno kłopotliwy. Eksploatacja Abramsów nie przełoży się na zdolności polskiej zbrojeniówki, Amerykanie bowiem nie dzielą się w tym przypadku technologią. Świadomi tego związkowcy z PGZ napisali list otwarty do Andrzeja Dudy, wieszcząc, że decyzja o nabyciu Abramsów przyniesie śmierć zakładom zajmującym się produkcją i serwisem broni pancernej. Z odpowiedzią przyszedł minister Błaszczak, zapewniając o dalszym utrzymywaniu w linii wyprodukowanej w Bumarze „rodziny” czołgów T-72/PT-91. PGZ zyskała także wiodącą rolę w projekcie budowy fregat, których kadłuby powstaną w Polsce. Wdrożenie „Borsuka” również pozwoli na pokaźny transfer środków na konta zbrojeniowego koncernu. PiS, z oczywistych powodów, nie pozwoli sobie na zarzut „zarzynania zbrojeniówki”, nawet jeśli oznacza to konieczność podtrzymywania przy życiu nieefektywnych struktur. Nie może też zrazić do siebie – i wyprowadzić na ulicę – załóg, w dużej części stanowiących elektorat partii.

Tymczasem wojsko będzie się głowić, jak obsłużyć trzy „rodziny” sprzętu pancernego – amerykańską, niemiecką i poradziecką. Z których ostatnia – z uwagi na fatalnie niskie parametry – winna niezwłocznie trafić do muzeum. „Dadzą radę”, zdają się mówić politycy, głusi na argumenty wysokich kosztów. W PiS odkryto właśnie, że zbrojenia można finansować ze sprzedaży państwowych obligacji – czołgi zza Oceanu mają być pierwszym, zrealizowanym w ten sposób projektem. O kolejnych, choć bez konkretów, mówił sam Jarosław Kaczyński, który ostatnio wykazuje duże zainteresowanie kwestiami obronności. Z kręgu współpracowników docierają informacje, że prezes pozazdrościł Viktorowi Orbanowi skali i tempa modernizacji sił zbrojnych. Świadom korzyści, zapragnął podobnych sukcesów – i również tym należy tłumaczyć zakupowe wzmożenie. W tle zaś mamy jeszcze typowe dla polityków bagienko – decyzje podejmowane są bowiem poza Andrzejem Dudą, formalnym zwierzchnikiem sił zbrojnych. Prezydent nigdy nie miał dużych wpływów na wojsko – dość wspomnieć, jak upokarzał go Antoni Macierewicz. Wiadomo, że „prezydencki” szef sztabu generalnego, gen. Rajmund Andrzejczak, był przeciwny Abramsom. Optował za nimi dowódca generalny, gen. Jarosław Mika, uchodzący za człowieka Błaszczaka (i Kaczyńskiego). Nominalnie to Andrzejczak jest pierwszym żołnierzem RP, lecz obywaj oficerowie noszą te same stopnie – czterogwiazdkowych generałów. Zgodnie z zasadą cywilnego nadzoru, w czasie pokoju to MON rządzi wojskiem – realne wpływy gen. Miki są zatem większe niżby to wynikało z hierarchii. Zwłaszcza że za Andrzejczakiem nie stoi silny prezydent. Niezależnie od tego, kto wpadł na pomysł z Abramsami, dowódca generalny przyklasnął w imieniu armii, zmuszając szefa sztabu do przełknięcia żaby dużych rozmiarów. A Kaczyński i Błaszczak wymierzyli Dudzie kolejny policzek. Znamienne, że głowa państwa – tak ochoczo komentująca sprawy związane z obronnością – w sprawie Abramsów wybrała milczenie.

—–

Nz. T-72 podczas mycia i odkażania po ćwiczeniach poligonowych. Jak zapewnia Mariusz Błaszczak, te kompletnie nieprzystające do wymogów współczesnego pola walki czołgi wciąż pozostaną w służbie/fot. Marcin Ogdowski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 33/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to