(Nie)domknięcie

W 2022 roku wydawało się, że Joe Biden – polityk uformowany w czasach zimnej wojny – chce „domknąć historię” i definitywnie rozstrzygnąć amerykańsko-sowiecką rywalizację. Bo choć w 1991 roku ZSRR upadł, a USA zapewniły sobie dwie dekady supremacji, putinowska rosja wróciła na ścieżkę imperialnych ambicji. Szło więc o to, by ponownie sprowadzić ją do roli podrzędnego mocarstwa; to byłoby „dziedzictwo Bidena”, jego osobisty wkład w historię przez wielkie H.

Dziś wiele przemawia za tym, że amerykański prezydent nie jest aż tak ambitny. Skąd ów wniosek? Ano ze skali amerykańskiego wsparcia dla Ukrainy, która – chcąc-nie chcąc – stała się polem rywalizacji między Stanami a neosowiecką rosją.

Konflikt na Wschodzie – jakkolwiek sprowokowany wyłącznie przez rosjan – dał Waszyngtonowi pretekst, by w relatywnie krótkim czasie zadać Moskwie nokautujący cios. Wystarczyło doprowadzić do sytuacji, w której armia ukraińska zniszczy rosyjskie siły inwazyjne i odzyska kontrolę nad okupowanymi obszarami. Przy odpowiednio dużej pomocy wojskowej zadanie do wykonania w ciągu kilkunastu miesięcy, w realiach „kroplówki” będące poza możliwościami Ukraińców.

Pozostając na gruncie bokserskiej analogii: Biden woli, by „jego zawodnik” trzymał gardę i tylko co jakiś czas wyprowadzał ciosy proste; bolesne, upokarzające, ale nie takie, które waliłyby z nóg. Czego w ostatecznym rozrachunku nie da się wykluczyć jako konsekwencji długotrwałego „obijania rosyjskiej gęby”, ale co z pewnością nie nastąpi za kadencji obecnego prezydenta USA, a być może nawet nie za jego życia.

Jakie są źródła tego samoograniczenia?

—–

Coś, co miało być atutem Joe Bidena – ów zimnowojenny rys biograficzny – okazuje się obciążeniem. Z jakichś powodów (być może związanych z wiekiem, który nie sprzyja poznawczym i intelektualnym woltom), amerykański prezydent nie potrafi przestać myśleć o rosji i jej przywódcy w takich samych kategoriach, jak czynili to jego poprzednicy w Białym Domu. A ci widzieli ZSRR jako równorzędnego przeciwnika – takiego, który na wielu polach ustępował USA, lecz braki kompensował atomowym arsenałem i potęgą konwencjonalnej armii.

Ów respekt widać zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy podnoszona jest kwestia używania amerykańskiej broni dalekiego zasięgu na rosyjskim terytorium. Biden mówi twardo „nie”, obawiając się reakcji rosjan. Znów daje o sobie znać „zarządzanie eskalacją”. Mam na myśli szereg praktyk amerykańskiej administracji, zorientowanych na ograniczanie ryzyka, że USA – zobligowane przez alianse – zmuszone będą wejść w wojnę, w której sięgnięto już po broń jądrową. Czyli znajdą się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

—–

Wojna na Wschodzie osłabiła rosję – putin nadal rozbudowuje wojsko, ale w oparciu o parytet ilości, głównie ludzkiej masy. To, co w jego armii najwartościowsze, zginęło i poszło z dymem w Ukrainie. Koszmarne straty i niekompetencja przyniosły upadek geopolitycznego paradygmatu o sprawności rosyjskich sił zbrojnych. Przekonanie, że za rosją stoi „druga armia świata” dekadami pozwalało Moskwie negocjować z pozycji dominującej. Teraz wiemy już, że Kreml dysponuje wojskiem w najlepszym razie z ostatnich pozycji pierwszej dziesiątki – jeśli brać pod uwagę jego konwencjonalne walory.

Dlatego Moskwa regularnie sięga po atomowy straszak. Kremlowskie groźby wielokrotnie już sfalsyfikowano, przekraczając kolejne „czerwone linie” putina. Lecz nadal pozostaje cień niepewności co do determinacji rosjan, technicznie zdolnych do wyprowadzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, ale i we wspierających ją członków NATO.

Stąd powściągliwość Bidena, którą odnajdujemy też w postawach innych zachodnich przywódców. Różnie takie podejście można oceniać – dla jednych to Realpolitik, dla innych kunktatorstwo czy wręcz kapitulanctwo. Bezspornym faktem jest, że owa powściągliwość podtrzymuje rosyjską determinację, daje rosjanom nadzieję, że mogą zwyciężyć. A więc z jednej strony ogranicza ryzyko wielkiej wojny, z drugiej, przedłuża tę „mniejszą”, mnożąc kolejne jej ofiary.

—–

Ukraińcy, co oczywiste, narzekają na taki stan rzeczy – i na Bidena. Gwoli uczciwości warto przypomnieć, że sami postępowali podobnie.

W połowie 2015 roku sytuacja w Donbasie już się wyklarowała. Na przestrzeni minionego roku Ukraińcy ograniczyli zdobycze terytorialne sprowokowanej i wspieranej przez rosjan rebelii, ale całkowicie jej zdławić – i odzyskać pełni kontroli nad obwodami donieckim i ługańskim – nie zdołali.

Na przeszkodzie stanęła armia rosyjska i postawa nowych ukraińskich władz. W Kijowie obawiano się, że zbyt zdecydowane działania dadzą Moskwie pretekst do pełnoskalowej wojny – a tej chciano wówczas uniknąć. W efekcie Ukraina nie wykorzystała początkowego powodzenia operacji antyterrorystycznej. Nie zrozumcie mnie źle – Ukraińcy strzelali do rosjan bez pardonu. Pierwsze boje regularnych formacji obu krajów miały miejsce już w 2014 roku. Rzecz w tym, że Kijów mógłby wysłać na Wschód więcej wojska – czego nie zrobił – samej armii zaś dać polityczną zgodę na walkę bez ograniczeń. Za bezpieczniejszą uznano jednak regułę samoograniczania, w wyniku czego rosyjska artyleria bezkarnie i skutecznie biła po ukraińskich pozycjach. Armaty i wyrzutnie stały bowiem na „nietykalnej ziemi” – w rosji, tuż przy granicy z Ukrainą.

Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – Ukraińcy okupują przygraniczne rosyjskie terytoria i atakują cele w głębi federacji. Niszczą rafinerie, składy paliw, ba, nie obawiają się uderzać w priorytetowe dla rosjan obiekty, jak choćby bazy bombowców strategicznych. Obawy? Pewnie jakieś mają, nade wszystko jednak jest u Ukraińców determinacja, by maksymalnie osłabić efektywność rosyjskiej machiny wojennej.

Tylko że oni już na wojnie są, a Biden się na nią nie wybiera.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU

Tekst pierwotnie, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

(Nie)pomocni?

Chciałbym dziś wrócić do kwestii przekłamań na temat amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Aparat dezinformacyjny Kremla pracuje na tym odcinku pełną parą, ale niedorzeczności kolportują również wszelkiej maści użyteczni idioci. Tym samym gruntuje się przekonanie o niecnych intencjach donatorów Ukrainy oraz rzekomo ograniczonym i de facto nieistotnym charakterze wsparcia. Którego realnie jest „dużo mniej”.

Zacznijmy od pozornie odległych analogii – w dalszej części tekstu będą one pomocne dla zrozumienia istoty rzeczy.

No więc załóżmy, że chcemy kupić samochód. Przywiązani do marki, parametrów czy walorów estetycznych, planujemy obecnego pięciolatka zastąpić nowym egzemplarzem tego samego modelu. Ma być „nieśmigany” i z udoskonaleniami, ale ten sam. Fabrycznie nowy wóz kosztuje 80 tys., za dotychczasowy dostalibyśmy 35 tys. – lecz nie dostaniemy nic, bo nie wystawiamy auta, tylko przekazujemy je w formie darowizny bliskiej osobie. Przekazaliśmy, jedziemy po nowy. Na fakturze salon wypisuje nam 80 tys., bo na taką sumę opiewała transakcja. Nie zmienia to faktu, że przy okazji operacji „wymiana samochodu” w obiegu znalazły się dobra o skumulowanej wartości 115 tys. Nikt jednak jednorazowo tych 115 tys. nie wydał i nie dostał.

Pójdźmy dalej – tym razem jesteśmy członkami sportowego teamu w niespecjalnie dotowanej i dochodowej dyscyplinie. Pojawia się biznesmen z walizką pieniędzy, mamy za co budować formę i rywalizować w zawodach. Kondycja, umiejętności, wyniki – oto nasz niezaprzeczalny zysk. Zyskuje też donator – przekazane nam pieniądze, za sprawą odpisów podatkowych, pozwalają mu na korzystniejsze rozliczenie ze skarbówką. Ba, nasze sukcesy dają mu wymierny efekt marketingowy. Relacja zespół-biznesmen nie ma zatem charytatywnej natury, patrząc z perspektywy tego drugiego, jest też zręcznym sposobem na optymalizację kosztów („skoro już muszę wydać, to niech mi to przyniesie jakąś dodatkową wartość”). Pięknoduch – żyjący w świecie fantazji, gdzie zasobni z odruchu serca wspierają potrzebujących – mógłby się na taki układ oburzyć. No ale my, team, stąpamy po ziemi – chcemy robić to, co kochamy i guzik nas obchodzą intencje sponsora; byle ten działał legalnie.

A teraz do sedna.

Nie jest prawdą, że Amerykanie podwójnie księgują i tym sposobem „sztucznie pompują” wsparcie dla Ukrainy. Że najpierw podają wartość wysyłanego sprzętu – dajmy na to dziesięciu antyrakiet systemu Patriot – a następnie dodają do tego koszty pozyskania nowych dziesięciu pocisków, wynikające z konieczności uzupełnienia stanów magazynowych. Trzymając się pierwszej z analogii – nie jest tak, że po stronie „wsparcie” zapisują 35 tys. plus 80 tys. Te 115 tys. rzeczywiście oznaczałoby sztuczne pompowanie pomocy.

Jeśli Amerykanie konstruują pakiet w oparciu o zasoby magazynowe, wyceniają koszt jego odtworzenia. Wracając na grunt analogii, byłoby to 80 tys. potrzebne do kupna nowego auta. 35 tysiącom daleko do 80 – jasna sprawa, ale nie ma tu kuglarskiej sztuczki. Samochód będący przedmiotem darowizny nie znika, trafia do obdarowanego. Z uwagi na szeroko pojętą amortyzację nie ma już wartości 80 tys., ale to wciąż użyteczne narzędzie. Porzućmy analogię na rzecz wspomnianych Patriotów – te dziesięć kilku-kilkunastoletnich antyrakiet, jakkolwiek o nieco gorszych parametrach i obarczone większym ryzykiem zawodności, nadal pozostaje bardzo groźną bronią. Użytecznym, a w ukraińskim kontekście wręcz niezbędnym narzędziem. Oczywiście że dla Ukraińców lepiej byłoby, gdyby otrzymali fabrycznie nowe pociski, ale darowanemu koniowi w pysk się nie zagląda. I tak otrzymują sprzęt lepszy od tego, co mają sami i czym dysponuje przeciwnik.

No i nowy często nie istnieje jako realna alternatywa. Wróćmy na moment do samochodowej analogii. Wystawowe auta to nie jest opcja dla miażdżącej większości klientów – na indywidualnie skonfigurowany wóz zwykle trzeba czekać kilka miesięcy. A co w sytuacji, gdy czterech kółek potrzebujemy od zaraz? Na wczoraj?

Ukraina nie może sobie pozwolić na czekanie – amunicji i uzbrojenia potrzebuje od ręki. Tymczasem procesy produkcyjne wielu współczesnych systemów obronnych są zwykle czasochłonne. To przede wszystkim dlatego najobszerniejszą pozycję w amerykańskim programie pomocowym dla Ukrainy – 23 mld dol. – stanowi koszt uzupełnienia ubytków w arsenale US Army. Wyciągnięcie zmagazynowanych armat i wysłanie ich na Wschód to kwestia dni-tygodni – a nie miesięcy. Gdyby wszystko, co otrzymała i otrzyma ukraińska armia miało być fabrycznie nowe, zapewne nie byłoby komu tych świeżutkich luf wysyłać – bo w międzyczasie ruskie zrobiłyby swoje (ta prawidłowość rozciąga się na całą zachodnią pomoc, nie tylko amerykańską).

Innymi słowy, „używki” to konieczność.

Konieczne jest również ich zastąpienie – jeśli o zasobach magazynowych myśli się na poważnie (generalnie myśli się na poważnie o państwie, jego możliwościach i powinnościach). No a nie da się kupić nowego w cenie używanego – chcą więc Amerykanie czy nie, muszą w ten sposób rozliczać pomoc dla Kijowa.

Pomoc, która w przypadku zadeklarowanych niedawno niemal 61 mld dol. wcale nie jest darowizną – mógłby zauważyć ktoś. Fakt, istotną część tego wsparcia zapisano jako bardzo nisko oprocentowaną pożyczkę. To był ukłon w stronę przeciwników dalszego wspierania Ukrainy, zasiadających w amerykańskim kongresie (których zresztą on nie przekonał – republikanie i tak w większości byli przeciwni uchwaleniu „ukraińskiej” ustawy). Tyle że uchwała o pomocy dla Kijowa przewiduje możliwość umorzenia zobowiązań (w kolejnych dwóch latach podatkowych), do czego uprawnienia nadano prezydentowi. No i pożyczki udzielono na poczet środków pochodzących z przyszłej konfiskaty zamrożonych na Zachodzie rosyjskich aktywów; gdyby do niej doszło, to rosjanie sfinansowaliby część amerykańskiej pomocy, co częściowo tłumaczy wzmożenie kremlowskiej propagandy, starającej się zdezawuować waszyngtońską inicjatywę.

Co do zasady zaś, miażdżąca większość zachodniej pomocy dla Ukrainy ma charakter bezzwrotny.

Wróćmy do kwestii uzbrojenia – ze wspomnianych 61 mld, 14 mld dol. ma zostać przeznaczone na zakup fabrycznie nowego sprzętu i amunicji dla ukraińskiej armii. Nie wszystko dostępne jest od ręki, a i mająca nastąpić wczesnym latem sytuacja „wstępnego wysycenia” ZSU (amerykańską bronią) pozwoli na komfort odroczonych dostaw. Zastrzeżenie ustawodawcy, że zakupy mają być realizowane w USA, okazało się wodą na młyn dla kremlowskich propagandystów i użytecznych idiotów. Bo „Ukraina nie zobaczy ani centa z tych pieniędzy, wszystkie zostaną w Stanach i posłużą za pakiet stymulujący dla amerykańskiej zbrojeniówki”. Cóż… Pozwólcie, że zapytam: a Ukraina to potrzebuje dolarów czy zionących precyzyjnym ogniem luf?

Idźmy dalej – tak się jakoś składa, że to Stany Zjednoczone posiadają największy i najbardziej efektywny przemysł zbrojeniowy na świecie. To tam – w miażdżącej większości – wytwarzana jest najdoskonalsza broń, której walory mogą mieć decydujący wpływ na przebieg walk. Gdzie więc kupować, jak nie tam?

Oczywiście, korzystniejsza z perspektywy Ukrainy sytuacja wyglądałaby tak: pieniądze trafiałby nad Dniepr, do tamtejszej zbrojeniówki, tworząc efekt „dwa w jednym”. Przemysł miałby zlecenia (ludzie pracę), wojsko zaś sprzęt. Tyle że Ukraina nie ma możliwości efektywnej absorpcji środków – nie ma technologii, doświadczenia, nade wszystko zaś komfortu odległego zaplecza. Bo nawet gdyby doszło do przeniesienia linii produkcyjnych zza oceanu na Wschód, naiwnością byłoby założyć, że rosjanie nie wzięliby nowopowstałych fabryk na celownik. Wzięliby i z szaleńczą wściekłością próbowaliby je zniszczyć. Po co mnożyć koszty i ryzyka?

W Stanach jest drogo – ale nie drożej niż w Europie, którą wskazuje się niekiedy jako alternatywę dla zakupów na rzecz Ukrainy. No i u licha – pozwólcie, że teraz sięgnę po drugą z analogii – dlaczego sponsor miałby dotować innych przedsiębiorców? Dlaczego nasz team miałby nie grać w jego butach, na jego sprzęcie, w jego obiekcie, skoro swoich nie ma i nie może zrobić? Są inne alternatywy, fakt, ale prawem donatora jest domagać się od nas, byśmy ćwiczyli i rywalizowali w tym, co nam dostarczy. A że przy tej okazji zarobi? Dzięki bogu za taki zbieg okoliczności.

Dzięki bogu, że pocisk, który Dmytro pośle na ruskie głowy, daje pracę Michaelowi z Pensylwanii, a jego szefowi powiększa premię. Z perspektywy Dmytra najważniejsze jest to, że ma czym strzelać. Motywacje towarzystwa zza oceanu nie mają dla niego znaczenia.

Ale one są kluczowe – twierdzą co poniektórzy – wskazując chęć zarobku amerykańskiej zbrojeniówki (czy szerzej, zachodniej), jako rzeczywisty powód, dla którego toczy się ta wojna. Taka narracja szczególnie popularna jest w środowiskach lewicowych (bo „kapitalistyczna chęć zarobku to zarodek wszelkiego zła”) – co jako lewicowiec obserwuję z narastającym zgorszeniem. Bo czy naprawdę ktoś wierzy, że ukraińskie pragnienie wolności jest produktem zachodniego sektora zbrojeniowego? Że tenże pchnął rosjan do barbarzyńskiej wojny z Ukrainą? Gdzie w tej narracji miejsce na tysiącletnie (!) ukraińskie poczucie etnicznej odrębności, gdzie przestrzeń na rosyjskie silnie zakorzenione – i starsze niż zachodnia wspólnota – chore rojenia o własnej wyjątkowości i cywilizacyjnej misji (na przykład konsolidacji słowiańszczyzny)? Nie jestem naiwniakiem, widzę sprzężenie zwrotne – wiem, że zmagania na Wschodzie to także okazja do zarobku dla amerykańskich (i nie tylko) koncernów zbrojeniowych. Ale do diaska, nie róbmy k… z logiki – moskale wyjdą z Ukrainy i skończy się wojna, czy Michael i jego szef tego chcą, czy nie.

Naprawdę problemem jest „kapitalistyczna żądza zysku”, a rozwiązaniem „zaprzestanie dotowania zbrojeniówki”? Pozbawiona zachodniego wsparcia Ukraina padnie łupem rosjan – i rzeczywiście wojna się wówczas skończy. Tylko jak? Ano legitymizacją przemocy jako sposobu osiągania politycznych celów. Nie wierzę, że za takim myśleniem stoją lewicowe idee, ale że lewicowość jest jedynie pretekstem, sposobem na zamaskowanie rusofilskiej narracji, już jestem w stanie uwierzyć.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. ilustracja bez związku z treścią tekstu, za to silnie związana z dzisiejszą datą. 79 lat temu zakończyła się II wojna światowa w Europie, a Ukraina jakiś czas temu dołączyła do cywilizowanych krajów, które obchodzą tę rocznicę 8, nie 9 maja. „Pokonaliśmy nazizm, pokonamy i raszyzm” głosi napis na grafice, przygotowanej przez ukraiński odpowiednik IPN. Niech się spełni!

„Góra”

Wokół najnowszego amerykańskiego pakietu dla Ukrainy narosło sporo niedomówień i przekłamań. Za narracją, wedle której pieniądze pojawiły się za późno i jest ich za mało, stoi rosyjski aparat dezinformacyjny; argument, że „wojna jest już przesądzona”, ma zniechęcać zachodnie społeczeństwa do idei wspierania Kijowa. Ale złą robotę robią też niektóre media i „specjaliści” żyjący z taniej sensacyjności. Zaś w warstwie polityczno-dyplomatycznej istotne są względy ambicjonalne, jakimi kierują się sojusznicy Ukrainy. Znamienne, że to Niemcy wiodą prym w dezawuowaniu amerykańskiego wsparcia, przedstawiając je jako „jednorazowe”.

Nie sposób zaprzeczyć, że amerykański pakiet pomocowy o wartości prawie 61 mld dol. pojawia się późno. Obstrukcja trumpistów przyniosła co najmniej czteromiesięczną zwłokę. Wbrew czarnowidztwom napadnięty kraj nie upadł, co jest zasługą samych Ukraińców oraz Europy, która wzięła na siebie obowiązek wspierania Kijowa w większym niż dotąd zakresie. Nie zmienia to faktu, że ukraińskim siłom zbrojnym zabrakło niektórych rodzajów broni i amunicji, co w połączeniu z kryzysem mobilizacyjnym przekłada się dziś na trudną sytuację na froncie i zapleczu.

—–

Linie obronne w niektórych miejscach trzeszczą, a miasta z powodu zużycia amunicji przeciwlotniczej są bardziej narażone na rosyjskie ataki. W praktyce oznacza to zniszczone obiekty infrastruktury krytycznej, ofiary cywilne, nade wszystko jednak duże straty wojska. W oparciu o źródła w armii ukraińskiej szacuję, że od grudnia 2023 roku do połowy kwietnia br., zginęło i zostało rannych 80 tys. żołnierzy ZSU. Części tych strat udałoby się uniknąć, gdyby rosyjskie lotnictwo nie mogło zrzucać potężnych bomb szybujących. Gdyby powtarzające się szturmy rosjan można było odpierać gęstym ogniem artylerii, z dystansu, bez angażowania się w bezpośrednie starcia piechoty. Gdyby wreszcie odebrano agresorom możliwość zasypywania ukraińskich pozycji rojami dronów.

Te nawet kilkadziesiąt tysięcy ofiar, to cena amerykańskiego zaniechania. Cena zawiera się również w zaufaniu – mocno nadwyrężonej wierze w amerykańskie przywództwo w wolnym świecie. Mimo iż ostatecznie Waszyngton wrócił do gry, wielu Ukraińców, a wraz z nimi wielu innych środkowo-wschodnich Europejczyków, ma teraz prawo do obaw, czy USA rzeczywiście zamierzają wywiązywać się z sojuszniczych zobowiązań. Ten koszt będzie się za Ameryką ciągnął przez długie lata.

—–

Tym niemniej na pomoc zza oceanu wcale nie jest za późno. Ukraina musi „tylko” przetrwać najbliższe tygodnie wściekłej rosyjskiej presji. W Moskwie dobrze wiedzą, że armia ukraińska tak osłabiona jak w tej chwili, niebawem już nie będzie. W wariancie pesymistycznym Kreml musi założyć, że okienko strategicznej okazji już się nie powtórzy – stąd owa presja, by ugrać (zabić, zniszczyć, zająć…) jak najwięcej, nim na teatrze działań wojennych pojawi się amerykańska broń i amunicja.

A pojawi się w dużych ilościach, co zakładam w oparciu o finansową skalę przedsięwzięcia. Do końca 2023 roku Stany Zjednoczone przeznaczyły na wsparcie militarne Ukrainy 44 mld dol. Upraszczając (wszak część dostaw realizowana jest do tej pory), daje to 22 mld rocznie, przeznaczone na broń (w tym jej naprawy), amunicję oraz szkolenie. Najnowszy pakiet zobowiązań na bieżący rok zakłada zaś 23-miliardowy koszt uzupełnienia ubytków w arsenale, które powstaną w wyniku darowania sprzętu Ukrainie. Idzie tu o asortyment o wspomnianej wartości odtworzeniowej, dostępny „od ręki”, który wprost z magazynów US Army trafi na Wschód.

Dalszych niemal 14 mld zostanie przeznaczonych na zakup nowego sprzętu dla Ukrainy.

Ustawa o pomocy zwiększa też prerogatywy prezydenta – do tej pory mógł on przekazać bez konieczności uzyskania zgody kongresu uzbrojenie o wartości 4 mld dol., teraz tę pulę powiększono o dodatkowe 8 mld dol.

Ciekawy jest zapis o 11,3 mld dol. przeznaczonych na „utrzymanie sił USA w regionie”. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że „zszywanie” takich kosztów z Ukrainą to kuglarsko-księgowa sztuczka. Weźmy jednak pod uwagę, że konflikt na Wschodzie rzeczywiście generuje dodatkowe zagrożenia w krajach flanki wschodniej NATO. Obsługa transferu broni do Ukrainy oznacza zaś kolejne obciążenia dla logistyki sił zbrojnych USA w Europie. Wsparcie rozpoznawcze i wywiadowcze na rzecz ZSU też swoje kosztuje. Niewykluczone – o czym wspominam gwoli uczciwości, nie mając żadnych potwierdzonych danych – że w tej kategorii wydatków mogą się mieścić również koszty operacji sił specjalnych USA na terenie Ukrainy.

—–

Podsumujmy – Ukraińcy „na bank” dostaną broń, amunicję i usługi o wartości 37 mld dol. Tegoroczna pomoc wojskowa Europy zamknie się w kwocie około 40 mld dol. W razie potrzeby do wzięcia są też „prezydenckie” pieniądze, co przy 100-procentowym wykorzystaniu na rzecz Ukrainy oznacza ponad 90-miliardowy „sojuszniczy wsad” do ukraińskiego budżetu obronnego. Mówimy więc o „górze pieniędzy”, do wydania w stosunkowo krótkim czasie. Do której musimy doliczyć kilkunastomiliardowy wkład samej Ukrainy.

Oficjalny rosyjski budżet wojskowy na bieżący rok to 72 mld dol., ale realnie jest on istotnie większy. Szacuje się, że rosja wydaje na „specjalną operację wojskową” około 100 mld dol. w skali roku, mając też inne wydatki związane z utrzymaniem sił zbrojnych. Tak czy inaczej, obie strony w 2024 roku będą miały na wojowanie zbliżone sumy. Oczywiście, zachodni sprzęt jest droższy (tak w zakupie, jak i w obsłudze), szkolenia w Europie i USA też kosztują więcej niż w Ukrainie i rosji, co może przywieść nas do wniosku, że Ukraińcy „będą mogli mniej”. Ale nie zapominajmy o lekcji płynącej z wojny na Wschodzie, z której jasno wynika, że uzbrojenie z Zachodu w niemal wszystkich kategoriach okazało się znacząco lepsze od rosyjskich odpowiedników. Jakością bije ilość. Co wkrótce znów (w skali znacząco większej niż przez ostatnie miesiące) zobaczymy na froncie.

A co będzie później – w kolejnym roku? Sygnały płynące z rosji przeczą propagandowej tezie, w myśl której Moskwa jest gotowa do długotrwałej wojny. To temat na oddzielny tekst, nad którym pochylę się niebawem. Europa pogodziła się z koniecznością wspierania Ukrainy przez kolejne lata. A USA? Tego nie wiedzą prawdopodobnie sami Amerykanie – wiele przecież zależy od wyniku wyborów prezydenckich, który nadal pozostają wielką niewiadomą. I choćby z tego względu wstrzymałbym się z formułowaniem tezy o jednorazowym charakterze amerykańskiej pomocy.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Łukaszowi Podsiadle, Marcie Przestrzelskiej Haas oraz Tomaszowi Rosińskiemu (za „wiadro kawy”).

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraiński żołnierz na pozycji strzeleckiej, zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

Istotna część tego tekstu pochodzi z artykułu, który pierwotnie opublikowałem w portalu Interia.pl

„Dziady”

Był lipiec 2015 roku – przez Szyrokino, nadmorski kurort położony nieopodal Mariupola, przebiegała wówczas linia frontu. Formalnie obowiązywały tzw. porozumienia mińskie, które przewidywały, że obie strony nie będą używać artylerii. Tymczasem separatyści do spółki z rosjanami grzmocili po pozycjach ukraińskich ile wlezie, i to z najcięższych kalibrów. Ukraińcy nie pozostawali dłużni – i tak trwała sobie kanonada, w środku której spędziłem kilkanaście godzin.

Ogień zmusił moich ukraińskich towarzyszy do opuszczenia okopów – schroniliśmy się w piwnicach zrujnowanego ośrodka kolonijnego „Majak”. Ściany drżały, tynk sypał się na głowy, a chłopcy co rusz złorzeczyli na „watników”.

– Już całkiem rozwalą drogę i kto dowiezie nam żarcie? – jeden z nich wyjaśnił mi powody złości. Przypomniałem sobie ścieżkę wiodącą ku pozycjom „mojego” plutonu. Rano, kilkanaście godzin wcześniej, była poprzecinana lejami i wymagała poruszania się slalomem. Bardzo szybkim slalomem, bo na finiszu droga wychodziła na otwarty teren ostrzeliwany przez snajpera.

Kiwnąłem głową. Nad nami, w jednym z pomieszczeń magazynowych, zgromadzono setki puszek „tuszonki”, więc mogłoby się wydawać, że nie ma powodów do zmartwień. Rzecz w tym, że wieprzowiny (jeśli to rzeczywiście była wieprzowina…) przełknąć się nie dało, z uwagi na obrzydliwy smak i podłą jakość. „Tego nawet psy i koty żreć nie chcą…”, mówili żołnierze, przeklinając armijną logistykę i wychwalając wolontariuszy, którzy na zapleczu przygotowywali posiłki z „normalnych produktów” i dowozili je pick-upami na front.

Niedobór – jak to zwykle bywa – wykształcał zaradnych. Ostrzał trwał w najlepsze, gdy żołnierz imieniem Maksym klepnął mnie w ramię i powiedział:

– Chodź, coś ci pokażę.

Zeszliśmy do czegoś, co było piwnicą w piwnicy – małym pomieszczeniem wyposażonym w łóżko, stolik, krzesło i dwie skrzynie po amunicji.

– Fajnie się tu urządziłem, prawda? – gospodarz oczekiwał aprobaty. – Patrz – był wyraźnie zadowolony. – Moje skarby – uchylił jedną ze skrzyń.

Sądziłem, że zobaczę zdobyczne artefakty – elektronikę czy inny wartościowy sprzęt – tymczasem patrzyłem na… słodycze. Czekoladę, kilka batonów, jakieś ciastka i cukierki. Były też puszki z „energetykami” i paczka kawy. – Szybko nie umrę… – Maksym puścił oczko.

Uśmiechnąłem się. Na wesoło, choć w głębi ducha na smutno. Jako „dziecko komuny” wychowałem się w gospodarce niedoboru i kulturze przezorności, nakazującej chomikowanie. Jednak większość życia spędziłem w innych realiach, a ta jego część związana z pracą i wojnami wręcz mnie „zepsuła”. Towarzyszenie Polakom i Amerykanom w Iraku i Afganistanie oznaczało funkcjonowanie w warunkach logistycznego luksusu. Płatnik – rząd USA – robił wszystko, by żołnierz dobrze zjadł (przyswoił dziennie 4 tys. kalorii), wypoczął, miał zapewnioną rozrywkę; jako tzw. embed, dziennikarz akredytowany przy wojsku, i ja byłem beneficjentem tego systemu. Lody waniliowe na pustyni? Proszę bardzo. Świeże owoce i warzywa z drugiego końca świata? Nie ma problemu. Stek? Jasne! Jak wysmażony? W takim kontekście skarby Maksyma jawiły się niczym śmieci. Ba, tak właśnie o nich pomyślałem, przypominając sobie walające się po natowskich bazach racje żywnościowe, pełne także niechcianych słodyczy.

Wtedy, w Szyrokino, w pełni uświadomiłem sobie różnicę między wojną prowadzoną przez Wschód (i na Wschodzie), a konfliktem, w który angażuje się Zachód.

Często słyszę argument, że „Ukraina jest za biedna, by tę wojnę wygrać”. Zgadzam się z nim, i zarazem nie zgadzam. Dlaczego?

Pisałem już o tym, więc tylko powtórzę – gdyby wsparcie dla Kijowa miało typowy zachodni rozmach logistyczny (bogactwo materiałowe) – gdyby Zachód użył nie promili, a procentów swego ekonomicznego potencjału – po armii rosyjskiej w Ukrainie nie zostałby marny pył. W realiach „kroplówki” zaś jest jak jest – wystarczy, by obronić niepodległość, ale na definitywne pokonanie wroga nie ma większych szans.

Nie dlatego, że rosjanie są jakoś szczególnie lepiej zaopatrzeni i wyposażeni. Z wielu miejsc dochodzą wieści o tym, że armia rosyjska już się „ogarnęła”. Sporo w tym prawdy, zwłaszcza jeśli za punkt wyjścia weźmiemy kondycję tego wojska wczesną jesienią 2022 roku – rozbitego, zdemoralizowanego i zdziesiątkowanego. Dziś rosjanie sprawnie uzupełniają straty i mogą sobie pozwolić na częste rotowanie oddziałów – luksus niedostępny Ukraińcom. Z obecności większej liczby „świeżego wojska” nie wywodziłbym jednak wniosku o rosyjskiej gotowości do „wielkiej ofensywy” – więcej napiszę o tym w oddzielnym wpisie, jutro. Na użytek tego tekstu dość stwierdzić, że miażdżąca większość oddziałów inwazyjnych wciąż pozostaje armią „dziadów”, trawioną potężnymi problemami aprowizacyjnymi i żenująco niewydolną logistyką.

Co z tego, że w siły zbrojne rosji mają bombowce strategiczne, zdolne razić rakietami na odległość dwóch i pół tysiąca kilometrów, że wysyłają w kosmos satelity obserwacyjne, a w podziemnych silosach trzymają rakiety międzykontynentalne z głowicami jądrowymi? Co z tego, skoro zwykły żołnierz na pierwszej linii często nie ma co zjeść i nie dostarcza mu się pitnej wody, w efekcie nie dość, że jest głodny, to jeszcze trawi go czerwonka.

Ba, nierzadko zmienia się w kryminalistę. Powszechna bezkarność sprawców zbrodni to część modus operandi rosyjskiej armii nie dlatego, że rosjanie są „z gruntu źli” – bo nie są. Po prostu, wojsko nie jest w stanie zaspokoić wielu podstawowych potrzeb żołnierza, godzi się zatem na jego bandyckie zachowania, traktując je jako cenę za dyspozycyjność. Promując wręcz jako cnotę samowystarczalność prostego „sołdata”, który sam się wyżywi – rabując żywność cywilom – i jeszcze sobie dorobi – kradnąc dobra materialne okupowanej ludności.

Z jakiego powodu o tym piszę? Mit „drugiej armii świata” zdechł w Ukrainie zimą i wiosną 2022 roku. Ale od jakiegoś czasu znów się w naszej części świata odradza. Na miano osobliwego paradoksu zasługuje fakt, że dzieje się to mimo braku znaczących sukcesów rosji. Znów – jak przed inwazją – pozwalamy się okłamywać (pro)rosyjskiej propagandzie i sami się okłamujemy co do rzeczywistych możliwości militarnych federacji rosyjskiej. Tymczasem to nadal jest bieda-armia, silna słabością swojego ubogiego przeciwnika.

Nadal możemy pomóc Ukraińcom tych „dziadów” pokonać.

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Pozwoliłem sobie zilustrować ów wpis zaproszeniem na spotkanie – w najbliższy czwartek, w Lublinie. Mam nadzieję, że mimo pięknej pogody frekwencja dopisze.

Istotne fragmenty tego tekstu znalazły się w linkowanym materiale, który opublikowałem w portalu Interia.pl

Klincz

Mamy dziś siedemsetny dzień „specjalnej operacji wojskowej”. I właśnie zaczął się ostatni miesiąc drugiego roku pełnoskalowej wojny na Wschodzie. Agresorzy właśnie zakończyli rozmieszczanie dodatkowych zestawów rakietowych S-300 – w obwodzie leningradzkim, na północy rosji. Mają one zapewnić obronę przeciwlotniczą skupionym wokół Petersburga obiektom przemysłowym i infrastrukturze krytycznej. W nocy z 21 na 22 stycznia br. ukraińskie drony zaatakowały terminal LNG w Ust-Łudze (110 km od stolicy obwodu). Było to pierwsze uderzenie w tym rejonie, dotąd – z uwagi na odległość od granic Ukrainy – uchodzącym za bezpieczny.

Ukraińskie drony przedarły się do obwodu nad Białorusią. Skróciły drogę, lecz i tak musiały pokonać ponad 900 km. Zyskanie przez Ukraińców możliwości precyzyjnego rażenia na tak dużym dystansie oznacza, że wojna weszła w kolejną fazę, jakże odległą od buńczucznych zapowiedzi kremlowskiej propagandy z 24 lutego 2022 roku. „Trzy dni i Kijów nasz!”, twierdzili wówczas rosjanie. Kijowa jak nie mieli, tak nie mają, za to muszą troszczyć się o arcyważny dla nich Petersburg. I przełykać przy tym kolejną gorzką pigułę, bo to oni sami wydrenowali białoruską OPL, kosztem armii łukaszenki wetując własne straty na froncie.

—–

A i front dostarcza moskalom niemałych trosk. Nie doszło do załamania się ukraińskiej obrony na skutek zużycia armii w operacji zaporoskiej i ustania amerykańskiej pomocy wojskowej. Inicjatywa nadal jest po rosyjskiej stronie, ale atakującym „brakuje pary”. Ewidentnie kuleje logistyka, do tego stopnia, że na wielu odcinkach styku wojsk rosjanie nie mają wystarczającej ilości amunicji, żywności i wody. W takich miejscach tylko relatywna słabość Ukraińców decyduje o statyczności działań.

Kampania powietrzna skupiona jest na celach wojskowych, ale Moskwa nie chwali się sukcesami (a gdyby takie były, z pewnością trąbiłaby o nich głośno). Głośno jest za to o tej części działań wymierzonych w cywilów. Rakiety i drony spadające na ukraińskie miasta od końca grudnia ub.r. zabiły kilkadziesiąt osób, kilkaset raniły. Jakkolwiek wywołuje to w Ukraińcach żałobę, o utracie woli oporu społeczeństwa nie ma mowy.

Na razie nie ma też mowy o wznowieniu amerykańskiej pomocy, lecz i tu moskale nie mogą świętować. Europa bowiem „spięła pośladki” – Ukraina zyskuje kolejne deklaracje pomocy, tylko w grudniu Kijów otrzymał od partnerów wsparcie w wysokości 15 mld euro.

W takich okolicznościach wojna weszła w tryb „na przeczekanie”. Wielu analityków jest zdania, że pozostanie w nim przez cały 2024 rok.

—–

Czy rzeczywiście innej opcji nie ma?

Wszystko, co wiemy o rosyjskiej armii po 24 lutego 2022 roku, skłania do wniosku, że nie jest ona w stanie przeprowadzić rozległej operacji zaczepnej, która miałaby rozstrzygający charakter. Doniesienia o rychło mającej nastąpić, wielkiej rosyjskiej ofensywie, można więc włożyć między bajki. Nie wyklucza to jednak scenariusza lokalnych ataków, kanalizujących uwagę i zasoby Ukraińców, poza tym realizowanych z zamysłem osiągnięcia korzyści propagandowych. Możemy być pewni, że ewentualny upadek broniącej się od dziewięciu lat (!) Awdijiwki, zostanie przez Kreml ograny niczym wiktoria berlińska z 1945 roku.

Zarazem rosjanom nie sprzyja kondycja ich własnej gospodarki. Wbrew twierdzeniom propagandy, sankcje działają – ograniczony dostęp do rozległego wachlarza niezbędnych półproduktów i urządzeń sprawia, że produkcja zbrojeniowa nie rośnie od lata 2023 roku. W efekcie armia rosyjska w coraz większym zakresie strzela podłej jakości amunicją z Korei Północnej. Nowego fabrycznie sprzętu jest w linii jak na lekarstwo, wojsko wciąż korzysta z renty po ZSRR. Pozwala to odtwarzać gotowość bojową w oparciu o wyciągany z magazynów demobil, ale o budowaniu nowej jakości nie ma mowy. Zwiększenie nakładów na obronność – które pozwoliłoby na zbudowanie przynajmniej dużej przewagi ilościowej – również nie wchodzi w grę. Wojsko i aparat bezpieczeństwa już teraz pochłaniają 40 proc. oficjalnego budżetu, wedle nieoficjalnych danych, 6 na 10 rządowych rubli idzie na podtrzymanie wojennego wysiłku.

Trudno nazwać taką sytuację komfortową, co nie zmienia faktu, że Ukraina ma gorzej. W czym Kreml widzi swoją szansę, zakładając, że rosja wytrzyma więcej i dłużej.

—–

W Kijowie nie są ślepi i dobrze wiedzą, kogo premiuje obecny klincz. Ale realnych sposobów na jego przerwanie nie ma. Nie ziści się skrajnie optymistyczny scenariusz – rysowany przez niektórych obserwatorów konfliktu – zgodnie z którym Ukraina ponowi latem, tym razem zwycięską kontrofensywę. Armia ukraińska nie jest i w najbliższych miesiącach nie będzie zdolna – podobnie jak rosyjska – do poważniejszych operacji zaczepnych. I wcale nie chodzi o problemy z mobilizacją i odtwarzaniem stanów osobowych (tu, zakładam, Ukraińcy sobie poradzą, bo to wyłącznie ich wewnętrzny problem). A o co?

Odpowiedź w dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – oto aktywny link.

—–

Szanowni, jako się rzekło, książka jest już u Wydawcy. W „Posłowiu” tymczasem zawarłem  następujący fragment: „(…) chciałbym podziękować wszystkim, którzy mają swój wkład w powstanie tej książki. Dziękuję Patronom i 'Kawoszom’, którzy wspierali i wspierają mnie finansowo, za pośrednictwem serwisów Patronite i Buycoffee.to. Dziękuję Społeczności, jaka zgromadziła się wokół mojego blogu i profilu na Facebooku – za uznanie, krytykę i przede wszystkim za rzeczowe dyskusje. (…) Ufam, że było warto”.

Nz. Ofiary wczorajszego ataku rakietowego na Charków. „Rakiety i drony spadające na ukraińskie miasta od końca grudnia ub.r. zabiły kilkadziesiąt osób, kilkaset raniły. Jakkolwiek wywołuje to w Ukraińcach żałobę, o utracie woli oporu społeczeństwa nie ma mowy”/fot. Prokuratura Regionalna w Charkowie