Łada gnała jak szalona, co wydawało się zrozumiałe w sytuacji, w której na drogę w każdej chwili mogły spaść rakiety wystrzelone z wyrzutni Grad. Tak przynajmniej twierdzili żołnierze z posterunku, który właśnie opuściliśmy.
Te słowa potwierdzali ukraińscy i gruzińscy dziennikarze – wyraźnie poruszeni, nerwowo palący papierosy. Ich auto utknęło na blok-poście z powodu jakiejś usterki, a oni sami jeszcze godzinę wcześniej byli w Popasne.
– Grady biły jak opętane – mówił jeden z nich. – Jak już wyjeżdżaliśmy, kilka rakiet uderzyło blisko nas.
Mając w głowie te słowa, przykleiłem twarz do szyby. Mimo hałasu silnika wciąż słyszeliśmy złowrogi pomruk artylerii. Wydawało mi się zatem, że prędzej czy później dostrzegę pióropusze nieodległych wybuchów.
Tymczasem na zewnątrz nie działo się nic, zaś mijane wioski sprawiały wrażenie opustoszałych. I wtedy zdałem sobie sprawę, że to nie armaty, wyrzutnie czy zaczajeni w zabudowaniach strzelcy stanowią dla nas zagrożenie, ale właśnie styl jazdy naszego kierowcy, który za nic miał lód i paskudne dziury.
Mężczyzna obruszył się na sugestię, że pędzi z obawy przed ostrzałem.
– Zabiją to zabiją – odparł, nie ściągając nogi z gazu. – Żonie leki wiozę – dodał kilkanaście sekund później. – Nie chcę, żeby mi baba ducha wyzionęła.
Rzeczywiście nie chciał. Zwolnił dopiero parę kilometrów dalej, przed częściowo zwalonym mostem.
– „Separy” próbowały go wysadzić latem zeszłego roku – tłumaczył, przejeżdżając obok prowizorycznie załatanej dziury. I gdy tylko zjechał z przeprawy, znów ruszył z kopyta. A ja zaśmiałem się w duchu z własnych dylematów. Tuż za blok-postem, siedząc już w ładzie, zrobiło mi się głupio, gdy zakładałem hełm. Przecież kierowca nie miał żadnej ochrony. Teraz jednak czułem, że to wcale nie był zły pomysł. „Przynajmniej nie obiję sobie łba, jak wylądujemy w jakimś rowie”.
* * *
Drobna sylwetka ukraińskiego żołnierza wyrosła na tle prowizorycznych budynków posterunku. Kierowca zaczął hamować, a lekko pochylony wojskowy ruszył biegiem w stronę naszego auta.
– Wychodźcie, wychodźcie! – krzyczał. – Do schronu! – wskazał ręką najbliższą jamę, nakrytą żelbetową płytą i workami z piaskiem. Odgłosy wymiany artyleryjskiego ognia brzmiały niezwykle donośnie. W zasięgu wzroku widać zaś było leje i powalone wybuchami drzewa. Kolejny raz nie trzeba nam było powtarzać – migiem opuściliśmy ładę i chwilę później siedzieliśmy w schronie. Nie dłużej niż dwie minuty.
– Chodźcie – młody żołnierz jako pierwszy wyszedł z bunkra, kryjąc się za ścianą z worków z piaskiem. – Musicie przebiec tam – wskazał ręką na budynek stacji benzynowej odległy o jakieś sto metrów. – Tam jest nasz dowódca.
– A gdzie jest nasz kierowca? – spytałem, dopiero teraz zorientowawszy się, że starszego pana nie ma między nami.
– No pojechał dalej – Ukrainiec wzruszył ramionami. – Idźcie, idźcie – ponaglił.
Ruszyliśmy jeden za drugim. Po lodzie, poganiani hukiem kanonady i nawoływaniami oficera, stojącego w drzwiach stacji.
– Raźniej chłopcy, raźniej! – krzyczał, a gdy przekroczyłem prób budynku, klepnął mnie w ramię. – Zapraszamy! – dodał głosem gospodarza, ucieszonego wizytą gości.
Cóż, stół rzeczywiście był suto – jak na wojenne warunki – zastawiony.
– Mamy wasz wigor – jeden z nas wyjął z plecaka ziołowo-alkoholowy wynalazek z tutejszych aptek, ponoć wzmagający potencję.
– A my… – wojskowy uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szafeczki. – A my mamy waszą żubrówkę.
—–
Jeden z ukraińskich blok-postów/fot. Marcin Ogdowski