Rekoncyliacja

Z dzieciństwa w toruńskiej kamienicy pamiętam dwóch sąsiadów – starszych już wówczas panów. Jeden był naszym stróżem, drugi pracował na taksówce. I choć mieszkali drzwi w drzwi, raczej od siebie stronili. Ale raz do roku, w maju, szli obywaj pod gołębnik i siadali na pieńkach, w miejscu niedostępnym z okien budynku. Wyciągali małą butelkę wódki i rozpijali z gwinta. Milczeli, każdy zajęty swoimi myślami. A jednak byli razem. Po wszystkim znów wracali do chłodnej uprzejmości, zdawkowego „dzień dobry” i bieżących spraw załatwianych przez żony.

Dzieliło ich – i łączyło zarazem – Monte Cassino. Obydwaj byli weteranami bojów o klasztor, ale jeden walczył tam jako żołnierz Wehrmachtu, drugi w korpusie Andersa.

Ten pierwszy, jak wielu torunian, został do niemieckiej armii wcielony pod przymusem. Trafił na Monte Cassino jak co najmniej kilkuset innych rodaków. Strzelał do swoich, bo musiał – i nie chodziło jedynie o los rodziny, będącej „w zastawie” (której, gdyby zdezerterował, groziło zesłanie do obozu). Kto raz znalazł się w potrzasku bitwy, ten dobrze wie, że nade wszystko działa tam zasada „ja albo on”. Wzajemne mordowanie na około-klasztornych wzgórzach miało charakter przemysłowy, a o życiu i śmierci decydowały ułamki sekund, szczęście i refleks. Na dopytywanie się, kto jest kim, zwykle nie było czasu. A skoro „tamci” strzelali, „ci” nie mieli wyjścia. W efekcie Polacy leżą zarówno na polskim, jak i na niemieckim cmentarzu w pobliżu miejsca bitwy. Są pośród nich dwaj rodzeni bracia – jeden spoczywa u Niemców, drugi u Polaków. Nie da się wykluczyć, że w tym tragicznym maju 1944 r. strzelali do siebie…

Nie da się wykluczyć, że moi sąsiedzi też do siebie strzelali.

Nie wiem, czy kiedykolwiek się pojednali, ale 40 lat po wojnie wrogości między nimi nie było. Dystans to nie nienawiść.

Co daje nadzieję, bo…

…bo są Ukraińcy, którzy dziś do siebie strzelają. Przyglądamy się raportom na temat rosyjskich strat – wielu z nas (także i ja…) czyni to z dziką satysfakcją. Obecnie zastanawiamy się, czy licznik „wyeliminowanych z walki” dobije do setki (stu tysięcy…) jeszcze przed świętami, w ich trakcie, czy już po. Z pewnością jednak – zakładamy – stanie się to przed nowym rokiem. I jakkolwiek nasze reakcje są zrozumiałe, nie powinniśmy zapominać, że wśród zabitych w rosyjskich mundurach są także obywatele Ukrainy. Branka mężczyzn zamieszkujących okupowane przez rosjan tereny zaczęła się jeszcze wiosną, ale na dobre rozkręciła się po wrześniowej aneksji, której towarzyszyła tzw. częściowa mobilizacja. Brakuje na ten temat rzetelnych danych – ukraiński wywiad szacuje, że tylko na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy siłą wcielono do rosyjskiej armii około 30 tys. „nowych obywateli rosji”. Spośród wszystkich zmobilizowanych na jesieni 320 tys. mężczyzn, jedna trzecia trafiła już na front. Jeśli ta sama zależność dotyczy rekrutów z zagarniętych obwodów, na pierwszej linii znalazło się już co najmniej 10 tys. z nich. A pewnie jest gorzej, bo przecież „lokalsi” mają bliżej…

No a są jeszcze ci, których wcielano wcześniej. Są wreszcie członkowie milicji DRL i ŁRL – część z nich to zrusyfikowane towarzystwo, które z przekonaniem strzelało do „banderowców”, ale wielu to chłopcy z łapanek, których życiowe nieszczęście polegało na tym, że urodzili się i mieszkali w Doniecku czy Ługańsku (a później, z różnych powodów, niekoniecznie zasługujących na napiętnowanie, stamtąd się nie wynieśli).

Siły zbrojne obu pseudorepublik straciły od lutego 5,5 tys. zabitych. Dodajmy do tego co najmniej kilkuset „mobików” wyeliminowanych z walki między październikiem a grudniem, zapewne nie mniejszą liczbę poległych z wcześniejszych branek. Zatem już tylko w tej, najnowszej odsłonie rosyjsko-ukraińskiej wojny, mamy tysiące bratobójczych śmierci. I choć obciążają one rosję i putina, bezpośrednie skutki tych dramatów są i będą doświadczeniem samych Ukraińców.

Jak to wszystko „pozszywać”, gdy już skończy się wojna i Ukraina odzyska utracone terytoria? Rekoncyliacja będzie nie lada wyzwaniem – przykład z naszego podwórka (ów słynny „dziadek z Wehrmachtu”) pokazuje, że niektórym nawet dziesięciolecia nie wystarczą, by patrzeć na sprawę „zdrajców” i zdrajców z odpowiednim dystansem.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Przy tej okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Pawłowi Ostojskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi i Tomaszowi Frontczakowi. A także: Monice Rani, Monice Kołakowskiej, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej i Łukaszowi Kotale. Ponadto: Agnieszce Juszczyk, Adriannie Bogackiej, Aleksandrowi Żelawskiemu, Marii Ryll, Dariuszowi Pietrzakowi, Juliuszowi Zającowi i Katarzynie Byłów.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Walterowi Chełstowskiemu, Tomaszowi Sosnowskiemu i Bryanowi Europinskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

Nz. Russjij mir to eksport destrukcji na wszelkich możliwych płaszczyznach. Zniszczony w rosyjskim ataku rakietowym budynek w Krzywym Rogu/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Siekiery

We wrześniu 1939 roku rodzina mojej Babci została ewakuowana na wschód Rzeczpospolitej – na tereny ówczesnego województwa wołyńskiego. Po koszmarze ucieczki pociągiem ostrzeliwanym przez samoloty Luftwaffe, uchodźców ulokowano w jednej z wiosek. I tam nie dane im było zaznać spokoju. Po kilku dniach, nocą, musieli uciekać przed skrzykniętymi ad hoc ukraińskimi bandami, które upadek państwa polskiego sprowokował do rozliczeń z Lachami.

„Moi” nie zostali na Wołyniu – jeszcze jesienią 1939 roku wrócili do Torunia, na terytoria zajęte przez Niemców. Niewykluczone, że była to decyzja, która uratowała im życia (cała czwórka – pradziad, prababka, Babcia i jej brat – doczekali końca wojny). Rzeź wołyńska z lata 1943 roku nie była zatem ich osobistym doświadczeniem. Lecz traumatyczne przeżycia z 1939 roku sprawiły, że temat ukraińskich mordów na Polakach wracał w moim domu przy różnych okazjach.

Babcia nie pielęgnowała nienawiści. Nie chciała jej przekazywać – przynajmniej intencjonalnie. Lecz dzieląc się swoim strachem, sprawiła, że wyszedłem z domu wyposażony w pewien myślowy schemat. Odkąd pamiętam, słowo „Ukrainiec” przywodziło skojarzenie z siekierą. Wracały babcine opowieści, do których z czasem dołączyły historie wyczytane z książek i wysłuchane od innych świadków tamtych wydarzeń. Tym łatwiej, że przez wiele lat nie miałem z Ukraińcami żadnych kontaktów. Ukraina to był odległy ląd w posowieckim Mordorze, z którego mojemu krajowi szczęśliwie udało się wyrwać.

Zjeżyłem się, gdy latem 2005 roku spotkałem ukraińskich żołnierzy w Iraku. Byli sojusznikami, ale ja widziałem te przeklęte siekiery.

Kibicowałem Majdanowi w 2013 i 14 roku, ale morze ukraińskich flag – dobitny wyraz lokalnego etnosu – nie pozwalało tak do końca zidentyfikować się ze słusznym przecież protestem. Znów zaważyły siekiery.

Zdrętwiałem, gdy ukraiński żołnierz, ze słowem „brat” na ustach, objął mnie gdzieś na linii frontu pod Debalcewem. Była zima 2015 roku, Ukraina toczyła wojnę z rosyjskim najeźdźcą. Wrogim także nam, Polakom. Świadom tego, wciąż ciążyłem ku siekierom.

To siekiery – chyba bardziej niż przywiązanie do potrzeby zachowania dziennikarskiego obiektywizmu – napędzały moje oburzenie widokiem polskich reporterów, w geście solidarności owijających się ukraińskimi flagami.

Więc gdy wiosną 2016 roku na froncie pod Mariupolem zobaczyłem Ukraińców w pobliżu prawdziwych siekier, nie mogłem się powstrzymać. Zwolniłem migawkę, rejestrując swoje uprzedzenia. Załączam je jako ilustrację do tego postu.

Tak, uprzedzenia – bo w istocie o coś złego tutaj szło. O paskudne uproszczenie, które uwiodło mnie przed laty. Które sprawiło, że tak bardzo bałem się filmu „Wołyń”. Tego, że znów poczuję niemal fizyczną obecność siekier. I tak też się stało. Wyszedłem z seansu utwierdzony w przekonaniu, że Ukraińcy tak długo, jak stanowią etniczną wspólnotę genetycznie związaną ze sprawcami mordów, winni się czuć odpowiedzialni za Wołyń. Zawstydzeni, skruszeni i przepraszający – podobnie jak Niemcy w odniesieniu do Holocaustu i piekła II wojny światowej. Choć sytuacja na Wołyniu czarno-biała nie była, nie może być mowy o żadnym „symetrycznym dzieleniu winy”. Kat był jeden i ofiara jedna.

To rzecz dla mnie niedyskutowalna – ani wtedy, ani dziś. Tylko u licha, co dalej?

Prof. Maria Janion wspominała kiedyś o konieczności przemiany żałoby w empatię. Pisała szerzej – o całościowym stosunku do polskiej historii – lecz jej radę można wykorzystać i w tym kontekście. Empatia to między innymi zrozumienie, zrozummy zatem, skąd się bierze ukraińskie wyparcie wołyńskiej zbrodni, co decyduje o tym, że znienawidzony u nas Bandera w Ukrainie zyskuje status narodowego bohatera. Przecież większość Ukraińców nie ma pojęcia o wołyńskich wyczynach UPA, dla innych ważniejszy jest fakt, że formacja ta walczyła z sowietami. Część wierzy w radzieckie prowokacje, niektórych przekonuje argument o rzekomo masowej współpracy Polaków z Niemcami – przeciw Ukraińcom. Znamy skądś te schematy znoszenia odpowiedzialności, prawda? Dość przypomnieć sprawę Jedwabnego i histeryczne reakcje rodzimych „patriotów”.

Gdy zacząłem poznawać Ukraińców, łatwiej mi było przetwarzać żałobę (i wynikłe z niej uprzedzenia) w empatię, która z czasem zmieniła się w miłość. Zwłaszcza że widziałem ich w sytuacjach granicznych, na wojnie. I tak przepędziłem z głowy siekiery, co wcale nie oznacza „wyczyszczenia” pamięci. Wojna na wschodzie zmusiła nasze kraje do współpracy, a miliony Ukraińców pchnęła do Polski jako uchodźców. Nigdy po 1945 roku nie byliśmy tak blisko, stąd moja wiara, że gdy minie rosyjskie zagrożenie, porozmawiamy jak przyjaciele o wspólnej, tragicznej przeszłości. Ostatecznie więcej nas łączy, niż dzieli – i żaden moskiewski satrapa, któremu ta przyjaźń tak bardzo wadzi, nie będzie nam się wpierdalał między wódkę a zakąskę.

Postaw mi kawę na buycoffee.to