Niemcy

Gdy latem 2008 roku w Gruzji wybuchła wojna, wieści na ten temat dotarły też do USA. A tak się składa, że po angielsku owo kaukaskie państwo nazwa się tak samo, jak stan Georgia. Wielu amerykańskich internautów było w szoku – lokalna sieć zaroiła się od komentarzy typu „trzymajcie się w tej Georgii, odsiecz jest blisko; skoro ruskie zaatakował Stany, poniosą srogą karę”.

Tylko skąd u licha w południowo-wschodniej części USA mieliby wziąć się rosjanie? Jakim cudem przetransferowali tam czołgi i armaty? Ano właśnie…

—–

Amerykańska nieznajomość geografii to pocieszny temat, zwłaszcza dla znacznie lepiej wyedukowanych w tym zakresie Europejczyków. Jakkolwiek już nas nie dziwi, od elit politycznych jedynego na świecie supermocarstwa mamy prawo oczekiwać nieco więcej.

Tymczasem Donald Trump – niemal pewny kandydat na prezydenta USA, nade wszystko jednak była głowa tego państwa – z typową dla siebie nonszalancją rzuca na wiecach wyborczych hasła urągające elementarnej wiedzy geograficznej. Twierdzi oto, że jako głównodowodzący „nie będzie bronił” Niemiec. Że wyśle wojska tylko do tych państw, „które płacą” (przeznaczają na obronność dwa i więcej procent PKB oraz dokonują zakupów amerykańskiej technologii wojskowej). W obecnym kontekście polityczno-militarnym znaczy to tyle, że „niepłacący Niemcy” będą musieli zmierzyć się z rosjanami sami, zaś „płacący Polacy” już ze wsparciem Amerykanów.

Tylko jak u licha mieliby rosjanie pomaszerować na Berlin, bez uprzedniego zaatakowania Rzeczpospolitej? W branży militarno-analitycznej dowcipkuje się, że polecieliby transferem przez Centralny Port Komunikacyjny…

A już bez żartów? Trudno mi wyobrazić sobie operację desantową – powietrzno-morską – i późniejsze utrzymanie korytarzy logistycznych, gdy celem byłoby zajęcie 80-milionowego kraju o powierzchni większej niż Polska. Kraju – niezależnie od tego, co mówi się o Bundeswehrze – posiadającego nie byle jakie wojsko. To byłby wysiłek wielokrotnie przewyższający realne możliwości rosyjskich sił zbrojnych, a przecież pod uwagę należałoby wziąć także reakcje innych sojuszników RFN. A choćby i Polski, nad którą miałyby latać samoloty rosjan. Robiłyby to bezkarnie? Ano właśnie…

—–

Przy odpowiednim poziomie zaangażowania polityków i publiczności, wiece wyborcze cechuje wysoka emocjonalność. Trump zaś potrafi „rozgrzać” publikę – ma dość charyzmy i oratorskich umiejętności. I nawet jeśli bredzi, często spotyka się z entuzjastycznymi reakcjami, które napędzają kolejne brednie. Kompetencje poznawcze i intelektualne elektoratu również mają tu znacznie. Nie czas jednak na socjo-psychologiczne analizy – dość stwierdzić, że hasła i deklaracje padające podczas wystąpień kampanijnych mogą oznaczać tyle, co nic; w żaden sposób nie przełożyć się na realne działania w przyszłości (bądź ich brak).

Ale republikański polityk nie jest dla nas „czystą kartą” – po poprzedniej prezydenturze wiemy mniej więcej, czego się po nim spodziewać. Znamy też poglądy wspierających go wpływowych osób. Na tej podstawie możemy domniemywać, że Ameryka nowego-starego prezydenta skierowałaby większą uwagę na Daleki Wschód, czyniąc to kosztem Europy.

A w takim kontekście pogróżki i połajanki Trumpa nabierają innego charakteru.

Ryzykownym byłoby sprowadzenie ich do wiecowego bełkotu, zasadnym przynajmniej dopuszczenie myśli, że mamy do czynienia z agendą. Zapowiedzią nowej amerykańskiej polityki, w której Waszyngton rzeczywiście nie będzie bronił Berlina. A więc nie tylko nie wyśle wojsk w razie potrzeby, ale też wycofa te, które w RFN stacjonują. Pomysł radykalnego ograniczenia amerykańskiego kontyngentu w Niemczech był już przez Trumpa podnoszony. Ba, pod koniec jego pierwszej kadencji został wprowadzony w życie, ale obstrukcja Pentagonu znacząco spowolniła proces redukcji personelu, cofnięty następnie przez Joe Bidena.

A już wtedy – gdy chodziło „tylko” o ograniczenie amerykańskiej obecności za Odrą – mieliśmy do czynienia z niebezpiecznym dla Polski precedensem.

Jakim? O tym w dalszej części tekstu, do lektury którego zapraszam Was na portal Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Fragment bazy Ramstein, największej instalacji NATO w Europie/fot. US Army, domena publiczna

A jeśli jesteście zainteresowani kupnem „Alfabetu…” w specjalnej edycji z autografem – wystarczy kliknąć w ten link.

Wyzwanie

Wbrew alarmistycznym doniesieniom z ostatnich tygodni, ryzyko rosyjskiego ataku na Polskę pozostaje znikome. Tym niemniej nie da się go zredukować do zera. W przypadku rosji mamy bowiem do czynienia z reżimem cechującym się wybitną agresywnością i determinacją, pod przywództwem osoby, której antypolonizm w coraz większym stopniu przekształca się w obsesję (kto wątpi w tę diagnozę, niech odsłucha wywiadu putina dla Tuckera Carlsona). Zarazem istotą wojskowego planowania jest jego wielowariantowość, uwzględniająca scenariusze od najlepszych po najgorsze. Polska musi zatem mieć plan obrony przed rosyjską agresją – czy nam się to podoba czy nie.

—–

I takie plany istnieją, są co jakiś czas aktualizowane, a ponieważ Rzeczpospolita należy do NATO, stanowią część sojuszniczej strategii. Z zasady są tajne, ale ich ogóle założenia można wyczytać na przykład ze scenariuszy manewrów. I tak odbywające się obecnie Steadfast Defender 2024 służą przećwiczeniu obrony po uprzednim rosyjskim ataku na państwa wschodniej flanki, w tym kluczowego dla jej powodzenia przerzutu amerykańskich sił do Europy. Epizody są i będą rozgrywane m.in. w Finlandii, krajach nadbałtyckich, w Polsce i Rumunii.

Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, w przypadku naszego kraju operacja obronna podzielona jest na dwie fazy. W pierwszej chodzi o spowalnianie rosyjskiego marszu na zachód, w drugiej – gdy nadejdzie już wsparcie – o wyrzucenie wroga z zajętych obszarów. Istotne znaczenie przypisuje się tu Wiśle jako nieprzekraczalnej barierze, za którą będą się koncentrować przewidziane do kontrataku siły.

Oddawanie terenu przy jednoczesnym skrwawianiu przeciwnika na przygotowanych wcześniej punktach i rubieżach oporu to strategia, którą w pierwszej fazie pełnoskalowej wojny zastosowała armia ukraińska. Czy była to właściwa opcja? Jakie jeszcze wnioski z ukraińskiej operacji obronnej płyną dla Polski i NATO?

—–

Doktrynalny spór o to, jak się bronić – czy stawiać „tamę” od razu przy granicy, czy prowadzić elastyczną, manewrową operację i potraktować wschód kraju jako głębię operacyjną – nie jest nowy i sięga początków III Rzeczpospolitej. Ostatecznie zwyciężyła koncepcja druga i to ona zapisana jest w najważniejszych dokumentach dotyczących bezpieczeństwa narodowego.

Dlaczego tak? Ano Wojsko Polskie jest za małe i nie ma odpowiedniego potencjału technicznego, by większość jednostek liniowych delegować do bitwy granicznej. Ba, nie jest w stanie samodzielnie obronić kraju, może co najwyżej stworzyć warunki dla natowskiej odsieczy. Mówiąc wprost, jednoczesne przebywanie w strefie walk – w zasięgu rażenia wszystkich systemów bojowych rosyjskiej armii – zbyt wielkiego komponentu WP, oceniono jako zbyt ryzykowne. W takim ujęciu przegranie „wielkiej bitwy granicznej” mogłoby być równoznaczne z przegraniem całej wojny.

Sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby strefa przygraniczna była „wdzięczniejszym” terenem do obrony, ale Wisła – stanowiąca poważną przeszkodę terenową – płynie tam gdzie płynie. Wysokie nasycenie wojska bronią przeciwlotniczą oraz systemami pozwalającymi dławić rosyjską artylerię również ułatwiłoby sprawę (dając luksus wystawienia do walki od razu większych sił). Ale jest jak jest – mamy armię „wyspowo nowoczesną” i upośledzoną w zakresie wielu zdolności. Zbyt podatną na ryzyko nokautującego pierwszego uderzenia przy użyciu środków napadu powietrznego i artylerii.

—–

Z drugiej strony, za sprawą wojny w Ukrainie, wiemy dziś znacznie więcej o tym, czym jest, jakie ma możliwości i jak walczy rosyjskie wojsko.

Nominalnie gigantyczna przewaga rosjan nie dała im panowania w powietrzu – rosyjscy piloci okazali się kiepsko wyszkoleni, ich samoloty zużyte bądź szybko się zużywające, a zapas precyzyjnej broni niewielki. Tymczasem siły powietrzne RP – jakkolwiek mniejsze od ukraińskich z przedednia inwazji – są od nich lepiej wyposażone i wyszkolone, co tylko podniosłoby stopień trudności, przed jakimi stanęliby rosyjscy piloci.

Zdolność strategicznych uderzeń rakietowych – przed inwazją uważana za główny atut rosji – także okazała się na poły pustym sloganem. Agresorzy strzelają rzadko, niecelnie, większość ich rakiet i pocisków manewrujących jest strącana bądź z przyczyn technicznych (kiepska jakość!) w ogóle nie dolatuje do celu. Obrona przeciwlotnicza to pięta achillesowa WP, ale też obszar, gdzie w ciągu kilku lat będziemy mieli do czynienia z poważnym skokiem jakościowym. Doświadczenie ostatnich dwóch lat uczy również, że o wsparcie sojusznicze w tym zakresie nie jest trudno.

Idźmy dalej. Marynarka wojenna rosji to parodia sił morskich – Ukraińcy, w zasadzie pozbawieni floty, nie tylko skutecznie ochronili wybrzeże przed desantem. Zerwali rosyjską blokadę, ba, co rusz topią i uszkadzają kolejne okręty wroga. Bałtyk tymczasem to „natowskie jezioro” i bez uprzedniej koncentracji sił (to po prostu „dom” kilku sojuszniczych flot).

Wróćmy na ląd – stosowanie przez moskali „walca artyleryjskiego” nie złamało ukraińskiej obrony w Donbasie. Spowodowało zużycie gigantycznych środków, obnażając niską efektywność tej metody. I można by tak długo i dużo, generalnie dość powiedzieć, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.

—–

Zarazem jednak bardziej straszny, niż można się było spodziewać…

…o czym przeczytacie w dalszej części tekstu, który opublikowałem na portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Sreeen z Google Maps