Kontrola

Słusznie przekonani, że istotą polityki informacyjnej Moskwy jest dezinformacja, czasem zapominamy, że Ukraińcy również sięgają po wszelkiej maści wrzutki i fakenewsy. Skutkuje to nadmiernie asymetrycznym postrzeganiem wojennej rzeczywistości, zgodnie z którym ruscy tylko kłamią, a ich przeciwnicy zawsze podają prawdę. Wprowadzanie w błąd wroga, jego wojska i cywilnego zaplecza – czy to bezpośrednio (na przykład pozorowanymi atakami) czy pośrednio (poprzez fałszywe przekazy propagandowe) – to absolutne abecadło wojennego rzemiosła. Warto o tym pamiętać także gdy przyglądamy się i przysłuchujemy Ukraińcom.

Dlaczego o tym piszę? Ano wczoraj – po raz pierwszy od momentu wejścia ZSU do obwodu kurskiego – na temat operacji wypowiedzieli się ukraińscy oficjele. Pośród nich gen. Ołeksander Syrski – naczelny dowódca armii – który stwierdził, że pod kontrolą jego podwładnych znajduje się obecnie (w poniedziałkowy wieczór) 1000 kilometrów kwadratowych terytorium rosji. Wielu obserwatorów konfliktu przyjęło to zapewnienie za dobrą monetę, bezrefleksyjnie kolportując coś, co ma wszelkie znamiona dezinformacji.

—–

Zacznijmy od kwestii wielkości obszaru, na którym toczy się operacja kurska. Trudno tu o precyzyjne wskazania, wszak Ukraińcy zręcznie wyizolowali pole walki. Na miejscu nie ma korespondentów, żołnierze zachowują wysoką dyscyplinę i nie publikują własnych zdjęć i filmów o wartości geolokalizacyjnej. To, co z ukraińskiej strony przebija się na zewnątrz, to wyselekcjonowany materiał, zwykle wypuszczany mocno post factum, z intencją budowania przekonania o wysokiej dynamice działań (ich rozległości i szybkości). Co w założeniu ma wywołać pozytywny efekt u „swoich” (podbudować morale) i negatywny u rosjan (zmylić ich, przestraszyć, skłonić do pochopnych działań).

Druga strona nie ułatwia sprawy. O ile w pierwszych dniach operacji mieliśmy do czynienia z nadmiarem relacji (w wydaniu z-blogerów, żołnierzy i cywilów), o tyle teraz w rosyjskiej przestrzeni informacyjnej następuje uporządkowanie. Idzie za tym dyskrecja oraz dezinformacja – moskale już nie publikują zdjęć i filmów kolumn zmierzających z odsieczą, chętnie za to mówią o walkach w miejscach, gdzie z dużym prawdopodobieństwem nie ma ani jednego ruskiego sołdata.

Jak się w tym wszystkim połapać?

Wybaczcie metodyczną dygresję, ale chyba warto w nią pójść. Otóż co do zasady, front na wschodzie od początku pełnoskalowych zmagań nie jest miejscem transparentnym informacyjnie – pozorne bogactwo filmików tego nie zmienia (wszak w większości to wyselekcjonowany materiał). Obie strony nie są „media-friendly”, choć obie korzystają z usług propagandystów obecnych na pierwszej linii. Zewnętrzni obserwatorzy mają pod górkę, ale nie są bezradni (kwestie warsztatowe, związane z kulisami pracy analityka, to temat na odrębny tekst – obiecuję, kiedyś się go podejmę). Z pomocą przychodzą na przykład ogólnodostępne narzędzia, jak wspomniany już nie raz przeze mnie FIRMS – globalny systemu nadzoru satelitarnego rejestrujący pożary na Ziemi. Wiemy już – za sprawą wielokrotnych analiz krzyżowych – że za jego pośrednictwem można w przybliżeniu wyznaczyć linie frontu/styku wojsk/punkty zwarcia – w takich miejscach bowiem zawsze pojawia się duże skupisko pożarów.

Co nam mówi FIRMS o sytuacji w obwodzie kurskim? Do tekstu załączam odczyt z dzisiejszego popołudnia. Te niebieskie linie to już moja osobista ingerencja, poczyniona po to, by wyznaczyć obszar kontroli. Jakby się nie starać, nie da się tam upchnąć tysiąca kilometrów kwadratowych.

—–

Idźmy dalej – dotychczasowe wojenno-reporterskie doświadczenie każe mi z dystansem podchodzić do zapewnień o kontrolowaniu jakiegoś obszaru. Nieufność zaszczepiono mi w czasie wojny w Afganistanie, kiedy wielokrotnie słyszałem o „kontrolowaniu polskiej prowincji”. Mniejsza o polityków – pamiętam rozmowę z ówczesnym dowódcą bazy Giro, którą odbyłem 3 września 2009 roku. Ów sympatyczny skądinąd i ceniony przez podwładnych major przedstawił mi swoją wizję tak zwanych kręgów bezpieczeństwa. O ile dobrze pamiętam, pierwszy krąg miały stanowić mury bazy, drugi rozciągał się w promieniu kilometra od obozowiska, trzeci sięgał do trzech kilometrów itd. Oficer zapewniał mnie – a kilka godzin wcześniej wizytującego Giro szefa MON-u – że w promieniu trzech kilometrów sytuacja jest pod kontrolą. I że czas zabrać się za kolejne kręgi.

Dzień później pojechałem z konwojem logistycznym do Ghazni. W drodze powrotnej, nieco ponad dwa kilometry od Giro, jadący na czole Rosomak wjechał na IED (minę-pułapkę). Jeden żołnierz zginął, pięciu zostało rannych. Kilka tygodni wcześniej do podobnego zdarzenia doszło przy bazie Warrior – ranny wówczas w głowę wojskowy zmarł wiele tygodni później w Polsce. W czerwcu 2010 roku – dwanaście kilometrów od murów Ghazni, w zasięgu urządzeń obserwacyjnych kontrolujących teren wokół bazy – na najbardziej uczęszczanej drodze Afganistanu rebelianci zainstalowali potężny IED. Rosomak, który w niego wjechał, został doszczętnie zniszczony, zginął żołnierz, kolejnych kilku odniosło rany. Cztery miesiące później – w połowie listopada 2010 roku – znów o przysłowiowy rzut kamieniem od bazy Ghazni talibowie zaatakowali kolumnę polskich pojazdów. Użyli granatników RPG, strzelając z dachu przydrożnego budynku. Jeden z pocisków wpadł do Rosomaka, raniąc trzech ludzi, w tym jednego ciężko – chłopak mało nie stracił ręki.

To tylko kilka incydentów, celowo dobranych spośród wielu innych. Podczas letnich zmian polskich kontyngentów w Afganistanie nie było dnia bez kontaktu z nieprzyjacielem, ale te historie najlepiej obrazują fakt, że mówienie o kontrolowaniu prowincji było składaniem deklaracji na wyrost. Bo Polacy prowincji Ghazni nigdy nie kontrolowali. Nie wynikało to z ich nieudolności. Po prostu, liczący w okresie największego zaangażowania dwa i pół tysiąca ludzi kontyngent, nawet doliczając kolejny tysiąc Amerykanów – nie był w stanie upilnować obszaru o powierzchni 23 tysięcy kilometrów kwadratowych. Zwłaszcza, że część tego terenu to wysokie góry.

– Możemy wjechać do dowolnej wioski i włos nam z głowy nie spadnie. W tym sensie kontrolujemy prowincję – wyjaśniał mi swego czasu pewien oficer. Przy czym, mówiąc o wjeździe, miał na myśli całą uzbrojoną po zęby kolumnę, wspartą dodatkowo z powietrza. A po chwili dodał: – Ale kto się w niej pojawi i co się będzie działo, jak już wyjedziemy, to zupełnie inna bajka.

Obszar ukraińskiej operacji jest znacząco mniejszy, ale i ludzi zaangażowanych w nią (bezpośrednio na rosyjskim terytorium) nie ma tylu, by upilnowali przysłowiowy „każdy kamień”. Efekt kontroli uzyskuje się nie tyle po wyparciu przeciwnika, co po długotrwałej obecności na danym terenie, po uprzednim spacyfikowaniu lub przekonaniu do siebie/nakłonieniu do współpracy miejscowej ludności. Im dalej od linii walk, tym łatwiej ten proces przeprowadzić – bo wówczas okupacyjne wojsko może zadania w tym zakresie delegować na inne służby i cywilną administracji. A i tak nikt nie zagwarantuje – tak długo, jak toczy się wojna – że wróg nie wyśle na utracone obszary grup dywersyjnych, które dadzą w kość okupantom.

Dlatego rozumiejąc logikę, jaką kieruje się gen. Syrski, mimo wszystko nie fetyszyzowałbym tej „kontroli”. Nie o nią w gruncie rzeczy w całej tej – bardzo udanej jak na razie – akcji chodzi.

A co chodzi, to już pisałem, a jutro podrzucę aktualizację.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego raportu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

„Rośki”

„Zapewne będzie rosyjski odwet”, napisał wczoraj skarpetkosceptyczny aktywista medialny, w reakcji na wczesno-poranne wydarzenia w Moskwie (atak ukraińskich dronów na budynki ministerstw odpowiedzialnych za organizację władzy okupacyjnej). Zdanie to brzmi koślawo (możliwości poprawnego zapisu jest oczywiście więcej, ja użyłbym formuły: „zapewne dojdzie do rosyjskiego odwetu”), no ale tak właśnie się dzieje, gdy ktoś przepisuje na żywca rosyjskie skrypty dla propagandystów „na odcinku polskim”. Skądinąd to zabawne, że wszyscy ci rozsiewacze ruskiej dezinformacji deklarują patriotyczne postawy – własną działalność uzasadniając „prawdziwą troską o dobro Polski, która nie może pozwolić sobie na wrogie relacje z rosja” – a jednocześnie w miażdżącej większości tak straszliwie kaleczą ojczysty język…

Ale dość dygresji, „Kali” bowiem „mieć rację” – odwet nastąpił. W iście rosyjskim stylu, czyli w postaci rakiety, która uderzyła w wielopiętrowy budynek mieszkalny. Do tragedii doszło w Krzywym Rogu; gdy piszę te słowa, trwa jeszcze akcja ratunkowa, więc ostateczna liczba ofiar pozostaje nieznana. Jak dotąd mowa jest o pięciu zabitych i 43 rannych cywilnych osobach. Czy był to atak z premedytacją czy efekt słynnej rosyjskiej celności (a felerna rakieta miała trafić w jakiś inny obiekt) – nie wiadomo. Uszkodzony wieżowiec znajdował się przy ulicy Ukraińskiej, jednej z najdłuższych arterii w mieście, co zwiększa ryzyko przypadkowego trafienia. Z drugiej strony, rosjanie lubują się w wysyłaniu mało-subtelnych symbolicznych sygnałów, a zdjęcia bocznej ściany budynku z widocznym adresem mocno i radośnie rozpala rosyjski Internet.

Jak mawia klasyk: „kij im w oko”; im, radującym się z ludzkiego dramatu.

—–

A skoro o kiju jako narzędziu kary mowa – na froncie pojawiło się coś o podobnym kształcie i funkcji. Mam na myśli arcygroźną i bezbłędnie celną armatę Bushmaster (o kalibrze 30 mm), w którą wyposażony jest kołowy transporter opancerzony Rosomak. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w akcji w Afganistanie, kilkanaście lat temu. I jakkolwiek skutkiem użycia „działka” była śmierć ludzi „po tamtej stronie”, patrzyłem z otwartą buzią, jak odległy budynek zajęty przez talibów zmienia się w rzeszoto. Generalnie, byłem wówczas na etapie fascynacji Rosomakiem. W pamięci wciąż miałem ciasne i toporne wnętrza posowieckich maszyn typu BWP-1/BRDM. Ich ofertę dramatycznie niskiego komfortu jazdy – w smrodzie, gorącu i hałasie. „Rosiek” tymczasem miał wygodne fotele, sporo miejsca, klimę i najeżony był nowoczesną techniką. Kamery i monitory pozwalające żołnierzom obserwować sytuację na zewnątrz bez wychodzenia z pojazdu, doskonale ilustrowały większe możliwości nowego sprzętu. No i ta armata…

Wczoraj ukraińskie siły zbrojne opublikowały filmik, na którym widać przemarsz „rośków” gdzieś w strefie walk. Przypomnę, iż Polska zobowiązała się podarować Ukrainie setkę wozów, kolejne sto Kijów miał zakupić (zdaje się, że ze środków unijnych). Maszyny z nagrania noszą kamuflaż charakterystyczny dla pojazdów Wojska Polskiego, zatem najpewniej są to wozy z pierwszej transzy, nie zaś fabrycznie nowe egzemplarze. Co ciekawe, rosomakom na ujawnionym materiale towarzyszą szwedzkie bojowe wozy opancerzone CV90. Rząd Szwecji przekazał 60 sztuk tego sprzętu Ukraińcom. Gąsienicowe „dziewięćdziesiątki” to Volvo pośród bewupów – jakościowo absolutna czołówka. Niestety, wczoraj rosjanom udało się przejąć jeden z wozów – uszkodzony i najprawdopodobniej porzucony przez ukraińską załogę – o czym donosili z radością godną sytuacji pochwycenia Świętego Graala. Ale z drugiej strony, nie ma się co dziwić – w końcu moskale mają sposobność, by przekonać się, jak wygląda naprawdę nowoczesny BWP.

—–

Wracając do rosomaków – to wozy sprawdzone w asymetrycznym, antypartyzanckim konflikcie, prowadzonym w specyficznych warunkach geograficznych – ciekawe, jak „rośki” poradzą sobie na europejskim teatrze działań? Wśród talibów zyskały przydomek „zielonych diabłów” (od koloru pierwszych partii maszyn, które trafiły pod Hindukusz). No ale afgańscy bojownicy mieli przeciw nim jedynie prymitywne wyrzutnie przeciwpancerne oraz improwizowane ładunki wybuchowe. Armia rosyjska zaś ma do dyspozycji całą gamę środków rażenia, a i jakość moskiewskiego żołnierza – jakkolwiek nie jest za wysoka – odbiega in plus od umiejętności przeciętnego mudżahedina. O czym piszę, byśmy mieli świadomość, że „rośki” nie są wunderwaffe, że zapewne sporo z nich zostanie zniszczonych. Talibom przez siedem lat udało się uszkodzić ponad 40 rosomaków, w kilkunastu przypadkach były to straty bezpowrotne. Żadnego pojazdu nie przejęli, ale rosjanom – z uwagi na większe możliwości i kompetencje techniczne – może się to udać, o czym również warto pamiętać.

I na co już teraz zwracają uwagę „pomocosceptycy” – osoby z różnych powodów (niekoniecznie sympatii prorosyjskich) krytycznie nastawione do naszego wsparcia dla Ukrainy. Przypadek CV90 jest w ich ocenie pouczający. „Specjaliści w rosji rozłożą go teraz na czynniki pierwsze”, przestrzegają, dodając, że „tak samo będzie z Rosomakiem”. Trudno się nie zgodzić, tyle że poznać technologię, a móc ją skopiować, to dwie różne sprawy. Znalezienie słabości jakiejś broni też nie musi skutkować szybkim wypracowaniem efektywnych sposobów jej zwalczania. Nawet jeśli zaplecze naukowe podoła wyzwaniu, armia rosyjska już nie raz udowodniła, że jest organizacją „ociężałą”, pozbawioną nawyku błyskawicznej adaptacji. No i nade wszystko, ryzyko utraty cennych informacji technicznych i technologicznych jest na wojnie nieusuwalne. Należy je skalkulować. W tym konkretnym przypadku wiadomo, że posowieckim sprzętem ukraińska armia rosjan nie pokona, że potrzebuje nowoczesnej zachodniej technologii. Nie dać tej technologii, to zgodzić się na klęskę Ukrainy, a więc także na szereg negatywnych konsekwencji, które w mniejszym lub większym stopniu dotkną i Zachód. Szczególnie zaś Polskę i kraje nadbałtyckie. Więc nie, „nie wyrzucamy rosomaków w błoto”, a za ich pośrednictwem (jak i innego przekazanego sprzętu) inwestujemy we własne bezpieczeństwo. Amen.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi i Przemkowi Piotrowskiemu. A także: Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Dorocie Barzan, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Mateuszowi Borysewiczowi i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Tomaszowi Jakubowskiemu, Arkadiuszowi Zmudzińskiemu i Czytelnikowi Pawłowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Rosomak w Afganistanie/fot. Marcin Ogdowski

Kontekst

Rosyjscy żołnierze w Ukrainie kradną. Ma to systemowy charakter – na przykład wywózki zboża z elewatorów czy drogiego sprzętu medycznego ze szpitali na okupowanych terytoriach – jak i całej masy indywidualnych aktów. Kradną, bo wojna sprzyja rozluźnieniu obyczajów, ale też kradną, bo wpisuje się to w schemat zachowań typowych dla instytucji, w jakiej funkcjonują. Rosyjska armia stała, stoi i zapewne stać będzie nieprawdopodobną korupcją. Nie dalej jak wczoraj były dowódca wojsk radiotechnicznych Sił Powietrzno-Kosmicznych Rosji gen. Andriej Koban, został skazany na pięć lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze. „Miał przyjąć pięć milionów rubli łapówki od kierownictwa instytutu badawczego w Niżnym Nowogrodzie w zamian za ‘pomoc’ w realizacji kontraktu obronnego. Dotyczył on prac nad sprzętem przeznaczonym do wykrywania celów aerodynamicznych i balistycznych”, czytam w depeszy poświęconej sprawie. Koban z jakichś powodów został pokazowo osądzony i skazany – najpewniej nie miał na tyle wpływowych wspólników, by zagwarantowali mu „dupochron”. Ale dziesiątki, jeśli nie setki rosyjskich dowódców, mają się dobrze mimo ewidentnych przewałów, których skala znacząco zaważyła na jakości wysłanej do Ukrainy armii.

A że ryba psuje się od głowy po ogon, własną armię okradają też pomniejsi oficerowie i zwykli żołnierze. Najczęściej „znika” paliwo, na które łatwo znaleźć kupców pośród cywilów. Ostatnio coraz częściej złodzieje biorą na cel wysyłany na remonty do Rosji uszkodzony sprzęt, ogołacając go z przydatnych „w cywilu” podzespołów. Skala procederu stała się na tyle powszechna, że dowództwo postanowiło wzmocnić ochronę składów kolejowych, którymi „technika” wywożona jest do kraju. Pojawiły się też doniesienia o nielegalnym handlu amunicją z drugą stroną konfliktu, co może się wydawać absurdalne, a z pewnością nieracjonalne (w końcu Ukraińcy tej amunicji użyją przeciwko Rosjanom). Tyle że nie ma w tym niczego nowego – do podobnych sytuacji dochodziło już w Czeczeni, podczas obu wojen; rosyjscy żołnierze „opychali” bojownikom nawet sprawne i załadowane „po korek” czołgi. Byleby mieć pieniądze na alkohol (to jedna z podstawowych motywacji), czy wykupne, rozumiane jako zdobycie zgody przełożonego/przełożonych na powrót do domu.

Ale czy z takich sytuacji można wysnuć wniosek o „całkowitym upadku rosyjskiej armii” – jak chce tego część komentatorów i ich czytelników? Byłbym bardzo ostrożny, bo po pierwsze, nie dzieje się nic, czego by rosyjska armia nie doświadczyła (a przecież dalej jakoś funkcjonuje), po drugie, występki przeciwko własności to „sól wojny”, element jej oczywistej-oczywistości. Pozostając na gruncie ukraińskim, dość przypomnieć kondycję sił zbrojnych Ukrainy latem 2014 roku. Historia elitarnej brygady pancernej, zaplanowanej do wysyłki na Donbas – która po otrzymaniu rozkazu nie mogła opuścić koszar, bo oficerowie wcześniej sprzedali cały zapas paliwa – jest tu symptomatyczna. I absolutnie niejednostkowa.

I wcale nie jest tak, że to „takie tam wschodnie konteksty”. Chcecie przykładu z polskiego podwórka? Proszę bardzo.

Tuż po powrocie do Polski V zmiany kontyngentu wojskowego w Afganistanie, w listopadzie 2009 roku, wybuchła afera związana z lipnymi patrolami. Prokuratura zajęła się wówczas kilkoma sztabowcami z bazy Warrior, którzy wedle prowadzonej przez siebie ewidencji wielokrotnie brali udział w operacjach poza bazą. Faktycznie w większości przypadków nie wystawili z niej nawet nogi. Twórcom kreatywnych raportów chodziło nie tyle o powody do chwały, co o pieniądze. Wyjaśniał mi to wówczas jeden z żołnierzy z pododdziału liniowego:

– Za każdy wyjazd należy się 50 złotych, a dodatkowo za trzy pierwsze (w danym miesiącu – dop. MO) po 250 złotych – mówił. – Całość to tak zwany minimaks. Więc jak widzisz, warto wyjechać chociaż trzy razy. I tak część panów ze sztabu, elementów logistycznych, pozostałych grup (którzy nie mają możliwości wyjazdu i nie jest konieczne, by wyjeżdżali), dopisują się na listy wyjazdowe i dorabiają, niekoniecznie wyjeżdżając.

Kilka miesięcy później, w czerwcu 2010 roku, inny żołnierz pisał w jednym z komentarzy na prowadzonym przeze mnie wówczas blogu zAfganistanu.pl: „W Ghazni zdarzały się przypadki, że oficerowie wpraszali się na patrol, po czym po przejechaniu określonego odcinka musieliśmy zawracać, żeby ich odstawić do bazy, następnie już sami jechaliśmy na właściwy patrol. Wiesz teraz, o co mi chodzi? Oni za odstawienie szopki i wyjechanie dwa kilosy za bazę mieli tyle samo co żołnierze jadący na pięciogodzinny patrol, tyle samo co ci, którzy wyjeżdżają dwa razy dziennie po cztery godziny”.

Jeszcze inny „misjonarz” wspominał o tak zwanych szybkich setkach, czyli nocnych patrolach od godziny 23.00 do 00:30, za które przysługiwało zwiększenie dodatku wojennego – dwa razy po 50 złotych, bo wyjeżdżający był poza bazą zarówno podczas pierwszej, jak i drugiej doby…

Dowództwo próbowało takie praktyki eliminować, ale bywało z tym różnie – o czym donoszę nie dla stworzenia wrażenia, że polscy żołnierze są tacy sami, jak rosyjscy. Piszę, by poszerzyć Wam kontekst („kontekst jest wszystkim!”, mawiał jeden z moich dziennikarskich mentorów), co może ułatwić zrozumienie Rosjan.

—–

Nz. Rosyjski żołnierz – zdjęcie najpewniej inscenizowane, udostępnione przez wywiad wojskowy Ukrainy

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

(bez)Sens

Świat nadal rozwodzi się nad okolicznościami i skutkami klęski Zachodu w Afganistanie. Z uwagi na nasze zaangażowanie militarne, podobne dyskusje toczone są również w Polsce. Większość opiera się o błędne wyobrażenia na temat charakteru działań Wojska Polskiego. Z jednej strony, wciąż pokutuje mit misji pokojowej, z drugiej, wyłania się obraz przypominający kadry z rosyjskiego filmu „9. Kompania”. Tymczasem codzienność „polskiego Afganistanu” ani nie sprowadzała się do dystrybucji pomocy humanitarnej, ani też nie była naznaczona częstymi, spektakularnymi starciami. Na czym więc polegała służba naszych żołnierzy i w jakich przebiegała warunkach? Czy pod Hindukusz wysyłano ochotników, ilu, i za jakie pieniądze? I wreszcie, jak ginęli i w jakich okolicznościach odnosili rany wojskowi z Polski?

W czasie największego zaangażowania – w latach 2010-11 – Wojsko Polskie utrzymywało w Afganistanie kontyngent liczący 2600 osób. Drugie tyle przygotowywało się do misji w kraju, słaliśmy bowiem żołnierzy do Azji na półroczne tury. „Letnia” zaczynała się w kwietniu, „zimowa” w październiku. Rotacje nie odbywały się płynnie, proces wymiany personelu co rusz się blokował. Polska nie dysponowała (nadal nie dysponuje) lotnictwem transportowym, zdolnym do działań o charakterze strategicznym, międzykontynentalnym. W tym zakresie zdani byliśmy na Amerykanów, a ci, często, mieli własne priorytety. W efekcie, zdarzały się tygodnie, kiedy w Afganistanie przebywało znacznie więcej żołnierzy niż by to wynikało z oficjalnego stanu osobowego bieżącej zmiany. „Korek” największych rozmiarów utworzył się wiosną 2010 r. Zamieszanie wywołane katastrofą smoleńską oraz warunki atmosferyczne (erupcja wulkanu na Islandii na wiele dni zamknęła korytarze powietrzne nad Europą), sprawiły, że wojskowi z VI zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego (PKW) wracali do kraju ponad miesiąc.

Większość pechowców przedostatni etap podróży spędzała w bazie Manas w Kirgistanie – dzierżawionej przez NATO na użytek afgańskiej misji. Daleko od domu, ale też z dala od „teatru działań wojennych”, który każdej wiosny stawał się areną rozkręcającej się spirali przemocy. Jedną ze specyficznych cech afgańskiej wojny było bowiem jej sztywne powiązanie z kalendarzem. Zimą mocno spadała aktywność rebeliantów. Bo twarda ziemia utrudnia zakładanie min-pułapek, śnieg poruszanie się, a niska temperatura wyganiała z prowizorycznych kryjówek. Oczywiście, nie oznaczało to całkowitego wygaszenia walk, zwłaszcza że druga strona starała się uniemożliwić talibom zimowy odpoczynek i przegrupowanie. Generalnie jednak ci – wchodząc w „hibernację” na przełomie listopada i grudnia – „rozkręcali się” dopiero w okolicach Nowego Roku. Z tym że mowa tu o lokalnym kalendarzu i święcie Nowruz, które wedle naszych rachunków przypada na 21 marca. Dowództwo WP także zaakceptowało reguły pór roku – na „zimowe” zmiany wysyłano kontyngenty budowane w oparciu o słabsze jednostki. Elitarne formacje naszego wojska – przede wszystkim oddziały powietrznodesantowe – zawsze obstawiały „lato”.

Jedno z największych oszustw

Podstawowym zadaniem Polaków było sprawowanie kontroli nad prowincją Ghazni. Przez region przebiegała autostrada łącząca Kabul z Kandaharem, najważniejszy w Afganistanie trakt, którego drożność miała znaczenie zarówno dla wojska, jak i ludności cywilnej. Talibowie regularnie go minowali, urządzali zasadzki, stawiali własne posterunki, na których pobierali myto od cywilów. Tamtędy szły też ich własne transporty z opium i bronią. „Bitwa o hajłej” (od ang. highway – autostrada) oraz jego odnogi angażowała dużą część polskiego kontyngentu. Ale istotna była również demonstracja siły w miasteczkach i wioskach prowincji. Krajem administrowały lokalne struktury, jednak w zakresie bezpieczeństwa w dużej mierze polegały one na siłach koalicji. Mówiąc wprost, przez lata ostatecznym gwarantem władzy Kabulu nad regionem był polski żołnierz. Gwarantem nierzadko iluzorycznym, bo liczący maksymalnie 2,6 tys. osób kontyngent, choć wsparty tysiącem Amerykanów, nie był w stanie upilnować częściowo górzystego obszaru o powierzchni 23 tys. km kw. (to prawie dwa razy więcej niż województwo śląskie). Wioski, w których za dnia zjawiali się Polacy, nocą nawiedzali talibowie. Tak naprawdę o kontroli można było mówić wyłącznie w miejscach, w których obecność Polaków miała stały charakter. Takimi obszarami były… bazy.

Uwikłanie w politykę – związane z koniecznością zabezpieczenia miejscowych struktur władzy – oznaczało także udział w niechlubnych przedsięwzięciach. „Mamy znów obstawiać tę farsę!?” – taka była reakcja żołnierzy na wieść o tym, że w październiku 2009 r. odbędzie się druga tura wyborów prezydenckich w Afganistanie. I w związku z tym opóźni się rotacja kontyngentu – by głosowanie ochraniali ludzie, którzy znali teren od kilku miesięcy. Rozeźlonych wojaków zapewniano wtedy, że wrócą do domów w terminie, a druga tura – jeśli w ogóle dojdzie do skutku – przeprowadzona zostanie wiosną. Po pierwszej w polskich bazach pozostał niesmak, nasze wojsko brało bowiem udział w jednym z największych oszustw początku wieku. Afgańczycy, głownie zwolennicy ówczesnego prezydenta Hamida Karzaja, fałszowali głosy na potęgę. On sam w wywiadzie dla jednej z francuskich agencji przyznał, że w młodej demokracji oszustw uniknąć się nie da. A zatem i w „polskiej” prowincji frekwencja wyniosła niemal sto procent. Ba, niejednokrotnie była wyższa niż liczba uprawnionych do głosowania. W punktach wyborczych mężczyźni nagminnie oddawali głosy za kobiety, a do komisji trafiały niezłożone karty do głosowania. Pytanie, jak przedostawały się przez otwory w urnach, byłoby oczywiście nie na miejscu…

Za równie „niegrzeczne” uznano moje dociekania z jesieni 2010 r., kiedy zorientowałem się, że gubernator prowincji Ghazni regularnie gości u siebie przywódców rebelii. Afgańczycy w swoim stylu – w trakcie wielogodzinnych, wypełnionych dygresjami rozmów – usiłowali się dogadać. Co na to Polacy? Nie przeszkadzali. Czasami wręcz dyskretnie zabezpieczali przejazdy talibskich przywódców. Takie działania wynikały z dyrektyw dowództwa ISAF (ang. International Security Assistance Force – Międzynarodowe Siły Wsparcia), które już na przełomie 2009 i 2010 r. uznało, że tylko wchłonięcie w legalny system części ruchu oporu może zakończyć wojnę. „Ale tym, którzy bezpośrednio odpowiadają za śmierć naszych żołnierzy, nie odpuścimy” – usłyszałem w dowództwie PKW. Te słowa, choć brzmiały groźnie, w istocie były dowodem porażki. Nikt już wtedy (!) nie mówił o nowym Afganistanie, równych prawach dla kobiet, demokracji. Po kilku latach podjazdowej wojny wielki sojusz skupił się na odławianiu ewidentnych łajdaków.

„Szwadrony śmierci”

Zajmowały się tym jednostki specjalne – TF-49, utworzona na bazie żołnierzy Gromu, i TF-50, w skład której wchodzili komandosi z Lublińca. Polowanie na ludzi pokroju Mullaha Janana, Bashira Ahmada czy Abdula Manana wpisane było w strategię określaną mianem capture or kill (ang. dopaść lub zabić). Pierwszy z mężczyzn był odpowiedzialny nie tylko za planowanie i organizowanie ataków na żołnierzy ISAF – to on stał za porwaniem i zabójstwem kilku afgańskich inżynierów w 2008 r. Kilka dni przed zatrzymaniem Janan zastrzelił dwóch pracowników prywatnej firmy afgańskiej, zajmującej się eskortą i konwojami. Z kolei Bashir Ahmad specjalizował się w konstruowaniu min-pułapek. Abdul Manan, odpowiedzialny za liczne ataki na Polaków, był też współorganizatorem porwania kilkudziesięciu południowokoreańskich wolontariuszy w lipcu 2007 r. Warto przypomnieć, że wówczas – w wyniku żądań porywaczy – rząd Korei Płd wycofał z Afganistanu część swoich wojsk. Manan, w alternatywnej administracji talibskiej, pełnił funkcję głównego sędziego dla prowincji Ghazni.

Wspomniana trójka – tak jak setki talibskich dowódców różnego szczebla – znajdowała się na tzw. JPEL (ang. Join Prioritized Effective List – priorytetowej liście celów), która wyznacza ramy operacji capture or kill. Jej tworzeniu przyświecało przekonanie, że likwidacja bądź uwięzienie wskazanych osób doprowadzą do przynajmniej częściowego paraliżu rebelianckich struktur. Bo miejsca dotychczasowych komendantów będą zajmować coraz mniej doświadczeni ludzie. Taka argumentacja brzmiała logicznie, choć sama strategia zdobyła wielu przeciwników. Zachodnie media donosiły o zabijaniu cywilów, przez pomyłkę wciągniętych na JPEL. Co bardziej radykalne tytuły nazywały przeznaczone do realizacji tych zadań oddziały „szwadronami śmierci”.

Znacznie mniej kontrowersji budziły działania szkoleniowe, w teorii nakierowane na stworzenie wydolnych afgańskich sił bezpieczeństwa. Zwłaszcza po 2010 r. – kiedy NATO ogłosiło, że nie zamierza tkwić w Afganistanie po wsze czasy – nadano im priorytetowy charakter. Wraz z końcem 2014 r. Afgańczycy mieli przejąć obowiązki sił ISAF – i tak też się stało. Misję formalnie rozwiązano, zachodnie oddziały w znakomitej większości wróciły do domów. Ale kilkanaście lat temu była to pieśń przyszłości. By scenariusz wycofania uczynić możliwym, także w ramach polskiego kontyngentu powołano zespoły OMLT (ang. Operational Mentor and Liaison Team – Zespoły Doradczo-Łącznikowe) i POMLT (Police… – Policyjne…). Afgańskie jednostki – mimo niedostatków – zaliczały certyfikacje. Panowało przekonanie, że jakoś dadzą sobie radę. Patrząc z perspektywy czasu – gdy wiemy już, jak marnej jakości okazały się armia i policja w konfrontacji z talibami – proces szkolenia (i wyposażania) można uznać za największą składową porażki NATO. A dodajmy dla porządku – w sumie koalicja przeznaczyła na ten cel 80 mld dol.

Zyski i straty

A skoro jesteśmy przy finansach. Misja w Afganistanie kosztowała polski budżet – w zależności od roku – od 300 mln do miliarda zł. Łącznie z pieniędzy polskiego podatnika wydano 6,5 mld zł. Projekty pomocowe i humanitarne angażowały najwyżej kilkadziesiąt osób z konkretnej zmiany, wydawano na nie po 20 mln zł rocznie. Patrząc całościowo, było to 120 mln zł. Zestawienie kosztów operacji militarnych oraz działań, jak mówią wojskowi, „o charakterze niekinetycznym”, nie przeszkadzało politykom mówić o misji stabilizacyjnej czy wręcz pokojowej.

I misji ochotniczej. Tak zwane oświadczenia woli, potwierdzające dobrowolność decyzji o wyjeździe, od początku były fikcją. „Spróbuj się nie zgodzić, to ciekawe, czy przedłużą ci kontrakt…?” – pytał retorycznie wielokrotny „misjonarz”, gdy zimą 2009 r. rozmawialiśmy o sprawie. Nie znaczy to, że mieliśmy do czynienia z powszechnym przymusem – większość wojskowych wyjeżdżała z własnej woli. „Pojechałem, bo taki był rozkaz, bo jechali koledzy, bo kariera, przygoda, chęć sprawdzenia się”, mówiono. Bo wreszcie „niezła kasa”. Jaka? Zakładając maksymalne stawki – od 10 tys. zł w przypadku szeregowca do ponad 21 tys. zł dla generała. Do tego pensja w kraju oraz darmowy wikt, opierunek i kwaterunek. Porównując do średnich zarobków w Polsce, nawet obecnych – dużo. Ale czy te korzyści warte były ponoszonej ceny?

W 2009 r. ponad 60% zabitych żołnierzy ISAF padło ofiarą improwizowanych ładunków wybuchowych (ang. improvised explosive device, IED). Był to najwyższy podczas całej afgańskiej wojny wskaźnik zgonów wywołanych IED. Wcześniejsze i późniejsze statystyki dotyczące zabitych z powodu min-pułapek oscylowały w granicach 50% wszystkich zgonów. IED wykonywano z bomb, pocisków czy granatów, bądź tworzono od podstaw z materiałów wybuchowych, z wykorzystaniem rozmaitych nośników: wiader, garnków, rur itp. Zamaskowane, najczęściej wkopane w ziemię, detonowały pod wpływem nacisku lub poprzez zdalne odpalenie – z użyciem kabla i wiązki elektrycznej bądź fal radiowych. Wśród Polaków przyjęła się nazwa „ajdik”, będąca spolszczeniem akronimu IED. „Ajdiki” zabiły 31 naszych żołnierzy, co odpowiada 70% wszystkich strat.

Śmiertelna profesja

Większość polskich ofiar IED zginęła w pojazdach, których nie projektowano z myślą o przetrwaniu wybuchu miny-pułapki. Wozami, które z założenia miały lepsze możliwości w tym zakresie, były różnego rodzaju MRAP-y. Istotę ich unikalnej konstrukcji stanowiło podwozie w kształcie litery „V”, które powodowało, że znaczna część energii wybuchu rozchodziła się na boki. Stacjonujące w Afganistanie kontyngenty – w tym polski – dysponowały kilkoma typami takich pojazdów. I choć zasadniczo wozy te ocaliły życie wielu żołnierzy, i one zawodziły. 21 grudnia 2011 r. wybuch IED zabił całą 5-osobową załogę jednego z MRAP-ów. W historii afgańskiej misji była to największa jednorazowa strata Wojska Polskiego.

Nie wszyscy ginęli od razu. Trafiony elementem zniszczonego pojazdu w głowę Artur Pyc w maju 2009 r. został ewakuowany z Afganistanu. Zmarł w Polsce, trzy miesiące później. Z dala od pola walki umierał też Paweł Staniaszek. 9 października 2009 r. ubezpieczał konwój logistyczny, gdy doszło do eksplozji „ajdika”. Na miejscu zginęli saperzy Radosław Szyszkiewicz i Szymon Graczyk, a czterech żołnierzy zostało rannych. Jadący na wieżyczce jako strzelec Staniaszek stracił nogi (zmiażdżone po przewróceniu się MRAP-a). Przez wiele miesięcy leczono go w amerykańskim szpitalu w Ramstein i w Wojskowym Instytucie Medycznym w Warszawie. W marcu 2011 r. znów trafił do WIM, gdzie zmarł kilkanaście dni później. Bezpośrednią przyczyną śmierci osłabionego organizmu było zapalenie płuc.

W opisanym zdarzeniu kryje istotna prawda o afgańskim konflikcie, który był przede wszystkim minową wojną. „Ajdiki” mogły kryć się wszędzie: pod mostkiem, przez który musiał przejechać patrol, w stercie kamieni na poboczu, w leżących tam zwłokach psa czy osła. Każdy z takich punktów musieli sprawdzić saperzy, zanim kolumna ruszyła dalej. Tymczasem talibowie znali wartość saperów i na nich polowali. Często „ajdiki” miały skomplikowaną konstrukcję – jeden krył się pod drugimi, niektóre wystawiano na wabia, tylko po to, by wciągnąć żołnierzy w pole rażenia właściwych ładunków. W efekcie, co trzeci poległy w Afganistanie żołnierz był saperem, choć stanowili oni zaledwie ułamek poszczególnych kontyngentów.

—–

Nz. Polski patrol na ulicach Ghzni, jesień 2010/fot. Marcin Ogdowski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 39/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

(an)Drony

Zachodnia interwencja w Afganistanie zaczęła się tradycyjnie – od zmasowanych nalotów. Nad głowami terrorystów przelatywały wówczas m.in. potężne B-52, w ładowniach których mieściło się nawet 31 ton uzbrojenia. Pięcioosobowe maszyny działały wedle zasad przetestowanych w czasie II wojny światowej – ich celem było „przeoranie” wskazanego obszaru tak, by nie został kamień na kamieniu. Różnica sprowadzała się do omijania cywilnych obiektów oraz liczby zaangażowanych samolotów – z oczywistych powodów bazy Al-Kaidy i stanowiska talibów nie wymagały podrywania setek bombowców naraz. Od ostatnich dywanowych nalotów, na Wietnam, minęło 30 lat. Co istotne, to właśnie wtedy, na początku lat 70., narodziła się koncepcja wojskowego użycia bezzałogowych aparatów latających. W 2001 r. pomysł miał za sobą „okres niemowlęcy”, a dla przyjętych na stan urządzeń szukano odpowiedniego zajęcia. Pod koniec dekady Afganistan stał się teatrem działań wojennych, na którym drony odgrywały już niezwykle ważną rolę. Wciąż jednak najistotniejsze zadania powierzano zmechanizowanemu piechurowi i tradycyjnemu lotnictwu. Kilka lat później niepozorne samolociki wzięły na siebie niemal cały wojenny wysiłek Zachodu. Tym samym – mimo „ortodoksyjnych” początków – Afganistan zapisze się w historii jako pierwsza wojna dronów.

Złudzenie niskich kosztów

W II połowie 2013 r. pracowałem w prowincji Ghazni jako reporter akredytowany przy polskim kontyngencie wojskowym (PKW). Polacy nie dysponowali uzbrojonymi dronami, jednak dowódca PKW mógł używać amerykańskich maszyn. Z czego korzystał głównie do tropienia i zabijania „kopaczy” – bojowników podkładających miny-pułapki. O skali procederu świadczyły nacięcia na balustradzie w sztabie kontyngentu – każde odpowiadało zabitemu talibowi. Choć nie były oficjalnym zestawieniem, osoba, która je wykonywała, miała dostęp do bieżących raportów. Pierwsze nacięcia, obejmujące okres działalności XIII zmiany PKW, pojawiły się w maju 2013 r. Gdy wyjeżdżałem z Afganistanu pod koniec października, było ich już 80. A mówimy o niedużej strefie odpowiedzialności i małym zgrupowaniu wojsk. Przed pięciu laty rząd USA zdecydował się na publikację danych dotyczących akcji w Pakistanie, Jemenie, Somalii i Libii. Waszyngton przyznał się do blisko 500 ataków w latach 2009-15, w których zabito ponad 2,5 tys. członków „wrogich formacji zbrojnych”. Z raportu wynikało, że śmierć poniosło także 116 cywilów. Pentagon i agencje wywiadowcze nie zgodziły się na ujawnienie informacji na temat użycia bezpilotowców w strefie „aktywnych działań zbrojnych”. Z nieoficjalnych źródeł wiadomo, że spośród 51 tys. poległych w Afganistanie bojowników, 1/3 padła ofiarą dronów.

Większość dronów pozostaje nieuzbrojona, a używa się ich głównie do misji rozpoznawczych. Pod Hindukuszem wykorzystywano je, na przykład, by zajrzeć „do środka” będącej na trasie patrolu wioski. Niemniej to bezpilotowce przenoszące rakiety odpowiadają za wspomniane statystyki. Ich operatorzy nie ginęli – samoloty latające nad Afganistanem obsługiwali „piloci” z baz w Niemczech lub USA. I do tego właśnie sprowadza się podstawowy atut dronów – nie generują kosztów związanych ze śmiercią własnych ludzi. Kilka dekad wstecz opinie publiczne przełykały doniesienia o setkach czy tysiącach zabitych „naszych chłopców”, dziś znacznie mniejsze ofiary mają moc obalania rządów i zmiany polityki. Rzeczywistość szybko zrewidowała założenie o nisko kosztowej naturze wojny z wykorzystaniem uzbrojonych maszyn. Okazało się bowiem, że operatorzy – jakkolwiek oddaleni od „teatrów działań” – wcale nie są wolni od psychicznych skutków zabijania. Czynionego zdalnie, ale przez to z większym rozmysłem, poprzedzonego często długim czasem śledzenia celu, co nie ułatwia jego dehumanizacji. Oglądanie efektów ataku, zwłaszcza gdy nie udało się uniknąć cywilnych ofiar, tylko potęgowało traumę. Obecnie więc wszystkie państwa posiadające rozbudowane floty dronów, mają i wdrażają kolejne procedury pozwalające na lepsze unikanie PTSD wśród personelu obsługującego podniebnych zabójców (krótsze dyżury, podział obowiązków i odpowiedzialności, częstsze badania psychiatryczne itp.).

Dramatyczny poziom „udronowienia”

Dron to tylko pozornie prosty samolocik. Mówimy o maszynie, która musi działać niezależnie od pory dnia i warunków atmosferycznych (śnieg, deszcz, wiatr), zarówno na niskim, jak i na wysokim pułapie. Przewidzianej do wielogodzinnego utrzymywania się w powietrzu, także w sytuacji utraty łączności i braku możliwości sterowania przez operatora. Istotą drona jest prowadzenie precyzyjnej obserwacji, przy użyciu wysokiej klasy kamer i oprogramowania zdolnego w czasie rzeczywistym do analizy obrazu i „wyłuskania” niezbędnych informacji. A przy tym wciąż musi to być urządzenie względnie proste w obsłudze i łatwe do naprawienia – nawet gdy doposażymy je w systemy uzbrojenia. Gotowe do użycia w kilka-kilkanaście minut, bezgłośne, trudne do wykrycia. Ostatecznie więc będące „dzieckiem” zaawansowanych technologii, obejmujących wiedzę z zakresu elektroniki, łączności, materiałoznawstwa i wielu innych. Nic dziwnego zatem, że tylko nieliczne kraje są dziś w stanie zbudować pełną paletę bezpilotowców – od mikro-dronów niepostrzeżenie zaglądających w okno – wykorzystywanych przez policje i służby specjalne – po potężne maszyny o międzykontynentalnym zasięgu, przygotowane do przenoszenia półtorej tony uzbrojenia. Przykładem tego drugiego jest amerykański MQ-9 Reaper, którego skrzydła mają rozpiętość 20 m, a pełna masa startowa sięga niemal pięciu ton. Od 2019 r. dwie takie maszyny stacjonują w Mirosławcu, jako część amerykańskiego kontyngentu w Polsce.

Mirosławiec miał być „stolicą” polskich bezzałogowców. Przez lata z szumnych zapowiedzi pisowskich ministrów obrony niewiele wynikało (co nie przeszkadzało Amerykanom w korzystaniu i rozbudowie ich części bazy). Choć na godle tamtejszej jednostki umieszczono drona z podwieszonymi rakietami, sprzętu tej klasy wojskowi nie otrzymali. 12. Baza Bezzałogowych Statków Powietrznych ma na stanie jedynie Orbitery, wyprodukowane w Izraelu aparaty rozpoznawcze. Doskonale ilustruje to poziom „udronowienia” Wojska Polskiego, który – mówiąc wprost – jest dramatycznie niski. Armia dysponuje kilkudziesięcioma niedużymi aparatami szczebla taktycznego – obok izraelskich, są to również polskie FlyEye, wyprodukowane przez WB Electronics. Ma też do dyspozycji kilkaset sztuk bezzałogowców-samobójców. Ten ostatni produkt o nazwie Warmate – fachowo określany mianem „amunicji krążącej” – był swego czasu oczkiem w głowie Antoniego Macierewicza. Dlatego pierwszym użytkownikiem tego uzbrojenia stały się Wojska Obrony Terytorialnej. Co znamienne, słabość WP wcale nie wynika z zapóźnienia rodzimego przemysłu. Państwowa Polska Grupa Zbrojeniowa faktycznie nie ma w tej chwili odpowiedniej oferty, ale prywatny WB Electronics od lat pracuje nad udanymi konstrukcjami, wspomniany już system Warmate eksportując na Ukrainę, do Zjednoczonych Emiratów Arabskich i… Turcji. Prawdą jest, że do tej pory nie opracowano polskiego bezzałogowca o operacyjnym zastosowaniu (mającego co najmniej średni zasięg i zdolnego przenosić rakiety). Rzecz w tym, że MON oczekiwało na gotowy produkt, czego nie sposób zapewnić bez wcześniejszych umów i finansowania prac konstrukcyjnych. Tak to wygląda na świecie, w takich okolicznościach powstawał turecki Bayraktar TB2.

Drony zwiastują zwrot?

Informacja o zakupie bezzałogowców w Turcji spadła na wojsko niczym grom z jasnego nieba. Wydawać by się mogło, że decyzja o pozyskaniu czterech zestawów, każdy po sześć dronów, ucieszy mundurowych, pozwoli bowiem na częściowe wypełnienie istotnej luki. System Bayraktar TB2 kupujemy wraz z uzbrojeniem – kierowanymi laserowo pociskami – a kontrakt obejmuje także mobilne stacje kontroli, radary, symulatory, pakiety części zamiennych, szkoleniowy i logistyczny. Nasze bezzałogowce wreszcie zyskają kły – można by rzec. Ale czy nie będą to zęby popsute? Napięte stosunki Ankary z innymi krajami NATO zmusiły tureckich konstruktorów do opracowania zamienników dla wielu kluczowych elementów dronów, wcześniej bez trudu pozyskiwanych na Zachodzie. Czy są one równie niezawodne i skuteczne, jak chociażby kanadyjskie silniki i głowice elektrooptyczne? MON na ten temat milczy, a Mariusz Błaszczak chwali się kolejnym udanym zakupem sprzętu, który – jak podkreśla – sprawdził się już w warunkach bojowych. I tu znów pojawiają się uzasadnione wątpliwości. Szef resortu obrony ma na myśli zeszłoroczny konflikt azersko-ormiański w Górnym Karabachu. Bayraktary będące na wyposażeniu sił powietrznych Azerbejdżanu rzeczywiście zdziesiątkowały wówczas Ormian. Prezentowane przez Azerów i Turków filmiki z akcji TB2 nie zostały spreparowane. Równie prawdziwe były doniesienia z północnej Syrii, gdzie w lutym ubiegłego roku dronów używali sami Turcy wobec oddziałów rządowej armii syryjskiej. I w tym przypadku TB2 narobiły ogromnych spustoszeń. Rzecz w tym, że ani Ormianie, ani Syryjczycy nie posiadali obrony przeciwlotniczej z prawdziwego zdarzenia. Rosja zaś, którą postrzegamy jako główne zagrożenie, bezbronna w tym zakresie nie jest. Warto wspomnieć, że gdy Syryjczyków w prowincji Idlib wsparli Rosjanie, bezkarne dotąd Bayraktary zaczęły spadać, a armia Assada odzyskała utracone wcześniej pozycje.

Bo być może wcale nie o walory tureckich maszyn chodzi. Nie jest tajemnicą, że polska dyplomacja obraziła się na Stany Zjednoczone po wyborze na prezydenta Joe Bidena. Żałoba po Donaldzie Trumpie trwa w najlepsze, a towarzyszy jej dalsze ochładzanie stosunków z Unią Europejską i relacji bilateralnych z Niemcami i Francją. Kompromitacja idei Międzymorza, obumarcie Trójkąta Wyszehradzkiego, nieudany eurosceptyczny sojusz polsko-brytyjski oraz żałosny w skutkach alians z Węgrami sprawiają, że Polska szuka politycznego partnera. Kogoś, kto byłby przeciwwagą dla tradycyjnych sojuszników III RP, czyli Waszyngtonu i Berlina. O tym, że w głowach pisowskiej wierchuszki zrodził się plan zbliżenia z Ankarą, może świadczyć zachowanie eurodeputowanych PiS. 21 maja br. sprzeciwili się oni rezolucji PE, nawołującej proturecki Azerbejdżan do zwolnienia ormiańskich jeńców wojennych. Trzy dni później w Turcji zjawił się Andrzej Duda. Prezydent podpisał kontrakt na dostawy dronów, a prorządowe media informowały z entuzjazmem o mającym nastąpić niebawem przebazowaniu tureckich samolotów myśliwskich na lotniska w Polsce. Pominięto przy tej okazji fakt, że obecność Turków wynika z ich natowskich zobowiązań, że jest częścią rutynowej misji Air Policing, mającej na celu ochronę państw nadbałtyckich, oraz że Sojusz podjął decyzję w tej sprawie wiele miesięcy temu. Niemniej, sądząc po opiniach internautów, specom od rządowej propagandy udało się stworzyć wrażenie zacieśniania polsko-tureckich więzi. Niewykluczone zresztą, że w całej sprawie właśnie o wrażenie chodzi – o zmitygowanie Waszyngtonu oskarżanego wręcz przez PiS o ignorowanie Polski. „Nie chcecie nas, to zbudujemy sobie alternatywny sojusz”, tak wówczas należałoby odczytywać posunięcia polskich władz. I jakkolwiek byłyby one grą pozorów, miliard złotych na zakup dronów to już całkiem realny wydatek. Patrząc na czysto wojskowe korzyści – mimo ogromnych potrzeb, raczej nieprzydatny.

—–

Nz. Ćwiczenia z użyciem Orbitera, prowincja Ghazni, jesień 2013/fot. Marcin Ogdowski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 24/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to