Mgła

Co się wyłania z wojennej mgły? Jak, czym i o co walczą Ukraińcy i Rosjanie – podsumowanie pierwszego tygodnia rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

Generałowie obiecali Putinowi, że uporają się z armią Ukrainy w ciągu dwóch-trzech dób. Następnie, do połowy marca, miała potrwać akcja wyłapywania niedobitków i pacyfikacji przejawów obywatelskiego oporu. Gdy pisałem te słowa – w ósmym i dziewiątym dniu inwazji – Ukraińcy nadal się bronili, a lokalnie, zwłaszcza w okolicach Kijowa, przechodzili do kontrataków. Świat przecierał oczy, zdumiony ukraińską determinacją i skutecznością, ale przede wszystkim rosyjską nieudolnością. Objawiała się ona na tyle sposobów, że w internetowych trendach indolencja najeźdźców górowała nad ich barbarzyństwem. Internauci – a więc spora część globalnej społeczności – częściej kpili z kompetencji Rosjan, niż oburzali się ich brutalnością. W kręgach wojskowych i analitycznych – w Polsce i na Zachodzie – zaczęto wręcz mówić o wrażeniu deja vu. Pierwsza wojna w Zatoce Perskiej z 1991 r. pokazała światu, że sprzęt made in USSR jest w dużej mierze niskiej jakości. „Radzieccy” tłumaczyli, że to błędny wniosek i że w odpowiednich rękach (nie Irakijczyków) uzbrojenie „dałoby radę”. Dziś ich następcy dostarczają kolejnych dowodów na słabą jakość posowieckiej i rosyjskiej techniki, ale też rosyjskiej sztuki wojennej (na pewno w wymiarze operacyjnym i taktycznym). Dramatyczna sytuacja Ukrainy po pierwszym tygodniu zmagań nie była bowiem skutkiem kunsztu rosyjskich dowódców i rzemiosła żołnierzy armii Federacji. To ilość – jak przed 70 laty – pozostawała najważniejszym rosyjskim atutem.

Spuszczone spodnie generałów

„Nabraliśmy się na putinowską propagandę rzekomej armii XXI wieku” – przyznawali nieoficjalnie moi rozmówcy ze struktur dowódczych WP. Zaraz jednak apelowali, by nie tracić z oczu całości obrazu. Ukraina to spory kraj – trudno zatem mówić o błyskawicznych postępach lądowych ofensyw. Poza tym, w odróżnieniu od nieudolnej kampanii na północy, siły rosyjskie z powodzeniem kontynuowały natarcie na południu. W całości składało się to na obraz dwóch wojen, uprawniający do konkretnych wniosków. Po pierwsze, operację uderzenia z Krymu i uzyskania lądowego połączenia z okupowaną od 2014 r. częścią Donbasu, planowano i przygotowywano od dawna. Działania z północy nosiły zaś wszelkie znamiona czynionych ad hoc. Po drugie więc, uprawnione wydają się twierdzenia, że koncentracja Rosjan wzdłuż północnych granic Ukrainy niemal do samego końca była blefem, służącym wiązaniu ukraińskich sił. Decyzja Kremla o ataku na Charków i Kijów zastała rosyjskich dowódców „ze spuszczonymi spodniami”, niegotowych. Słabe wyszkolenie, wadliwy sprzęt, niskie morale z jednej, oraz determinacja Ukraińców z drugiej strony, zrobiły resztę. A trzeba zaznaczyć, że na Charków natarła 1. Gwardyjska Armia Pancerna. W jej składzie znajdują się dwie elitarne dywizje ciężkie, której czołgi możemy oglądać na paradach w Moskwie. Na najbliższej, jeśli się odbędzie, zabraknie wielu maszyn. Zwykle odpucowane, zapłonęły na podejściu do Charkowa. Albo stanęły w polu. Prezydent Wołodymyr Załenski zaapelował do Rosjan, by porzucili ciężki sprzęt i wracali do domów; niektórzy wzięli to sobie do serca. Może nie masowo, ale licznie rosyjscy pancerniacy spuszczali paliwo z czołgów – i meldowali, że nie są w stanie dalej jechać, niektórzy zaś oddawali się do niewoli.

Te szokujące sytuacje miały co najmniej kilka powodów. „Nie chcemy z wami walczyć, bo jesteście naszymi braćmi”, tłumaczył jeden z rosyjskich jeńców. Zabiedzony, młody chłopak, co przypomina, że armia wielkiego imperium wciąż opiera się na rekrucie z przymusowego poboru. Traktowanego przez dowódców z pogardą i nonszalancją. Niegodnego solidnego wsparcia – na północy już po trzech dniach walk doszło do załamania się logistyki. W efekcie, głodni rosyjscy żołnierze szabrowali sklepy, wymuszali jedzenie od cywilów, okradali bankomaty i mieszkania. U pancerniaków szybko pojawił się trwały efekt psychologiczny „obróbki” tanków przez ukraińskie wyrzutnie przeciwpancerne. Napisać, że załogi poczuły respekt, to jakby nic nie napisać. To ważna lekcja dla zwolenników utrzymywania w WP poradzieckich czołgów T-72 (i ich zmodernizowanej wersji PT-91). Putin wysłał do Ukrainy wozy o lepszych parametrach, a i tak okazały się trumnami na gąsienicach. W czym wydatnie pomogło… rosyjskie lotnictwo, które nawet po ośmiu dniach walki nie wywalczyło dominacji w powietrzu. Jego aktywność nad Ukrainą można nazwać symboliczną – na przekór ekspertom, którzy jeszcze dzień przed inwazją zapowiadali, że siły powietrzne Rosji zasypią Ukraińców pociskami balistyczny z bombowców, rakietami z maszyn wielozadaniowych, że „zaciemnią niebo” nad polem bitwy.

„Szrot” na łasce rolników

Strach podobny jak u pancerniaków, udzielił się też pilotom. Baterie ukraińskich rakiet przeciwlotniczych i ręczne wyrzutnie rakietowe – do spółki z lotnictwem – zadały Rosjanom dotkliwe ciosy. To blamaż na całej linii, bo teoretycznie armia rosyjska posiada wszelkie narzędzia, by pozbawić Ukraińców „parasola”. Najeźdźcom ewidentnie zabrakło taktycznych rakiet balistycznych i pocisków samosterujących, zdolnych do precyzyjnych rażeń lotnisk i stanowisk obrony przeciwlotniczej. Amerykański wywiad sugeruje, że armia Federacji – rozpoczynając inwazję – miała ich tylko na dziesięć dni oszczędnych działań. Walka z operatorami naramiennych wyrzutni wymaga z kolei ścisłej współpracy lotnictwa z oddziałami na ziemi. Rosjanom od lat szwankuje łączność i dokucza brak doświadczeń w tym zakresie. W efekcie samoloty wzbijały się w powietrze rzadko, by nie paść ofiarą Stingerów i naszych Piorunów, wojska na ziemi pozostały bez wsparcia – i błędne koło się zamykało. A że ukraińskie lotnictwo przetrwało pierwsze uderzenie, samo przystąpiło do akcji. Strącało samoloty – jak choćby pełnego spadochroniarzy Iła-76 – i dziesiątkowało kolumny czołgów. Obrońcy użyli też kupionych w Turcji dronów TB-2 (zamówionych również przez Polskę), siejąc dodatkowe spustoszenie. Przy okazji brutalnie zweryfikowano możliwości rosyjskiej obrony przeciwlotniczej, zabezpieczającej przemarsz wojsk. Zadziwiająco wiele zestawów rakietowych nie było w stanie towarzyszyć kolumnom z powodu awarii i usterek. „Szrot” zostawał w tyle, zdany na łaskę ukraińskiej armii bądź… miejscowych rolników. Wieloletnie prężenie muskułów – wszystkie te spektakularne, „niezapowiedziane” ćwiczenia – wyraźnie zużyły posiadany przez Rosjan sprzęt.

Jeszcze kilkanaście dni temu świat z obawą spoglądał na manewry, które odbywały się w Białorusi. Po rozpoczęciu inwazji wydawało się oczywistym, że i stamtąd wyjdzie rosyjskie uderzanie wzdłuż granicy z Polską. Elementarz działań operacyjnych przewiduje odcięcie przeciwnika od wsparcia z zewnątrz, a to właśnie przez nasz kraj już od dawna przechodzą dostawy broni z Zachodu. W Białorusi pod koniec lutego pozostawało niemal 40 tys. rosyjskich żołnierzy – wyliczali analitycy. Do tego sporo ciężkiego sprzętu; pozornie dość, by zamknąć Ukraińcom życiodajny „kurek”. Tyle że Rosjanie po pierwszych porażkach nie pchali już do walki komponentu bojowego bez należytego wsparcia logistycznego. A tego – w ósmym i dziewiątym dniu wojny – wciąż im w Białorusi brakowało, choć czynione były uzupełnienia. Inna sprawa, to ryzyko operacji lądowej w zachodniej Ukrainie, gdzie najeźdźcy mogą się spodziewać fanatycznego oporu – to w końcu najbardziej ukraińska z ukraińskich prowincji kraju. W każdym razie nieprawdą okazały się doniesienia, zgodnie z którymi to NATO – w ramach zakulisowych ustaleń – wymusiło na Moskwie ustanowienie strefy zakazu lotów bojowych nad zachodnią Ukrainą.

Miasta uporczywej obrony

Sojusz jednak nie próżnował. Transporty broni to nie wszystko. – Pomagamy im – potwierdził moje przypuszczenia dotyczące wsparcia wywiadowczego NATO dla Ukraińców jeden z najważniejszych polskich generałów. – Ale to oni walczą, a sposób, w jaki to robią, czapki z głów. Nie spodziewałem się tak dobrego dowodzenia i tak twardego oporu. Myślę, że przez następne dekady będzie się o tym uczyć w akademiach wojskowych – usłyszałem. Ukraińcy od początku nie mieli szans na rozległą, manewrową operację obronną – było ich za mało, musieli reagować na zagrożenia z kilku kierunków, brać pod uwagę możliwość otwarcia kolejnych frontów. Zorganizowani w stosunkowo niewielkie, a liczne grupy bojowe, skupili się na rozbijaniu kolejnych kolumn transportowych. Finalnie, rosyjskie czołówki pancerne stawały w pół drogi, bez paliwa, często mając za sobą zarwane przez Ukraińców mosty. I stały w gigantycznych korkach, narażone na ataki z ziemi i powietrza. Rosjanie niby zajmowali jakieś miasta, po czym nagle okazywało się, że na jednostki drugiego rzutu czy zaopatrzenia organizowano zasadzki. Tak „szarpany” nieprzyjaciel w końcu docierał do metropolii, z których co najmniej kilka – w tym stolicę – Ukraińcy przewidzieli do obrony. Uporczywej.

W trakcie bezpośrednich walk szybko dała znać o sobie olbrzymia różnica w umiejętnościach taktycznych między Ukraińcami i Rosjanami. Na przestrzeni ośmiu minionych lat niemal 70 tys. ukraińskich żołnierzy przeszło szkolenie pod okiem natowskich instruktorów (także Polaków). Ich taktyka nosi wiele znamion partyzantki miejskiej, co może być dla Rosjan zapowiedzią trudnej okupacji – gdyby do niej doszło. Ale i lotnictwo Ukrainy operowało w specyficznym rygorze. Rozśrodkowane w zaimprowizowanych bazach w zachodniej Ukrainie, z konieczności (radary i zestawy rakietowe Rosjan) „chadzało” na niskich wysokościach. Nieco asekurancko, ale to wystarczało, by co jakiś czas skutecznie zaatakować kolejną kolumnę rosyjskich wozów, zestrzelić helikopter czy samolot wroga. Wspomniany już wcześniej szok, jaki temu towarzyszył, sami Rosjanie porównali skalą do innego niespodziewanego zdarzenia. A właściwie serii zdarzeń, mowa bowiem o postawie etnicznych Rosjan-obywateli Ukrainy. Najeźdźcy oczekiwali przyjęcia chlebem, solą, wódką i kwiatami. I masowego przyłączenia się do „antyfaszystowskiej” krucjaty. Już pod dwóch dniach wojny stało się jasne, że agresorzy mocno się przeliczyli.

Korytarze dla cywilów

Pojęcie Nebel des Krieges – mgły wojny – wprowadził do wojskowych podręczników pruski generał Karl von Clausewitz. Odnosi się ono do niepewnej sytuacji w teatrze działań wojennych. W strategicznych grach komputerowych widzimy ją pod postacią zasłoniętych części planszy, pod którymi nie wiadomo co się kryje. Po pierwszym tygodniu walk mgła wojny zaczęła opadać na Ukrainę. Spektakularny atak na stację przekaźnikową w Kijowie – transmitującą sygnał telewizyjny – był częścią większej kampanii. Wkrótce z różnych części kraju popłynęły doniesienia o problemach z dostępem do sieci GSM i Internetu. Rosjanie, po sześciu dniach wojny zorientowali się, że telewizja służy do komunikacji władz ze społeczeństwem i przeciwdziałaniu dezinformacji. Że sieć wzmacnia ducha oporu Ukraińców i pozwala na kolportowanie niekorzystnych dla agresora treści. Poza „ciosaniem” infrastruktury, zaczęli też korzystać z przewagi radio-elektronicznej – i masowo zakłócać komunikację. Ukraińskiemu wojsku – wspartemu przez „oczy i uszy” NATO – wielkiej krzywdy nie zrobili, ale cywilny obieg informacji mocno ograniczyli. Media zatem w jeszcze większej mierze skazano na oficjalne doniesienia obu stron, niechętnie dopuszczających dziennikarzy do miejsc walk.

Mimo info-szumu i niedostatku potwierdzonych doniesień, pod koniec minionego tygodnia jasnym było, że Rosjanie otrząsnęli się z pierwszego szoku. Doszło do przegrupowania i zmiany sposobu działania – gros wysiłków spadło na artylerię, która skupiła się na terrorystycznych ostrzałach miast. Z iście radzieckim rozmachem, liczonym wagonami zużytej amunicji. I z zamysłem godnym wojennych zbrodniarzy, przewidującym złamanie ducha oporu Ukraińców brutalnym uderzeniem w cywilów. Z analizy ruchu rosyjskich wojsk można było wysnuć wniosek, że Kreml dąży do zajęcia wschodniej Ukrainy, do linii Dniepru. Zamysł polityczny wydaje się być tożsamy z tym, co Niemcy zrobiły z Republiką Francuską w 1940 r., kiedy część kraju poddano okupacji, a w pozostałej stworzono kadłubowe państwo Vichy, z kolaboracyjnym rządem. Czy to realny scenariusz? W piątek, kiedy zamykaliśmy ten numer „Przeglądu”, Rosjanie wykazywali się wielką determinacją. Walki nie ustawały mimo rozmów pokojowych, toczonych na ukraińsko-białoruskiej granicy. A i same negocjacje miały mocno pragmatyczny wymiar, zdominowały je bowiem rozmowy o tworzeniu korytarzy humanitarnych, przeznaczonych do ewakuacji cywilów z oblężonych miast. Załogi tych twierdz nie zamierzały składać broni.

—–

Nz. Jeden z wielu zniszczonych rosyjskich czołgów/fot. Dowództwo Sił Zbrojnych Ukrainy

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 11/2022

Szanowni Czytelnicy! Na swoim profilu facebookowym prowadzę relację z ukraińskiego frontu. Staram się codziennie wrzucić kilka postów, zawierających coś więcej niż informacje, które moglibyście przeczytać gdzie indziej. Śledzą mnie tysiące ludzi, polecam się zatem także uwadze Czytelników blogu.

Doceniasz moją pracę? Proszę zatem:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zbrojeniówka

– Z pustego i Salomon nie naleje – ocenia sytuację państwowej branży obronnej Jarosław Wolski, analityk „Nowej Techniki Wojskowej”. – Kłania się trzydzieści lat niedoinwestowania, kilkanaście lat braku politycznego wsparcia dla eksportu, no i niemniej zabójcza praktyka traktowania przemysłu jako zbioru synekur dla „swoich”.

„I na koniec najlepsze”

Widać to doskonale za sprawą niedawnego przecieku ze skrzynki mailowej Michała Dworczyka. „Najgorsze jest to, że niekompetencja, nieudolność, głupota, a czasem różne ciemne interesy są zawsze podlewane (…) obrzydliwym sosem bogoojczyźnianych frazesów. (…). A tak naprawdę wywalamy dziesiątki milionów złotych w błoto lub zgadzamy się na rozkradanie środków budżetowych”, pisał latem 2018 r. Dworczyk w liście do Mateusza Morawieckiego. Z korespondencji polityków dowiadujemy się m.in., że Polska Grupa Zbrojeniowa sprzedawała MON krótkofalówki, które na rynku kosztują ok. 13 tys. zł, za 80 tys. zł. „Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tak jest”, zapewniał szef kancelarii premiera.

„Obawiam się, że PGZ nie ma listy sensownych projektów, a wiele z tego, co mają, to jakiś kosmos”, czytamy w kolejnym mailu do Morawieckiego. Tę wiadomość sprowokowała publikacja w jednym z dzienników wywiadu z prezesem WB Electronics, największej prywatnej firmy zbrojeniowej w Polsce. „Zażądałem testów porównawczych (jedyny raz kiedy się odbyły) z Warmate – produktem WB. Wyszło (…), że drony PGZ istnieją wyłącznie w fazie wstępnych prototypów. Najpierw trzeba było czekać, by skonstruowali trzy sztuki, a potem okazało się to totalną klęską”, opisywał Dworczyk. Podczas testów drony z PGZ nie mogły trafić w cel lub nie wybuchały. Testy Warmate wyszły zaś „świetnie”. „(…) a i tak ich zakup Antoni Macierewicz zablokował, bo nie będziemy kupować od prywaciarza. Dopiero jak media zaczęły obśmiewać go, że drony (…) to kolejna niespełniona obietnica, na szybko kazał kupić 100 sztuk”, zdradzał kulisy minister. „I na koniec najlepsze. Zażądałem, aby przedstawiono, jaki procent drona z PGZ jest produkowany w Polsce. To sama głowica bojowa (…), obudowa z tworzywa (produkowana w prywatnej firmie poza PGZ) i kilka drobnych części. Cała reszta jest sprowadzana – głównie z Chiny i chyba z Izraela – a my w Polsce tylko staramy się z tych części coś złożyć. Kurtyna”.

Prywatne znaczy… dobre

Ale czy rzeczywiście jest aż tak źle? Zostawmy PGZ i przyjrzyjmy się wspomnianym dronom Warmate. To rodzaj amunicji krążącej, wyposażonej w wymienną głowicę z kamerą.

– Ładunek bojowy można dostosować do misji – wyjaśnia Remigiusz Wilk, dyrektor ds. komunikacji Grupy WB. – Może być odłamkowo-burzący, termobaryczny lub przeciwpancerny. Warmate jest mały i cichy, trudny do wykrycia i zniszczenia przez obronę przeciwlotniczą. Operator jest w stanie kierować nawet tuzinem systemów. Amunicja krążąca może długo oczekiwać w podniebnych stosach na rozkaz ataku. Kiedy zostanie wydany, operator może razić jeden cel jednocześnie z różnych stron. Wielokierunkowemu atakowi nie sprosta żadna obrona. Dlatego istotne jest masowe użycie tej broni – twierdzi mój rozmówca. I zapewnia, że do obsługi nie trzeba specjalistycznego przeszkolenia. Kierowania systemem można szybko nauczyć każdego żołnierza.

Dodajmy za ministrem Dworczykiem, że Warmate kupują Turcy, Ukraińcy i Arabowie, którzy „(…) prowadzą wojny, oceniając, że jest to lepszy produkt niż odpowiedniki izraelskie czy amerykańskie”.

Równie dobre recenzje zbiera inny sprzęt WB – cyfrowa platforma komunikacji Fonet, montowana we wszystkich działach samobieżnych Wojska Polskiego.

– To jedyny produkt wojskowy z Polski, wytwarzany na licencji w USA. Trafił do dziesiątek tysięcy zagranicznych pojazdów – podkreśla Wilk. Fonet to informacyjny układ nerwowy. Pozwala połączyć członków załogi komunikacją wewnętrzną, wyciszając głośne dźwięki. Jednocześnie umożliwia korzystanie z systemów zarządzania polem walki oraz z łączność zewnętrznej za pomocą radiostacji.

– Każdy dowódca chce wiedzieć, gdzie znajdują się jego żołnierze i gdzie można spodziewać się przeciwnika. Najlepiej, jeśli ta sytuacja zostanie przedstawiona na cyfrowej mapie. Zaś dowódca będzie miał natychmiastowy dostęp do wszystkich danych o jednostkach. Gdzie dokładnie się znajdują? Jakie pojazdy są na chodzie? Ile zostało amunicji i paliwa? Jakie rozkazy zostały wydane przez podwładnych? Wszystko to kontrolują systemy zarządzania polem walki, takie jak Topaz – Wilk wymienia jeszcze jeden z czołowych produktów WB, który łączy wszystkie polskie armato-haubice, moździerze i wyrzutnie rakietowe. Dane rozpoznawcze dostarczają mu bezzałogowce. – Topaz daje naszym oddziałom możliwość natychmiastowego namierzenia celu oraz błyskawicznego oddania strzału – kontynuuje przedstawiciel firmy. – Działa zatrzymują się na kilkadziesiąt sekund, aby oddać kilka salw, i natychmiast się oddalają. Wszystko po to, by nie zniszczył ich ogień kontrbateryjny przeciwnika.

Brak realnego wsparcia

Ale nie tylko „prywaciarze” mogą się pochwalić solidnymi wyrobami. Należąca do PGZ Huta Stalowa Wola ma w ofercie moździerz samobieżny Rak.

– To autonomiczny system wieżowy z moździerzem 120 mm, posadowiony na podwoziu transportera Rosomak – mówi Jarosław Wolski. – Sprzęt o bardzo dobrych parametrach, który mógłby być naszym hitem eksportowym. Armie NATO nie są jednak Rakiem zainteresowane, preferują inne rozwiązania. Z kolei sprzedaży do krajów spoza Sojuszu sprzeciwia się Inspektorat Uzbrojenia, moim zdaniem przesadnie, bo nie mamy tu do czynienia z jakimś supertajemnicami technologicznymi.

Raki zaczęły trafiać do WP latem 2017 r. Armia otrzyma 122 egzemplarze moździerzy wraz z 60 wozami dowodzenia.

Wojsko korzysta również z wyrzutni Grom i Piorun – przenośnych, rakietowych zestawów przeciwlotniczych, wytwarzanych w Skarżysku Kamiennej.

– Produkt firmy Mesko to światowa czołówka – twierdzi Wolski. – Podobnej jakości sprzęt powstaje tylko w Rosji i USA. Stany zresztą kupiły od nas partię Piorunów. Generalnie jednak najnowszych wersji wyrzutni nie sprzedajemy – zastrzeżenia Inspektoratu Uzbrojenia są w tym przypadku słuszne. Pozwoleniem na eksport objęte są za to starsze typy, Gromy. Sprzedaliśmy je m.in. do Gruzji, gdzie latem 2008 r. dały się we znaki rosyjskiemu lotnictwu.

Tbilisi kupiło 30 wyrzutni i setkę rakiet. Podczas konfliktu z Rosją odpalono 12 rakiet, 9 dosięgło nieprzyjacielskie samoloty i śmigłowce (nie zawsze oznaczało to strącenie). Współczynnik trafień byłby wyższy, gdyby Gruzini mieli więcej czasu na nauczenie się obsługi Gromów.

O dobrych parametrach polskiego uzbrojenia przekonali się także Malajowie. Kontrakt na 48 czołgów PT-91M dla Malezji zrealizowano w latach 2007-10. Wozy w Polsce określane mianem „Twardych” (i w nieco odmiennej konfiguracji używane przez nasze bataliony pancerne), nie były szczytowym osiągnięciem techniki wojskowej. Tak naprawdę mieliśmy do czynienia z dość zaawansowaną modernizacją produkowanych na licencji, radzieckich T-72. Niemniej czołgi te nie ustępowały rosyjskim maszynom T-90A, zaś malezyjski kontrakt dawał nadzieję na reanimację już wówczas podupadającego Bumaru.

– Niestety, zabrakło woli politycznej – ocenia Jarosław Wolski. – Ostatnim rządem, który aktywnie wspierał eksport polskiego uzbrojenia, był gabinet SLD-PSL. Potem zaczęła się równia pochyła, w efekcie której Bumar nieodwracalnie utracił możliwości produkcyjne w zakresie pojazdów pancernych.

Ma je wciąż – choć nie tyczy to czołgów – wspomniana Huta Stalowa Wola. Powstający tam bojowy wóz piechoty Borsuk zacznie niebawem wchodzić na uzbrojenie polskiej armii. Zdaniem Wolskiego, BWP będzie miał spory potencjał eksportowy, wszędzie tam, gdzie ważne jest, aby transporter pływał.

– W grę wchodzi cała dalekowschodnia Azja i Ameryka Południowa – wymienia analityk. – Ale i tu obawiam się blokady ze strony Inspektoratu Uzbrojenia.

„Kamo” i wizerunek

Z eksportem nie powinny mieć problemu Zakłady Mechaniczne Tarnów, gdzie powstają karabiny MWS (ang. Modular Weapon System – system broni modułowej). Bo choć mówimy o bardzo nowoczesnym produkcie, innowacje w zakresie broni strzeleckiej zwykle nie noszą gryfu supertajnych.

– Miałem okazje strzelać z MWS-15 i MWS-25 – przyznaje ppłk w stanie spoczynku Michał Sitarski, redaktor naczelny magazynu „Frag Out”. – To broń o wysokiej odporności na warunki środowiskowe, ergonomiczna, w dużym stopniu zunifikowana z karabinami rodziny AR, popularnymi w innych armiach i na rynku cywilnym. Co ciekawe, producent oferuje MWS-y w różnych kolorach pokrycia, w zależności od oczekiwań klienta.

Karabiny nie bez kozery nazywają się modułowymi. Za sprawą wymiennej lufy i komory spustowej oraz kolby o regulowanej długości, można konfigurować je pomiędzy wariantem precyzyjnym i szturmowym.

– To naprawdę ciekawa konstrukcja – przekonuje Sitarski.

Równie ciekawą propozycją mógłby być kamuflaż, przez laików z rzadka postrzegany inaczej niż w kategoriach estetycznych. Tymczasem dobre „kamo” to jeden z niezbędnych warunków przetrwania na polu walki. Obecnie używany, Wz. 93, nie spełnia np. normy reemisji podczerwieni.

– Kamuflaż Mapa, oferowany przez Maskpol, zapewniłby żołnierzom znacznie większe bezpieczeństwo – ocenia Sitarski. – Zmianę „kamo” rozważano już kilkanaście lat temu, lecz zwyciężył argument, że wojska nie stać na jednoczesną wymianę umundurowania i oporządzenia. A na to nie stać nawet Amerykanów, którzy podczas II wojny w Zatoce nosili mundury i wyposażenie z trzema różnymi wzorami kamuflażu. I trochę czasu zajęło, nim doszło do pełnej unifikacji.

W tym przypadku istotny był też argument części generalicji, że Wz. 93 „zrósł się z wizerunkiem polskiego żołnierza”. Tak jak nędza zrosła się z wizerunkiem polskiej zbrojeniówki. Mającej w zanadrzu kilka ciekawych propozycji, ale mierzącej się z wybiórczym zainteresowaniem polityków.

—–

Nz. Dron Warmate/fot. WB Electronics

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 3/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to