Parasol

Kilkanaście dni temu na poligonie w Toruniu odbyła się prezentacja pierwszych bojowych elementów systemu antyrakietowego Patriot, który Polska zamówiła w Stanach Zjednoczonych w 2018 r. Obecni na miejscu Andrzej Duda i Mariusz Błaszczak przekonywali, że wdrożenie patriotów pozwoli stworzyć „unikalne w Europie warunki bezpieczeństwa”.

Gdzie nam do Niemców…

Ta ostrożna w gruncie rzeczy opinia nie stanęła na przeszkodzie rządowym mediom i części komentatorów. Jeden z nich, doradca prezydenta RP prof. Andrzej Zybertowicz, stwierdził w publicznym radio, że już w tej chwili „jesteśmy na innym, wyższym poziomie zabezpieczenia naszego kraju” niż europejskie państwa (jak Niemcy, Norwegia czy Wielka Brytania), planujące stworzenie „europejskiej tarczy przeciwlotniczej i przeciwrakietowej” (ang. European Sky Shield). Do tej pory patologiczne samochwalstwo dotyczące rzekomych – a po prawdzie w najlepszym razie przyszłych – możliwości obronnych Rzeczpospolitej, pozostawało domeną ministra Błaszczaka. To on zwykł mówić w trybie dokonanym („kupiłem”) o zamiarach modernizacyjnych, czyniąc to dla marketingowo-politycznego zysku. Przekonywanie o wyższych niż np. niemieckie zdolnościach przeciwlotniczych RP wywindowało ów absurd na kolejny poziom.

Przyjrzyjmy się bowiem patriotom, które mają zapewnić ochronę nieba na średnich odległościach (ok. 100 km). Niemcy – kraj o kilkanaście procent większy od Polski – dysponują 12 bateriami systemu Patriot. Najstarsze pochodzą z końca lat 80. XX w., ale wszystkie są na bieżąco modernizowane, by pozostać w służbie do połowy lat 30. Gdy przed kilkunastu laty ustalano założenia programu „Wisła” – dotyczącego rakiet o zasięgu patriotów – przyjęto, że Polska potrzebuje dziewięciu baterii (każda ma osiem wyrzutni), żeby zapewnić sobie odpowiednie pokrycie. W 2018 r. zakupiono dwie baterie patriotów, sześć kolejnych chcielibyśmy nabyć do 2028 r. W sprawie tej szóstki jesteśmy na etapie wstępnym – nadal czekamy na odpowiedź Amerykanów, czy i kiedy są gotowi nam je sprzedać. Z siódmej brakującej baterii zrezygnowano, zakładając, że lepsze parametry nowych radarów pozwolą na oszczędności (dotąd wydaliśmy na patrioty 4,75 mld dol.). Dwie, których elementy zademonstrowano na toruńskim poligonie, są dopiero integrowane z funkcjonującym systemem OPL. O ich gotowości będzie można mówić w przyszłym roku. Gdzie nam zatem do Niemców?

Z morza w powietrze

– Stan polskiej obrony przeciwlotniczej jest zły – nie pozostawia złudzeń dr Michał Piekarski z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego. – Patrioty są przykładem wzmocnienia, ale to dopiero początek drogi. Dziś o naszym potencjale – poza tym na najniższym piętrze – decydują zestawy Kub, Newa i Osa. Skuteczne ponad 40 lat temu, gdy rzeczywiście były szczytem techniki. Tymczasem potrzeby w zakresie ochrony wojska i infrastruktury krytycznej są ogromne…

Piekarski, specjalizujący się w tematyce militarno-morskiej, jako jedne z najważniejszych obiektów wskazuje porty, instalacje przesyłowo-wydobywcze oraz bałtyckie farmy wiatrowe. Jak zauważa, Bałtyk jest przy tym obszarem, z którego może wyjść atak lotniczy i rakietowy, co przywodzi go do wniosku, że za sensownością inwestycji w duże okręty bojowe stoi też konieczność zwiększenia możliwości OPL.

– Planowane do zbudowania w ciągu najbliższych kilkunastu lat fregaty „Miecznik” byłyby poważnym wzmocnieniem – przekonuje. – Jeden okręt to mobilna stacja radarowa i jednocześnie bateria rakiet o zasięgu powyżej 50 km, która dodatkowo może zająć pozycje daleko od wybrzeża i tam zwalczać samoloty, rakiety i drony. Ponadto mobilność okrętów daje nam wysunięte oczy i uszy – a więc wiadomość o zagrożeniu nadejdzie wcześniej. Zasięg radarów jest bowiem zależny od ich położenia.

Obecne możliwości przeciwlotnicze marynarki dobrze ilustruje niby-korweta „Ślązak”, którą przed zagrożeniem z powietrza chronią… naramienne wyrzutnie rakietowe. Słabość obnażają też obrazki z poligonu MW, gdzie nadal odbywają się ćwiczenia z użyciem armat przeciwlotniczych S-60 – może nie beznadziejnych, bo wyposażonych w nowy system kierowania ogniem, ale pochodzących z połowy ub.w.

Docelowo będzie dobrze

Zmagania w Ukrainie udowodniły wysoką skuteczność produkowanych w Mesko ręcznych wyrzutni przeciwlotniczych Grom/Piorun. Nie wiadomo, ile zestawów i rakiet posłano na wschód – mówi się, że połowę zapasów WP. Braki jednak mają być uzupełniono z naddatkiem poprzez zakup w najbliższych latach 3,5 tys. rakiet i 600 mechanizmów startowych. Pioruny użytkowane są w wojsku także w formie mobilnych platform, zintegrowanych z 23-milimetrowymi armatami – taki zestaw nosi nazwę Pilica, pierwsze pojawiły się w linii pod koniec 2020 r. Pioruny, w dowolnej konfiguracji, zapewniają ochronę wspomnianego przez dr Piekarskiego „najniższego pietra” – rażą cele lotnicze do zasięgu 5 km. Zdolności docelowych w tym zakresie jeszcze Polska nie uzyskała, ale dramatu nie ma.

Gorzej wygląda sytuacja z obroną krótkiego zasięgu (do 40 km) – tu wciąż bazujemy na sprzęcie poradzieckim. Warto jednak zauważyć, że jeszcze w kwietniu br. podpisano umowę z brytyjską firmą MBDA UK na dostawę baterii pocisków kierowanych CAMM i wyrzutni iLauncher (wartość kontraktu to 1,5 mld zł). Pierwsza z dwóch jednostek ogniowych trafi do nas jeszcze w tym roku, kolejna na początku następnego. Jednostka to trzy wyrzutnie zdolne do odpalenia 24 rakiet przechwytujących. Wszystkie można kontrolować jednocześnie, naprowadzając je na 24 oddzielne cele. Mówimy zatem o ogromnym skoku jakościowym, bowiem obecnie nasza OPL na krótkim dystansie używa systemów jednokanałowych, pozwalających kierować tylko jednym pociskiem na pojedynczy cel. Docelowo w ramach programu „Narew” Wojsko Polskie ma pozyskać 23 baterie krótkiego zasięgu. Plan jest ambitny, gdyż zakłada częściową polonizację – wyposażenie baterii w nasze radary i rakiety produkowane na licencji – a to wszystko do końca dekady.

I wreszcie mamy średni zasięg, do czasu wdrożenia patriotów nie obsługiwany przez rodzimą OPL (rodzimą, bowiem po 24 lutego na terenie RP rozmieszczono co najmniej dwie baterie systemu Patriot należące do armii USA). Tu, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, docelowe zdolności osiągniemy na początku lat 30. O zbudowaniu całego wielowarstwowego systemu będzie można mówić jeszcze później – gdy wszystkie jego elementy zostaną zintegrowane, także z samolotami F-35, których dostawy zaczną się na przełomie 2025/26 r. i potrwają pięć lat.

Delegowanie kompetencji

A i wówczas – najszybciej w połowie lat 30., kiedy piloci trzydziestek piątek osiągną gotowość operacyjną – nasz parasol będzie miał dziurę. European Sky Shield – inicjatywa niemieckiego kanclerza, która spotkała się z chłodnym przyjęciem polskich władz – zakłada budowę zdolności także na wypadek ataku pociskami balistycznymi zdolnymi do przenoszenia głowic jądrowych. Dlaczego ignorujemy takie ryzyko? Odpowiedzią wcale nie musi być „niemieckosceptyczność” PiS-u czy zgoda na wspomnianą dziurę. Rakiety, o których mowa, należy strącać ponad atmosferą ziemską, a takie możliwości będzie miała amerykańska baza w Redzikowie. Być może zatem chodzi o pomysł oddelegowania części kompetencji na barki sojuszników.

Refleksje na temat (nie)słuszności takiego rozwiązania wiodą nas do rozważań nad naturą zagrożeń. Dotąd było jasne, że boimy się rosji, ale wojna w Ukrainie ujawniła potiomkinowski charakter rosyjskiej armii. Dziś wiemy, że weszła ona do walki z niewielką liczbą precyzyjnych środków rażenia. Że braki w pociskach manewrujących i rakietach są nie do usunięcia bez dostępu do zachodnich technologii (systemów celowniczych, awionicznych, optoelektroniki; tego, czego rosyjski przemysł nie potrafi wyprodukować). Że rosyjskie lotnictwo zostało sparaliżowane przez operatorów ręcznych wyrzutni przeciwlotniczych. I że obecnie zmuszone jest sięgać po bieda-drony irańskiej produkcji, by terroryzować nimi ukraińskie miasta. Z niską skutecznością, bo Szahidy-136 okazały się łatwe do strącania. Tyle że planowanie wojskowe musi uwzględniać także przyszłe zagrożenia. A w WP i MON panuje przekonanie, że rosja nam nie podaruje upokorzenia doznanego w Ukrainie także za naszą sprawą. Że niezależnie od wyniku wojny odbuduje swój potencjał i będzie czekać na okazję. Political fiction? A kto 10 lat temu przewidywał krwawy konflikt między dwoma bratnimi jak się wydawało narodami?

—–

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 44/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Filtr

„A skoro o śmieciach mowa, to wrócimy też do słów władimira putina, który pół godziny temu był łaskaw różne rzeczy opowiadać”, takimi słowami zaanonsował kolejny materiał dziennikarz Polsat News Igor Sokołowski. Działo się to 21 września podczas programu „W rytmie dnia”. Zapowiadane omówienie wystąpienia prezydenta rosji poprzedzał reportaż poświęcony nagannym praktykom opalania domów i mieszkań czym popadnie. Stąd owe śmieci jako łącznik między tematami. Występ dziennikarza najwyraźniej przypadł do gustu władzom stacji, bo z tytułem w formie dosłownego cytatu wrzucono jego fragment na stronę Polsatnews.pl.

Sokołowski na kilkanaście godzin stał się bohaterem serwisów społecznościowych (gdzie głównie chwalono go za cywilną odwagę), lecz wkrótce o sprawie zapomniano. Pochylił się nad nią jedynie branżowy magazyn „Press” publikując – utrzymany w tonie przygany – tekst pt.: „Zachować umiar, choć zbrodnie rosjan bezsporne” [1]. „(…) schłodzenie emocji jest warsztatowym obowiązkiem dziennikarza. Nie bardzo udaje się to w polskich mediach”, czytamy. „władimir putin, którego nie można nazwać inaczej niż politycznym bandytą, morduje rękoma swoich żołnierzy niewinnych ludzi, w tym dzieci. Te okoliczności oczywiście nie zwalniają dziennikarzy z obowiązku stosowania jak najbardziej bezstronnego opisu wydarzeń”, komentuje w „Pressie” prof. Jacek Dąbała, medioznawca z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Misja a interes

Więc jak to z tym „umiarem” i „schłodzeniem” jest? Zagadnieniu już jakiś czas temu postanowił przyjrzeć się zespół z toruńskiego Instytutu Dyskursu i Dialogu. W minionym tygodniu ukazał się raport INDiD, podsumowujący monitoring przekazów medialnych w polskiej przestrzeni informacyjnej, poświęconych wojnie w Ukrainie.

– Chcieliśmy zrekonstruować sposób, w jaki kształtowała się narracja medialna wokół rosyjskiej agresji. Chodziło też o wskazanie dobrych i złych praktyk dziennikarskich dużych mediów podczas relacjonowania pierwszych 150 dni wojny – mówi prezes Instytutu Filip Gołębiewski.

Nim przejdziemy do omówienia raportu warto wskazać, że po 24 lutego polskie media głównego nurtu gremialnie opowiedziały się po stronie Ukrainy. Do dziś większość z nich zachowuje ukraińskie barwy narodowe wplecione w loga, a prezenterzy stacji telewizyjnych występują z żółto-niebieskimi wstążkami. Tym symbolicznym gestom towarzyszy większa niż przed inwazją czujność na rosyjskie medialne „wrzutki” – mainstream jest dziś w istotnej mierze impregnowany na (pro)rosyjską narrację, propagandowe i dezinformacyjne zabiegi Moskwy. Niemniej treści o takiej wymowie dostają się do obiegu „tylnymi drzwiami” – nie ma ich w artykułach, ale są w komentarzach, czy to bezpośrednio pod tekstami na stronach WWW redakcji, czy na profilach społecznościowych mediów, gdzie owe teksty (multimedia) się udostępnia. rosjanie i prorosyjscy medialni aktywiści używają tej furtki z dużym powodzeniem, mamy tu bowiem do czynienia z kulawą moderacją. Komentujący (nieważne jak) zwiększają zasięgi, a to wprost przekłada się na zyski. Moderacja musi ów czynnik uwzględnić, co sprawia, że na część niepożądanych treści przymyka się oko. Jest to zatem kolejne oblicze dychotomicznej natury mediów, sprowadzającej się do rozdźwięku pomiędzy misją a interesem.

„Bluźnierca” i „męczennik”

Wracając zaś do opracowania INDiD – najpierw garść metodologii. Wolontariusze zbadali 292 przekazy medialne, które następnie zostały sprawdzone przez weryfikatorów. Tym sposobem każdy z materiałów „przeszedł” przez cztery osoby – trzech wolontariuszy i weryfikatora, co powinno wyeliminować wpływ osobistych poglądów na ocenę. Materiały do celów statystycznych podzielono na kilka kategorii: w zależności od miejsca opublikowania (prasa, internet, radio, tv i dalej na poszczególne tytuły prasowe), linię redakcyjną (media sprzyjające rządowi, opozycji i pozostałe) oraz typ materiału (reportaż, news, publicystyka, wywiad). Co z tego wszystkiego wynikło?

Ponieważ największy wpływ na odbiorców mają tytuły, to od nich zaczęto analizę materiałów. Tytułów pesymistycznych (zawierających słowa: „wykrwawia”, „zbrodniczy”, „śmierć́”, „wróg” czy „piekło”) było prawie 180. Z kolei tytułów optymistycznych (wyraźnie mówiących o „pomocy”, „odwadze”, „zwycięstwie”, „wdzięczności” czy „pokoju”) naliczono niemal 70. Zatem negatywna, pesymistyczna narracja wojny zdarzała się ponad dwukrotnie częściej niż̇ pozytywna.

Co istotne, o rosjanach nie pisano w kontekście zwycięstwa (a w omawianym okresie odnosili jeszcze na froncie sukcesy). W tytułach ani razu nie użyto imienia władimira putina, co można odebrać jako brak szacunku. „putin” stał się̨ dopełniaczem, a także przymiotnikiem do wielu zwrotów związanych z wojną. Wyrażano się̨ o nim z pogardą, umieszczając w roli „dyktatora”, „bluźniercy” i „okupanta”. Podważano stabilność́ psychiczną przywódcy rosji. Mimo wysokiej pozycji instytucjonalnej, media starały się̨ go sprowadzić do obrazu osoby „słabej”, „nieporadnej”, „omylnej”, „szalonej” i „chorej” (nierzadko „umierającej”). Działo się to niezależnie od typu medium, formy przekazu czy politycznej afirmacji.

Z kolei Ukraina w tytułach polskich mediów przedstawiana była jako „ofiara”, „męczennik”, „bohater”, „niezłomny wojownik” i „obrońca”, a także podmiot, który potrzebuje pomocy, zasługuje na nią i ją otrzymuje, szczególnie od Polaków.

129 tytułów z bazy zawierało określenia oceniające, takie jak np.: „sieje piekło”, „panika” czy „fatalne”, co przekłada się na 44% wszystkich materiałów.

Filtr obcego języka

Jeśli idzie o treści – aż 232 materiały, czyli prawie 80%, zawierały negatywne określenia wobec jakiejś osoby/podmiotu/grupy. Najczęściej odnosiły się̨ one do: rosji, rosjan, Zachodu, władimira putina, Aleksandra Łukaszenki i Unii Europejskiej. Negatywne prezentacje wizualne (ilustracje) cechowało 18% materiałów i dotyczyły one przede wszystkim rosji, rosjan, i władimira putina. Z kolei słowne określenia pozytywne odnotowano w 46% materiałów, a dotyczyły najczęściej Polski, Ukrainy, Ukraińców oraz Prawa i Sprawiedliwości (w mojej ocenie, wielość pozytywnych skojarzeń z PiS wynika z fiksacji prorządowych mediów, które o działaniach władz RP w kontekście ukraińskim pisały niemal wyłącznie entuzjastycznie). Pozytywną prezentację wizualną badacze zidentyfikowali w 16% materiałów. Korzystnie prezentowano w ten sposób Ukrainę, NATO, polskich wolontariuszy, Polskę oraz prezydenta Wołodymyra Zełenskiego.

W 16% materiałów zauważono stronniczość lub uprzedzenia autorów materiałów, które odnosiły się wobec (kolejno): rosji, wojsk rosyjskich, prezydenta federacji, rosjan, Platformy Obywatelskiej i Donalda Tuska, Francji, Niemiec, Unii Europejskiej oraz czołowych polskich polityków z PiS. Faworyzowano natomiast w największej częstotliwości: Ukrainę, Ukraińców, ukraińskich żołnierzy, Polskę̨, Polaków, PiS, Joe Bidena i Unię Europejską. W niewielkim odsetku materiałów (3,1%), dało się wyodrębnić czytelne nawoływanie do nienawiści. W ocenie autorów raportu, to w gruncie rzeczy pozytywny wniosek. Jak piszą, „ze względu na silne emocje, zarówno po stronie mediów jak i komentatorów życia publicznego, odsetek ten mógłby być zdecydowanie wyższy”.

I na koniec ciekawostka. Autorzy trzech czwartych materiałów nie powołali się na żadne źródła zewnętrzne. Tylko w 38% publikacji zawarto wypowiedzi eksperta/komentatora. „To niepokojące z uwagi na specyfikę problemu i relacjonowanie wydarzeń z zagranicy, do których dziennikarze często nie mają bezpośredniego dostępu”, piszą badacze INDiD. Koresponduje to z moim doświadczeniem – osoby, która z uwagą śledzi medialny dyskurs o wojnie w Ukrainie. I dostrzega, że tematem zajmuje się w Polsce nieliczne grono profesjonalnie przygotowanych dziennikarzy obok całej rzeszy „mediaworkerów”, którzy w większości nie mają nawet podstawowych kompetencji, za jakie należy uznać znajomość języka rosyjskiego i ukraińskiego. Wojna w Ukrainie – jakkolwiek toczy się za miedzą – jest kolejnym konfliktem relacjonowanym polskiemu odbiorcy z wykorzystaniem mechanizmu zapośredniczenia. Źródłem wielu informacji są dla większości autorów duże anglojęzyczne agencje prasowe (przez wielu adeptów zawodu traktowane jako niewymagające oznaczenia). W efekcie konflikt w bliskim nam kulturowo otoczeniu poznajemy przez filtr zupełnie obcego języka…

[1] – W oryginale nazwa kraju, narodowość i nazwisko prezydenta zapisane były z wielkiej litery.

—–

Nz. Grafika z raportu INDiD

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 43/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Order

Andrzej Duda odznaczył Orderem Orła Białego (najwyższym cywilnym medalem) Antoniego Macierewicza.

Czuję, jakby mi ktoś strzelił w pysk.

Rozumiem powody tego działania. Obóz władzy ulega przyśpieszonej erozji, widoki na wygranie wyborów z każdym tygodniem maleją. Należy zatem cementować twardy elektorat, którego Macierewicz jest twarzą. Bo „może rzeczywiście nie wygramy, ale jako silna opozycja mamy szansę przetrwać”.

Czyli znów logika partyjnego interesu zwycięża nad racją stanu.

Bo Macierewicz jest zaprzeczeniem wartości, które leżą u podstaw interesu narodowego. Cała jego aktywność polityczna z ostatnich kilkunastu lat – przede wszystkim rozpieprzenie armii – lokuje go w gronie największych szkodników w dziejach RP. I użytecznych idiotów Moskwy. Co zwłaszcza dziś – w dobie okrutnej wojny toczonej za naszą wschodnią granicą – nabiera dodatkowych znaczeń. Macierewicz zrobił więcej dla osłabienia polskiej obronności, niż zrobiłyby tabuny ruskich szpiegów, agentów wpływu czy wreszcie pokaźna część rosyjskiej armii, gdyby pchnięto ją nad Wisłę.

No ale pomógł PiS zdobyć władzę, rozkręcając smoleńską histerię.

Miast zamknąć trupa w szafie, władza funduje nam cyrkowy występ z wolnym dostępem dla gawiedzi. Wstydu nie macie…

Ja zaś mam dwa państwowe odznaczenia (nadane zresztą przez obie strony politycznego sporu). Dumą napawają mnie przede wszystkim okoliczności, jakie stały za decyzjami o ich przyznaniu. Ale skłamałbym mówiąc, że krążki się nie liczą. Tyle że dziś skarlały w moich oczach.

Trudno kocha się tę naszą ojczyznę…

—–

Nz. Skrin z komentarza, który idealnie oddaje sytuację…

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Żelazna

Pisowskich osiągnięć w zakresie obronności nie da się odmalować wyłącznie w czarno-białych barwach. Bo z jednej strony – jeszcze za pierwszego PiS-u (2005-07) – rozwiązano wojskowe służby specjalne i podjęto dyletanckie próby zbudowania ich od nowa. Efekt? Rodzime spec-służby pracujące na rzecz armii nadal, mimo upływu 15 lat, „cieszą się” opinią jednych z najgorszych w NATO. Z kolei za drugiego PiS-u doszło w wojsku do rozległej czystki kadrowej, zaś modernizację techniczną wstrzymano na trzy lata. Te wydarzenia łączy osoba Antoniego Macierewicza, wpływowego polityka rządzącej partii, delegowanego przez Jarosława Kaczyńskiego do Ministerstwa Obrony Narodowej.

Ale też w czasie pierwszej kadencji PiS stworzono Wojska Specjalne jako oddzielny rodzaj sił zbrojnych. Stało się to tuż przed wyborami z 2007 r., lecz później patronem procesu formowania pozostał ówczesny prezydent RP Lech Kaczyński. Dziś „specjalsi” to wizytówka polskiej armii, na co wpływ ma także ich organizacyjna niezależność. Pięć lat temu powołano do życia Wojska Obrony Terytorialnej. I choć WOT ma niemałe problemy z rekrutacją, pozytywnie zakorzenił się w świadomości Polaków, tracąc po drodze łatkę „partyjnej bojówki PiS”. Pomogła pandemia i zaangażowanie mundurowych w działania kryzysowe podjęte przez państwo.

Z trzeciej strony, tajemnicą poliszynela jest, że kondycja Wojsk Specjalnych wynika w dużej mierze z parasola ochronnego, jaki rozpostarli nad formacją Amerykanie. I że to USA wymusiły rezygnację Macierewicza z funkcji ministra obrony na początku 2018 r., gdy uznano, że skala destrukcji Wojska Polskiego zagraża całemu Sojuszowi. Mamy zatem coś na wzór popularnej gry w dobrego i złego glinę, z działającym za kulisami szefem, posiadającym prawo do ostatniego słowa. Czy taki wzór zachowań odnajdziemy również w ostatnim wielkim projekcie organizacyjnym PiS w dziedzinie obronności? Jakie inne wnioski można wyciągnąć z trwającego od czterech lat procesu formowania 18. Dywizji Zmechanizowanej?

Niechciane dziedzictwo

Po 24 lutego br. nie ma już wątpliwości, że decyzja o powołaniu 18. DZ była właściwym krokiem. Agresja na Ukrainę zburzyła przekonanie o Rosji jako przewidywalnym partnerze. Tymczasem po 2011 r. – kiedy to zlikwidowano 1. Warszawską Dywizję Zmechanizowaną – na wschód od Wisły stacjonowała tylko jedna 16. Pomorska DZ. Tytułem wyjaśnienia – dywizja to kilkunastotysięczny związek taktyczny, dzięki zróżnicowanemu uzbrojeniu zdolny do samodzielnych działań na dużym obszarze. W 2018 r. Wojska Lądowe dysponowały trzema dywizjami (11., 12. i 16.), oczywistym wydawał się pomysł, że powrót do czterodywizyjnej struktury nastąpi poprzez odtworzenie 1.WDZ. Zwłaszcza że nie wszystkie jej jednostki zlikwidowano, a trzonem nowej miała być brygada pancerna z Wesołej, przez dekady wchodząca w skład słynnej „jedynki”. Tu jednak dała o sobie znać polityka historyczna PiS – 1.WDZ wywodziła się ze sformowanej nad Oką w ZSRR 1. Dywizji Piechoty. Była więc „komusza”, w przeciwieństwie do 18. DP przedwojennego WP, mającej hallerowski rodowód i chwalebny szlak bojowy w wojnie z bolszewikami i w kampanii wrześniowej. Tak wybrano numer „18” oraz przydomek „żelazna” noszony przez dawną 18. DP.

Proces formowania wystartował we wrześniu 2018 r., a na dowódcę „osiemnastki” wyznaczono gen. Jarosława Gromadzińskiego. Nieznany szerzej oficer szybko stał się pupilem rządowych i prawicowych mediów, co w połączeniu z urzędowym optymizmem rodziło obawy o kompetencje generała, jak i samą ideę budowy dywizji. Długo wydawało się, że to „pic na wodę”. „Przenosimy aktywa z jednej przegródki do drugiej”, pisano w branżowej prasie, odnosząc się do faktu, że połowa 18. DZ istniała przed jej powołaniem (poza wspomnianą 1. Warszawską Brygadą Pancerną, chodzi również o 21. Brygadę Strzelców Podhalańskich). „Nie powstanie nic nowego oprócz sztabu”, krytykowano, zaznaczając, że to sposób na szybki medialny sukces. „Miała być dywizja i jest dywizja”, puentowano płytkie zwykle medialne analizy. Gromadziński tymczasem ujawnił się jako bardzo sprawny dowódca-organizator. Budowa „żelaznej” wymagała sformowania sztabu dywizji, trzech pułków (artylerii, przeciwlotniczego, logistycznego), jednej brygady (zmechanizowanej) oraz batalionu rozpoznawczego. Po czterech latach wszystkie jednostki już istnieją, dowództwo dywizji zaliczyło w zeszłym roku certyfikację (takie wojskowe dopuszczenie do ruchu), niebawem ruszy certyfikacja sztabów 19. Brygady Zmechanizowanej i 18. Pułku Logistycznego.

Poczyniono szereg inwestycji infrastrukturalnych, czego najbardziej spektakularnym przykładem jest parking czołgowy w Wesołej. Oddanych obiektów miało być więcej, ale na przeszkodzie stanęły problemy natury prawno-organizacyjnej (pozyskanie terenów i wykonawców budów), niezależne od dowództwa dywizji. Obiektywny charakter mają też kłopoty związane z dostawami sprzętu. Przykładem ślimacząca się modernizacja czołgów Leopard 2, za co winę ponosi przemysł. Z kolei w ostatnich miesiącach część uzbrojenia będącego na wyposażeniu 18. DZ – i nowego, które pierwotnie miało do niej trafić – wysyłana jest do Ukrainy w ramach pomocy wojskowej.

Wyspowa nowoczesność

Na wschód pojechały m.in. nowoczesne samobieżne armato-haubice Krab i stareńkie (nieco „odświeżone”) czołgi T-72. „Dywizja wraca do postaci z pierwotnych założeń”, śmieją się wojskowi. Latem 2018 r. zapowiadano, że „osiemnasta” pozostanie lekkim związkiem taktycznym, szybko jednak pożegnano się z tą koncepcją, tworząc zręby dla dywizji ciężkiej, z dużą liczbą czołgów i wozów bojowych. Zmechanizowanej z nazwy, de facto – po zakończeniu dostaw amerykańskich czołgów Abrams – pancernej. Zdaje się, że jest to z jednej strony wyraz ambicji pisowskich polityków odpowiedzialnych za wojsko (głównie Mariusza Błaszczaka), przekładalnych na korzyści polityczne, z drugiej, realizacja oczekiwań Amerykanów, którzy chcieliby mieć na tzw. wschodniej flance sojuszniczą dywizję możliwie najbardziej interoperacyjną z ich wojskiem. Lekkie, w zamyśle pisowców, niech pozostaną wojska terytorialne, 18. DZ ma się stać „najsilniejszą dywizją w Europie”. Stąd abramsy – także te dodatkowe 116 sztuk, które trafi do Polski w miejsce wysłanych Ukraińcom tanków – stąd np. wozy typu MRAP (o zwiększonej odporności na miny), właśnie przekazywane jednostkom „żelaznej”.

To do „osiemnastej” trafią jeszcze w tym roku wyrzutnie rakietowe ziemia-ziemia typu Himars. O ich wyjątkowej skuteczności przekonują się Ukraińcy i Rosjanie – pierwsi jako użytkownicy, drudzy jako cele ataków. Na liście planowanych dostaw znajdują się też kolejne Kraby, bojowe wozy piechoty Borsuk, transportery opancerzone Rosomak z bezzałogową wieżą ZSSW-30, kilka rodzajów dronów, zestawy rakietowe obrony przeciwlotniczej Narew (krótkiego zasięgu) i Wisła (średniego zasięgu – w tym przypadku chodzi o słynne Patrioty). A do tego mnóstwo wojskowej „drobnicy”, takiej jak naramienne wyrzutnie Piorun, będące postrachem rosyjskich pilotów w Ukrainie. To plany (uczciwie trzeba przyznać, że z dobrymi widokami na realizację) – na razie bowiem „żelazna” jest jak niemal całe wojsko „wyspowo nowoczesna”.

Tyle że te wyspy są rozleglejsze niż w innych dywizjach. Co tak jak inny atut „osiemnastej” – kadry – zdradza smutną prawdę o realiach Wojska Polskiego. „Pięścią” 18. DZ są obecnie niemieckie Leopardy 2 z 1. Warszawskiej Brygady Pancernej, po modernizacji do standardu 2PL znacząco lepsze od wszystkich rosyjskich czołgów. Co mogłoby tylko cieszyć, gdyby nie fakt, że „leosie” zabrano wcześniej z 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej, stacjonującej na zachodzie Polski. Leopardy eksploatowano w „jedenastej” przez kilkanaście lat (pierwsza partia trafiła tam w 2002 r.), dywizja miała zatem doświadczone załogi i rozbudowane zaplecze techniczno-szkoleniowe. W Wesołej nie było nic, a czołgi przez kilka lat parkowano „pod chmurką”. Po prawdzie, forsowana przez PiS po 2015 r. koncepcja wzmocnienia wschodniej ściany kosztem zachodniej, nie była politycznym awanturnictwem, a ideę wspierało wielu najwyższych rangą wojskowych. Rzecz w tym, że problem rozwiązano na rympał. Zabrane pancerniakom z „jedenastej” czołgi trafiły pod Warszawę, używane dotąd w brygadzie z Wesołej PT-91 Twardy posłano na Warmię i Mazury, by zastąpiły najgorsze w całej puli poradzieckie T-72. Zajechane „siedem-dwójki” z północno-wschodniej Polski powędrowały z kolei do kawalerzystów w Lubuskiem, dotąd jeżdżących leopardami. Koło się zamknęło, dla pancerniaków z 11. DKPanc. podwójnie i z wyjątkowo smutnym finałem – oto bowiem znów musieli wsiąść do T-72, które w międzyczasie wcale nie odmłodniały. „Jedenastą”, niegdyś najsilniejszą dywizję pancerną w Europie, zdegradowano do roli lamusa, 1. WBPanc. zaczęła żmudną drogę do budowy zdolności bojowych na nowym sprzęcie. Szczęśliwie po drodze nikomu nie przyszło do głowy wykorzystywać osłabienia WP.

Ta historia zresztą okazuje się nie mieć jeszcze końca. Napięte relacje z Niemcami i presja Amerykanów sprawiły, że nie kupimy kolejnych leopardów. Na scenę wkroczył Abrams i to on ma stać się jedynym typem czołgu używanym przez jednostki 18. DZ. „Leosie” zatem – nim ostatecznie znikną z arsenału Wojska Polskiego – najpewniej wrócą do 11. DKPanc. Koreańskie czołgi K2, zamówione obok abramsów, przeznaczone będą dla 16. Dywizji. Zapowiedział to niedawno minister Błaszczak, po podpisaniu umów wykonawczych z Koreańczykami (przewidujących pierwsze dostawy już w tym roku). Na marginesie warto zauważyć, że klaruje nam się obraz Wojsk Lądowych jak z branżowego dowcipu. Biorąc pod uwagę wiodącą broń, 18. DZ będzie dywizją „amerykańską”, 16. DZ „koreańską”, a 11. DKPanc. na powrót stanie się „niemiecka”. W tym żarcie wyraźnych barw dla 12. DZ nie przewidziano.

Demografii nie oszukasz

Wracając zaś do sedna – „recykling” i „kanibalizacja” nie dotyczą tylko sprzętu, ale i ludzi. Szczegółowe dane o przepływach kadrowych są niejawne, ale wystarczy prześledzić ścieżki karier oficerów średniego i wyższego szczebla 18. DZ, by stało się jasne, że w istotnej mierze „posila się” ona ludźmi z innych jednostek. Obietnice szybszych awansów, nowe wyzwania czy choćby kalkulacja, że w dywizji będącej oczkiem w głowie władzy służba może być bardziej intratna, robią swoje. Identyczny proces drenażu kadr obserwowaliśmy, gdy ruszał projekt pt. WOT. Nie wypada zżymać się na decyzje poszczególnych wojskowych, warto jednak mieć świadomość skutków takich wyborów. Znów nie zdradzę żadnej tajemnicy, pisząc, że poziom ukompletowania wielu jednostek WP nie należy do wysokich. Nawet w brygadach oddawanych do dyspozycji NATO/UE, posyłanych na międzynarodowe misje, istnieje sporo wakatów. Ba, kreatywna księgowość pozwala na policzenie jednego człowieka razy dwa – gdy np. w jednej kompanii jest na etacie strzelca, a do drugiej oddelegowano go na etat kierowcy ciężarówki. Taki stan rzeczy skutkuje przeciążeniem obowiązkami, spadkiem morale, odejściami ze służby. W ujęciu całościowym pokazuje, jak trudnym wyzwaniem jest powiększanie armii. Presja na rekrutacyjny sukces wybranej jednostki niechybnie oznacza problemy kadrowe gdzie indziej. Bogactwo ludzkiego rezerwuaru – kobiet i mężczyzn zdolnych do służby wojskowej – jest bowiem pozorne. Co z tego, że mamy w Polsce kilkanaście milionów potencjalnych żołnierzy, skoro młodzież nie garnie się w kamasze? Proces formowania 18. DZ jest dopiero na półmetku (przewidziano go na lata 2019-2026), a dywizja nie powstaje od zera. Zapewne będzie sukces, ale na horyzoncie widać ciemne chmury w postaci pomysłów utworzenia piątej, ba, szóstej dywizji. Przy obecnych uwarunkowaniach demograficznych i kulturowych nie da się tego zrobić inaczej jak poprzez „rozwadnianie” już istniejących dywizji.

Niezależnie od tego, jaki los czeka 18. DZ, nie będzie to już zmartwienie/radość dotychczasowego dowódcy. Kilka tygodni temu, nieoczekiwanie, jego miejsce zajął gen. Arkadiusz Szkutnik. Gromadziński został jednym z zastępców w Międzynarodowym Zespole ds. Pomocy Ukrainie. Ma to być przeniesienie na równorzędne stanowisko, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jest inaczej. Z drugiej strony, Zespół to amerykańska inicjatywa, Waszyngton zaś zamierza skończyć z doraźną pomocą dla Kijowa. Wkrótce zmieni się ona w misję na wzór irackiej i afgańskiej (bez angażowania się w działania kinetyczne). Oznacza to m.in. stałe finansowanie, a dla personelu specjalne odznaczenia, wynagrodzenia i ścieżki awansu. Możliwe, że i Gromadziński wykorzysta ów angaż jako trampolinę.

—–

Nz. Wozy typu MRAP, które pod koniec sierpnia trafiły do dywizyjnego batalionu dowodzenia/fot. 18. Dywizja Zmechanizowana

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 37/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przygotowania

Pantery nad Wisłą. Polska szykuje się do wojny, a PiS do wyborów.

Na początku minionego tygodnia gruchnęła wieść o tym, że Polska przekazała Ukrainie czołgi PT-91 Twardy. Ukraińcy oficjalnie przyznali, że wozy są już u nich, choć nie podali liczby. Z niepotwierdzonych informacji wynika, że chodzi o 40 czołgów, z których sformowano jeden batalion pancerny (w ukraińskiej armii etat dla takiego oddziału przewiduje 31 pojazdów), resztę maszyn wykorzystując do szkolenia kolejnych załóg. Jest bowiem kwestią czasu, kiedy na wschód trafią także pozostałe z 232 twardych, będących do niedawna na stanie Wojska Polskiego.

PT-91 to rodzima modernizacja radzieckich T-72, produkowanych również na licencji w Polsce. Opracowany w pierwszej połowie lat 90. Twardy, dziś znacząco ustępuje nowszym wersjom wozów, ale dobrze wyszkolona załoga może nim podjąć skuteczną walkę z każdym czołgiem używanym przez Rosjan w Ukrainie. Zwłaszcza w sytuacji, w której zdziesiątkowana rosyjska armia zmuszona została do sięgnięcia po głębokie rezerwy w postaci niemal 50-letnich maszyn T-62, stanowiących teraz istotną część parku czołgowego sił inwazyjnych.

Wcześniejsze podarowanie Ukrainie 240 T-72 uchodzi za racjonalne posunięcie. Wartość bojowa tych maszyn była niska, głęboka modernizacja nieopłacalna. Ukraińcy tymczasem posiadają możliwości techniczne, by stosunkowo niskim kosztem podnieść jakość „siedem-dwójek”. No i są w potrzebie, gdyż prowadzą piekielnie materiałochłonną wojnę. Twarde jednak zdawały się być nie do ruszenia – przynajmniej do czasu, kiedy do Polski trafi większa liczba z 250 zamówionych u Amerykanów abramsów. Wojsko w końcu musi się szkolić, musi też mieć na czym.

Przejęcie i niedowierzanie

Plotki głoszą, że na przekazanie twardych Kijowowi naciskał rząd Stanów Zjednoczonych, w zamian oferując dodatkową pulę 116 abramsów na preferencyjnych warunkach (Polska zapłaci za ich rozkonserwowanie i transport). Jednocześnie w Warszawie nikt już na poważnie nie myśli o pozyskiwaniu czołgów z Niemiec. Berlin zobowiązał się wiosną, że w miejsce przekazanych Ukrainie wozów dostarczy własne Leopardy, ale mechanizm znany jako Ringtausch nie działa. Niemcy mają na zbyciu nieliczne starocie, z odległym terminem realizacji umowy.

To w takich okolicznościach na scenę wkroczyli Koreańczycy, z ofertą szybkiej dostawy 180 czołgów. I nie tylko. Azjaci próbowali „wbić się” w polski rynek jeszcze w 2020 r., trafnie rozpoznając potrzeby naszej armii i zbrojeniówki. Nie odpuścili nawet po zeszłorocznej decyzji rządu RP o kupnie abramsów, wiedząc, że Wojsko Polskie musi nabyć większą liczbę czołgów, najlepiej produkowanych na miejscu (o czym można zapomnieć w przypadku wozów made in USA). W MON podchodzono do nich z ostrożnym zainteresowaniem – aż wybuchła wojna w Ukrainie.

Podpisana w minioną środę umowa ramowa z Koreą przewiduje dostarczenie wspomnianych 180 maszyn do 2025 r. Będą to wozy K2 Black Panther (ang. czarna pantera) – zasadniczo najnowsze czołgi na świecie, choć w oferowanej wersji nie w pełni dostosowane do polskich warunków, gdzie wymagane jest na przykład silniejsze opancerzenie. Dlatego pojazdy z tej partii w dalszej kolejności przejdą modernizacje do standardu K2PL, co ma nastąpić po 2026 r., kiedy w Polsce ruszy fabryka, zdolna do samodzielnej produkcji pancernych kolosów.

Zgodnie z umową, ów zakład ma dostarczyć 820 K2PL, co oznacza, że za kilkanaście lat nasza armia będzie dysponować tysiącem czarnych panter oraz niemal 370 abramsami. Uczyni to z WP pancerną potęgę, o czym analitycy wojskowi z całego świata dyskutują z przejęciem i niedowierzaniem. Tym większym, że podjęte zobowiązania przewidują jednoczesną rozbudowę artylerii samobieżnej WP, która do końca 2023 r. ma się wzbogacić o 48 haubic K9, a po 2024 r. o kolejne… 624 sztuki, z których większość powstanie w Polsce (w nowo wybudowanej fabryce).

Pouczające doświadczenia

Zakup czołgów i linii produkcyjnej do nich nie rodzi większych kontrowersji, choć warto odnotować entuzjastyczne zapowiedzi ministra obrony Mariusza Błaszczaka, z których wynikało, że K2 będą „na już”. Trzy lata to nie jest ekspresowe tempo, zwłaszcza że mówimy o sprzęcie w tymczasowej konfiguracji. Z drugiej strony, trudno przecenić korzyści – ekonomiczne, społeczne, militarne – płynące z odtworzenia możliwości polskiego przemysłu w zakresie produkcji broni pancernej, zatraconych na skutek zaniedbań wszystkich rządów po 1989 r.

Argument o zbytnim zróżnicowaniu parku czołgowego jest w każdym razie bezzasadny – docelowo będziemy mieli w linii dwa rodzaje czołgów, co nie musi oznaczać „logistycznego koszmaru”. Pouczające są tu doświadczenia Ukraińców, którzy w trudnych wojennych warunkach radzą sobie z jednoczesną obsługą sprzętu wschodniego i zachodniego. Tanki o radzieckiej proweniencji znikną wkrótce z naszych magazynów (poza twardymi, mamy jeszcze kilkadziesiąt T-72), wozy poniemieckie zapewne trafią do rezerwy (albo na rynek wtórny bądź do Ukrainy).

Inaczej mają się sprawy z haubicami. Polskie kraby przechodzą intensywne testy bojowe w Ukrainie (gdzie przekazaliśmy co najmniej 18 sztuk). Ukraińcy twierdzą wręcz, że to najlepsze tej klasy uzbrojenie – a dysponują także amerykańskimi, niemieckimi i francuskimi działami samobieżnymi. K9 i Krab mają to samo podwozie, ale ostatecznie to różne konstrukcje. Skala planowanych zakupów koreańskiej haubicy de facto oznacza wygaszenie produkcji polskiego systemu. MON w odpowiedzi na zarzuty zapewnia o „polonizacji” K9, która ma ją upodobnić do Kraba.

Ale najwięcej kontrowersji wywołuje lotnicza część umowy, przewidująca pozyskanie samolotów szkolno-bojowych FA-50. W siłach powietrznych RP są jeszcze trzy eskadry latające na poradzieckim sprzęcie – dwie na myśliwcach MiG-29 i jedna na szturmowcach Su-22. Obie konstrukcje lata świetności mają za sobą, już wcześniej brakowało do nich podzespołów, a remonty na własną rękę zakończyły się tragicznym wypadkiem jednego z migów. Po 24 lutego większość posiadanego jeszcze uzbrojenia przewidzianego do obu typów maszyn trafiła do Ukrainy.

Marsz ku… prezydenturze

Przed wybuchem wojny zakładano, że migi i suchoje posłużą do czasu pojawienia się w Polsce kupionych w USA wielozadaniowych F-35 (oraz dodatkowych myśliwców, najlepiej F-16, gdy „budżet pozwoli”). Rosyjsko-ukraiński konflikt przyśpieszył sprawy i w tym obszarze. Z zapewnień szefa MON wynika, że niemożliwe było szybkie pozyskanie kolejnych F-16 i F-35 – Amerykanie z trudem nadążają z realizacją już złożonych zamówień. Na rynku wtórnym nie znaleziono sensownej oferty, stąd decyzja o zakupie 48 fabrycznie nowych koreańskich maszyn.

Rzecz w tym, że nasze lotnictwo ma już samoloty szkolne – włoskie M-346, produkowane przez koncern Leonardo. Po co nam zatem kolejne „niepełnowartościowe” odrzutowce, zdolne tylko w określonych warunkach do użycia bojowego? „M-346 mają za niską sprawność – sygnalizowałem to kilkukrotnie mojemu włoskiemu odpowiednikowi”, wyjaśnia Błaszczak. Brzmi sensownie i sugeruje odpowiedzialną postawę – do czasu, gdy uświadomimy sobie, że ten sam minister podpisał niedawno umowę na dostawę śmigłowców z tym samym producentem.

W 2023 r. trafi do Polski 12 FA-50 w obecnej konfiguracji, po 2025 r. zaczną się dostawy samolotów o lepszych parametrach (wersja Block 20). Biorąc pod uwagę konieczność modyfikacji FA-50 z pierwszej tury, proces szkolenia pilotów i obsługi oraz konieczność stworzenia taktyki działań dla nowego typu maszyn (od podstaw, bo jedynym użytkownikiem FA-50 jest Korea, dysponująca 20 samolotami, wykorzystywanymi do pokazów lotniczych), osiągnięcie gotowości operacyjnej przezbrojonych eskadr potrwa 10 lat.

Polska przeznaczy na broń z Korei 14 mld dol. Istnieją obiektywne przesłanki dla tak wielkich wydatków. Lęk przed Rosją sprawił, że mamy wśród Polaków konsensus co do konieczności zbrojeń. „Bezpieczeństwo zapewni nam dobrze wyposażona armia. Nie za 10-20 lat, tylko teraz”, mówi Mariusz Błaszczak. Ale Koreańczycy to wcale nie jest opcja „na teraz”, choć pewnie najszybsza z możliwych. Tak docieramy do subiektywnych przesłanek. A właściwie intersubiektywnych, bo nie chodzi tylko o ambicje szefa MON, pragnącego być postrzeganym jako ten, który „zastał armię poradziecką, a zostawił zwesternizowaną”. Jesienią przyszłego roku proces wymiany sprzętu będzie w powijakach, ale na tyle zaawansowany, by móc go wykorzystać w kampanii wyborczej. W połączeniu z wcześniejszymi inwestycjami pozwoli budować narrację o PiS-ie, który zadbał o bezpieczeństwo Polaków. Przebitki na tle abramsów czy panter uwiarygodnią przekaz. Tak partia władzy chciałby wygrać wybory. Tak zyskać „mocnego kandydata” do prezydenckiej rozgrywki w 2025 r. W końcu człowiek, który „postawił armię na nogi”, jak nikt inny nadaje się do roli głowy państwa…

—–

Nz. Kraby na poligonie/fot. 18 Dywizja Zmechanizowana

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 32/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to