Bezradność

„Niektórzy tłumaczą, że brutalne rozprawianie się Żydów z Palestyńczykami i Hezbollahem, to także forma odreagowywania. Powtarzanie sobie, że już nigdy nie pójdziemy jak owce na rzeź. Holokaust poza wszystkim innym to również potworne upokorzenie – że nie walczyli, nie stawili oporu”.

Te słowa znalazły się dziś rano pod moim wpisem o eskalacji konfliktu na Bliskim Wschodzie. Nie znajdziecie już tego komentarza, bo stał się przyczynkiem do rasistowskich wynurzeń. Usunąłem cały wątek, zablokowałem autora i paru innych wtórujących mu harcowników.

Dla porządku – wspomniany internauta posłużył się cytatem z prof. Andrzeja Zybertowicza, socjologa, doradcy prezydenta Dudy. Wypowiedź ta padła przed sześciu laty, w wywiadzie, jakiego Zybertowicz udzielił „Polsce The Times”. Znałem ją, już kiedyś się do niej odnosiłem (krytycznie, jak do wielu innych aktywności mojego dawnego promotora). Dziś również się odniosę – czyniąc to z powodów, które wyjaśnię w dalszej części tekstu.

W zacytowanych słowach uderza mnie swoista ekstrakcja Żydów z tkanki, jaką było wielonarodowe społeczeństwo II RP. To trop wyznaczony przez niemiecką propagandę czasów nazizmu, ułatwiający stygmatyzację tej grupy etnicznej. Żydzi, obywatele Rzeczpospolitej, masowo służyli w Wojsku Polskim, bijącym się z Niemcami w 1939 roku. I później – w obu armiach, na Wschodzie i na Zachodzie. Przedstawiciele tej mniejszości walczyli w partyzantce – właściwie we wszystkich jej odłamach – współtworzyli ruch oporu w obozach koncentracyjnych, w miejscach izolacji organizowali własne podziemne oddziały. Wiosną 1943 roku, w warszawskim getcie, stanęli naprzeciw Niemcom w z góry skazanym na porażkę powstaniu. A zatem nie walczyli?

Generalizacja, jak ta powyżej, ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co twierdzenia o niezłomności etnicznych Polaków z jednej strony, czy bzdury o ich masowym skurwieniu się w obliczu okupanta z drugiej.

Jednak, jak w każdej generalizacji, i tu znajdziemy ziarno prawdy. Pozwólcie, że zacytuję pewien dowcip, który usłyszałem wiele lat temu, w Iraku (niektórzy znają go z późniejszych modyfikacji, ale to jest oryginał).

„Stu Arabów ucieka przed jednym polskim żołnierzem. Biegną, biegną, biegną, aż wreszcie jeden z nich pyta drugiego:

– Ej, a dlaczego my uciekamy? Przecież on jest jeden, a nas stu…

Tamten zastanawia się chwilę, po czym odpowiada:

– A bo to wiadomo, komu przypierdoli?”.

Żart jest ksenofobiczny i islamofobiczny. To „dziecko swoich czasów” – zaczęto go opowiadać, gdy w Iraku na dobre rozkręciło się powstanie przeciw zachodnim okupantom, w tym Polakom. Mówiąc wprost, towarzystwo zaczęło się strzelać, a to nie sprzyja wzajemnemu szacunkowi.

Niemniej dla świętego spokoju możemy odwrócić role. I opowiedzieć dowcip o stu uciekających Polakach. Będzie równie śmieszny i równie… prawdziwy. Prawdziwy, gdyż odsłaniający uniwersalny mechanizm zbiorowej bezradności w obliczu poważnego zagrożenia.

Kilka lat temu na jednym z zalajkowanych profili historycznych opublikowano pewne zdjęcie – jest tak okrutne, że „widzę” je do dziś. Przedstawiało egzekucję, jakiej Niemcy dopuścili się na polskich więźniach Pawiaka w lutym 1944 roku. Z balkonu domu przy ul. Leszno w Warszawie zwisało trzynaście ciał żołnierzy AK…

Równie straszne są obrazki, które zostały mi w głowie po obejrzeniu „Katynia” Andrzeja Wajdy – idących na śmierć, a później masowo zabijanych przez sowietów żołnierzy WP.

Gdy dodam do tego archiwalia przedstawiające cywilów – także żydowskich, ale przecież nie tylko – pakowanych do bydlęcych wagonów, jadących w stronę Oświęcimia, mam już pełen obraz. Obraz, który poza bezbrzeżnym smutkiem rodzi też potworną złość. „Bo jak oni, kurwa!, mogli na coś takiego sobie pozwolić!?”. „Dlaczego się nie buntowali!?”. „Przecież strażników zawsze było mniej!”.

Ano właśnie – patrzymy na masy, liczne grupy, a umyka nam pojedynczy człowiek. Tymczasem niewielu stać na szaleńczą odwagę, nawet pośród nawykłych do ryzyka żołnierzy. Niewielu chce „umrzeć z honorem”, „zabrać ze sobą choćby paru skurwysynów”, „zaryzykować, może przynajmniej innym się uda”. Miażdżąca większość będzie do samego końca wierzyła, że ocali życie. Stąd unikanie konfrontacji, które z boku wydaje się owczą zgodą na rzeź. Ucieczką stu przed jednym.

I nie chodzi tylko o ludzi bez broni. Kilka dni temu jeden z moich Czytelników – pod tekstem poświęconym m.in. rosyjskim stratom – napisał coś takiego: „Zastanawia mnie, jak zorganizowana musi być rosyjska armia i włos mi się jeży na głowie. Skoro przybyli na front kierowani są na mięsne szturmy, to dlaczego nie słychać o masowych dezercjach i buntach? Przecież nikt nie chce umierać!”. Ano nie chce, a i tak każdego dnia ponad tysiąc rosjan idzie pod nóż. „Prawdopodobnie silny jest tu element zaskoczenia kierowanych wprost z transportów, odpowiednie zabezpieczenie tyłów przez odwody strzelające do swoich oraz donosicielstwo jako forma walki z defetyzmem” – diagnozuje Czytelnik.

Ma rację, ale uzupełniłbym jego wyliczenie o ową sytuacyjną bezradność. Z zewnątrz to wręcz paradoksalne, że uzbrojony człowiek godzi się, by traktowano go tak instrumentalnie. Ale karabin tylko umacnia nadzieję, że „może mi się uda”. Strzelenie do swoich – jako alternatywa – dla wielu jest nieprzekraczalnym tabu, a dodajmy do tego inne elementy wschodniego treningu kulturowego: wyuczone posłuszeństwo i przekonanie o własnej nieistotności. I tak mamy co mamy – lezących pod ogień „samobójców”.

—–

I tym sposobem udało mi się z wątku bliskowschodniego wrócić do tematyki ukraińskiej. Kolejne materiały już wkrótce.

By powstały, potrzebne mi Wasze wsparcie – subskrypcje, „kawy”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Żołnierze izraelscy, zdjęcie ilustracyjne/fot. IDF

Skazy

Skoro dziś rocznica Powstania w Getcie, pozwolę sobie na odrobinę związanych z tym refleksji, także w kontekście wojny w Ukrainie.

Etniczni Polacy w odniesieniu do Żydów mają sporo za uszami – nigdy więc nie stanę po stronie bezmyślnych apologetów, usiłujących wmówić nam, jak to wspaniałomyślnie zachowywaliśmy się podczas okupacji. Jedni się zachowywali, inni nie, generalnym wzorcem zaś była obojętność wobec dramatu współobywateli mojżeszowego wyznania.

Ale…

Ale wspominam dziś jeden z wyjazdów na wschód Ukrainy, do Doniecka. Była piękna wiosna, po zajęciu przez separatystów i rosjan portu lotniczego, miasto poczuło wyraźną ulgę (w słusznym gniewie na moskali i ich zwolenników zapominamy, że mieszkali tam, nadal mieszkają, także bogu ducha winni ludzie). Linia frontu odsunęła się od przedmieść, walki wyraźnie zelżały. Artyleria owszem, huczała, obie strony dokuczały sobie moździerzami, ostrzałami z broni maszynowej, snajperzy również nie próżnowali. Działo się to jednak kilka kilometrów od centrum miasta, które właściwie pozostawało nietknięte i bezpieczne. Pociski spadały gdzieś na obrzeżach, wciąż ginęli ludzie, ale dało się żyć.

Dało na tyle, że lokalne kluby piłkarskie przeprowadzały rozgrywki młodzików, a dzieci w jednej z podstawówek chodziły na zajęcia z baletu. Działa się też masa innych sytuacji, ale wspominam akurat te widziane na własne oczy.

Widziałem też ogródki piwne i ludzi przy stolikach spożywających trunek z pianką. Rozmawiających, śmiejących się, kłócących; byłem świadkiem całego spektrum zwyczajnych zachowań. Niezwyczajne było tylko to, że w tle rozlegały się wystrzały i wybuchy. Którymi nikt się już specjalnie nie przejmował.

Kilka miesięcy później, w samym środku lata, byłem w Mariupolu. Przyjechaliśmy z kolegami akurat w sobotę i poszliśmy na tamtejszą promenadę. Knajpy i dyskoteki działały w najlepsze, alkohol lał się strumieniami. Wypindrzone laski i odsztafirowani kolesie konsumowali młodość, jak gdyby nie działo się nic nadzwyczajnego. Jakby kilkanaście kilometrów dalej, na wschód, nie rozciągała się linia frontu. Widoczne stamtąd rozbłyski traktowano niczym fajerwerki, świetlną oprawę gorączki sobotniej nocy.

A w Szyrokino ginęli ludzie.

Wspominam o tym dziś, w rocznicę wybuchu pierwszego z warszawskich Powstań, bo znów tu i ówdzie pojawiają się oburzone głosy, że Polacy po „aryjskiej stronie” przychodzili pod mur getta, obserwować pożary. A potem wracali do swojego życia, jakby nic się nie stało. I że z czasem po prostu przywykli do dymów nad pacyfikowaną częścią miasta.

Otóż moi drodzy, nie ma w tym nic nadzwyczajnego, nic, co oznaczałoby jakąś etniczną/kulturową skazę, nic, co byłoby dowodem na odstępstwo od normy. Czego jako Polacy musielibyśmy się wstydzić. Ludzie tak mają – widziałem to nie tylko w Ukrainie. Przyzwyczajamy się do otaczającego nas zła, ignorujemy je, trywializujemy, niekiedy wręcz zaprzeczamy jego istnieniu („pandemii nie ma” – pamiętacie?). Z czasem nawet staramy się dostrzec w nim jakieś dobre strony. Cieszymy się, że nas nie dotyczy, ba, potrafimy dać się ponieść fascynacji, widząc zło w działaniu. Gdy mnie ktoś pyta o wrażenia z wojen, opowiadam przede wszystkim o dramacie, lecz mówię też o złowieszczym pięknie. Pożar fascynuje nie tylko piromanów.

Mamy tak, bo to zupełnie naturalny mechanizm adaptacyjny. Coś, co pozwala nam przeżyć graniczne sytuacje. Nawet jeśli towarzyszy temu świadomość, że najpewniej będziemy następni. Ale jeszcze nie dziś, nie teraz. Dziś mogę pójść na piwo, wstąpić do cukierni, urżnąć się do nieprzytomności. Bądź zrobić cokolwiek innego, co jest apoteozą normalnego życia, wyrazem tęsknoty do czasów, kiedy śmierć nie czyhała za rogiem.

W kwietniu 1943 roku – po kilkudziesięciu miesiącach brutalnej okupacji – ta potrzeba była nad wyraz silna.

—–

– Ale ja bardziej lubię rosjan niż Ukraińców – tłumaczył mi dawny kolega ze szkoły, zaangażowany dziś w propagowanie prorosyjskich treści w Internecie. – Mam prawo do własnych sympatii, czyż nie? – zabrzmiało to nieco napastliwie.

– No kurwa nie – odparłem. – Dałbyś sobie w czasie drugiej wojny prawo do proniemieckich sympatii? – spytałem.

Chłop zaśmiał się głośno i stwierdził, że to zupełnie inne sytuacje.

Czyżby? Hitlerowskie zbrodnie od współcześnie rosyjskich różni skala – nie przeczę, jest to różnica ogromna. Ale z perspektywy każdej zamęczonej przez rosjan ofiary – choćby tego nieszczęsnego jeńca, któremu wagnerowcy ucięli głowę – skala nie ma znaczenia. Liczy się samo zadawane cierpienie. A patrząc szerzej, także stojące za tym intencje. Dziś wiemy już, że rosyjskie bestialstwo nie jest sumą pojedynczych ekscesów zdeprawowanych przez wojnę żołdaków. To działanie systemowe, mające sterroryzować przeciwnika; jedna z technik/taktyk prowadzenia wojny. Legitymizuje ją państwowa ideologia rosji, wedle której – niczym niegdyś III Rzesza – federacja ma nadzwyczajne prawa i zobowiązania. Do zdobywania przestrzeni, do kolonizowania, do zabijania. „Jeśli Niemcy nie mogą być wielkie, nie ma powodów, by istniały” – twierdził Hitler. „Po co komu świat bez rosji?” – pytał retorycznie putin.

Żyd był dla Niemca „podczłowiekiem”, Ukrainiec dla rosjaninia to on sam, ale w gorszym „chocholskim” wydaniu. Niegodny posiadania własnej kultury, języka, tradycji, które należy wyrugować, jak niegdyś rugowano wszelkie przejawy „żydostwa”. Rosyjski rasizm/nacjonalizm różni się od niemieckiego tym, że w warstwie retorycznej długo podlegał zabiegom autocenzorskim. Miał postać paternalizmu – Ukraińców łaskawie traktowano jak dzieci, niepełnosprawnych dorosłych, których należy otoczyć opieką. Hitler nie bawił się w takie subtelności, pragnął dla wrogów zagłady. Fakt, stawia to putina i podążających za nim rosjan w nieco lepszym świetle.

Ale i lebensraum i ruski mir to jedno i to samo gówno – przestrzenie, w których odbiegający od „pożądanego wzorca” padają ofiarą zbrodni. Morderstwa, wynaradawiania, ekonomicznej degradacji. Nie ma tu czego darzyć sympatią…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ruski mir w praktyce. Zniszczona przez rosjan wieś Posad-Pokrowskie/fot. Marcin Ogdowski