Iluzje

– Nosz k…a, mam nadzieję, że nie przejechaliśmy na drugą stronę – Ilja, kierowca, sprawiał wrażenie przestraszonego. Było zimno, ciemno i mgliście. Wiadukt, na którym stanęliśmy, zdawał się prowadzić donikąd. – Nawet nie ma kogo spytać, gdzie jesteśmy… – taksówkarz rozglądał się nerwowo.

Pochodził z odległego o 200 kilometrów Dniepru – wtedy, zimą 2015 roku, zwanego jeszcze Dniepropietrowskiem. Pewnie w tej chwili żałował, że skusił się na wysoką zapłatę za międzymiastowy kurs. Mówiąc o drugiej stronie, miał bowiem na myśli terytoria zajęte przez separatystów. W tamtym czasie linia frontu była mocno niestabilna. W okolicy właśnie rozkręcała się bitwa, znana potem jako „kocioł debalcewski”.

– Uff – Ilia odetchnął, gdy kilkadziesiąt sekund później z mgły wyłonił się milicyjny samochód. – Jesteśmy wciąż w Ukrainie.

To w takich okolicznościach po raz pierwszy znalazłem się w Artemiwśku, po wejściu w życie ustawy dekomunizacyjnej przemianowanym na Bachmut. Nie miałem wówczas pojęcia, że pode mną – niemal dosłownie – znajduje się coś, co czyni Bachmut miejscem wyjątkowym. W podziemiach miasta, jeszcze w czasach sowieckich, ulokowano potężne wojskowe magazyny. A w nich kilka milionów (milionów!) sztuk broni ręcznej.

Dlaczego o tym wspominam?

Do 2013 roku Ukraina uchodziła za potentata w handlu bronią. Były lata, że oficjalne dochody z tego tytułu lokowały ją na czwartym miejscu na świecie w zestawieniu największych handlarzy. Tak powstało wrażenie o potędze ukraińskiego przemysłu obronnego, zdolnego sprostać największym wyzwaniom. Błąd. Ukraina – a właściwie tamtejsi oligarchowie – korzystała jedynie z zasobów zgromadzonych w czasach Związku Radzieckiego. To na jej dzisiejszym terytorium znajdowały się ogromne bazy materiałowe, z których – w razie wojny z Zachodem – miano zaopatrywać wysyłane w bój armie. Relatywnie niedużo tego dobra zabrała ze sobą ta część armii sowieckiej, która po 1991 roku stała się wojskiem rosyjskim. Większość zapasów została do dyspozycji młodego państwa.

Pasły się na tym rzesze szemranych handlarzy, pasły legalne firmy (co niekoniecznie oznaczało realne wpływy do budżetu) – zaś pochodzące z Ukrainy uzbrojenie użyto we wszystkich praktycznie konfliktach, które wybuchły na globie po upadku sowietu.

A potem przyszedł 2014 rok i okazało się, że „renta po ZSRR” potrzebna jest do obrony przed rosją. Co stało się wyzwaniem na znacznie większą skalę po 24 lutego 2022 roku.

—–

Wiosną 2016 roku wschodnioukraiński front był inny niż w dwóch poprzednich latach. Mniej śmiercionośny, mniej bezwzględny. „Dziwny” – w takich kategoriach, w jakich znamy to określenie z frontu zachodniego sprzed niemieckiej inwazji na Francję w 1940 roku. Obie strony okopały się na swoich pozycjach, niezdolne ani pójść do przodu, ani oddać pola.

Podpisane w 2015 roku w białoruskim Mińsku zawieszenie broni respektowano wybiórczo. Bo owszem, ciężki sprzęt został w większości wycofany w głąb obu terytoriów (wolnej Ukrainy oraz tzw. ludowych republik i rosji właściwej), ale pojedyncze działa i moździerze wciąż wykonywały swoją morderczą robotę.

– Prowokują nas – przekonywał mnie starszy porucznik Aleksander Lahutenko, zastępca dowódcy jednego z batalionów ZSU, rozlokowanych w pobliżu Mariupola. – Liczą, że odpowiemy, i wtedy zwalą winę za wymianę ognia na nas.

Tymczasem rozkaz dla ukraińskich oddziałów brzmiał jasno: odpowiadać wyłącznie w razie bezpośredniego ataku.

Te także się zdarzały, choć nie były to masowe operacje – zwykle brały w nich udział niewielkie grupy. Celem tych działań była raczej dywersja i rozpoznanie słabych punktów ukraińskiej obrony niż jej przełamanie. Tak czy inaczej, gdy już dochodziło do kontaktu, obie strony nie szczędziły sobie amunicji.

Generalnie jednak frontowa codzienność sprowadzała się do sporadycznych ostrzałów artyleryjskich i nieco częstszych z broni ręcznej. Motywowanych chęcią zademonstrowania swojej obecności i uprzykrzenia życia przeciwnikowi.

– Słońce zachodzi, tamci zaczynają strzelać – opowiadał mi Witalij, żołnierz ZSU stacjonujący w okolicach wsi Nowosiliewka. Szliśmy właśnie wzdłuż pozycji, kilkanaście metrów za najdalej wysuniętą linią ukraińskich okopów. Mijaliśmy karłowate drzewka – w większości mocno okaleczone, ze śladami wielokrotnych trafień kulami. – Patrz – wojskowy wskazał ręką na sporej wielkości lej. – To z haubicy. Przywaliło dziś w nocy.

– Blisko okopów – zauważyłem.

Ukrainiec uśmiechnął się lekko.

– Gdy strzelają separy, pociski lądują gdzie popadnie. Ten niemal wszedł w cel, co oznacza, że to robota profesjonalna, ruskich.

I ta to się kręciło przez kilka lat – wojna-niewojna, na której ginęło „tylko” kilku żołnierzy tygodniowo, a parunastu zostawało rannych. Kremliny odniosły ograniczony sukces, wyrywając jedynie strzępy ukraińskiego terytorium. Ale to wystarczy, by pogrążyć Ukrainę w kryzysie i tym samym uniemożliwić jej zbliżenie z Europą.

—–

A teraz do brzegu. Kilka dni temu, wracając z Chersonia, minąłem się z ukraińską Bogdaną, kołową haubico-armatą. Pierwszy raz widziałem ją na żywo. To świetna broń, która do tej pory miała jedną zasadniczą wadę – było jej jak na lekarstwo. Obecnie Ukraińcy wypuszczają z linii produkcyjnych po dwadzieścia Bogdan miesięcznie. To skala, która w połączeniu z precyzją, dalekonośnością i mobilnością tych armat sprawia i sprawi rosjanom poważny kłopot.

Ukraińcy zaczęli samodzielną produkcję amunicji artyleryjskiej natowskiego kalibru 155 mm.

Tydzień temu byłem w wolontariackiej wytwórni zajmującej się drukowaniem w 3D plastikowych elementów ładunków wybuchowych podczepianych pod drony. W okolicy (z oczywistych względów nie napiszę jakiej) działa takich punktów kilkanaście – ich zsumowana miesięczna produkcja pozwala na uzbrojenie kilku tysięcy bezpilotowców.

Nie wiem – to tajne dane – w jakiej mierze Ukraina jest samowystarczalna, jeśli idzie o produkcję zbrojeniową. Ale wiem, że po pierwsze, „renta po ZSRR” jest na wyczerpaniu (na przykład ukraińska OPL już nie strzela z systemów S-300, bo nie ma czym). Po drugie, osiągnięcie pełnej samodzielności jest niemożliwe. Między 1991 a 2014 rokiem ukraiński przemysł obronny w zasadzie nie pracował dla własnej armii – bo ta niczego nie zamawiała. Zwinął się więc, mnóstwo kadry technicznej wyemigrowało. Pełnoskalowa wojna przyniosła fizyczną destrukcję wielu zakładów (jak choćby charkowskiej fabryki czołgów). Druga (ta lepsza) strona medalu to reaktywacja tego, co reaktywować się dało i istotny wzrost produkcji w warunkach nieomal „podziemnych/konspiracyjnych” (coś jak w niemieckim przemyśle pod zarządem Alberta Speera). Ale jako się rzekło, pełna samodzielność nie jest możliwa. Nawet jeśli znikną fizyczne zagrożenia, nie znikną realia krótkiej finansowej kołderki. Konkludując, Ukraińcy potrzebują i będą potrzebować zachodniego wsparcia materiałowo-technicznego. Bez niego ich armia nie będzie mogła walczyć, a w razie wygaszenia konfliktu, nie stworzy odpowiedniego potencjału odstraszania.

Dla lepszej ilustracji problemu wróćmy na moment do Bogdan – za drastycznym wzrostem produkcji stoi inicjatywa Czechów, którzy przekazują Ukrainie ciągniki siodłowe Tatra; bazowo cywilne pojazdy, które Ukraińcy adaptują na potrzeby militarne.

—–

Co zaś się tyczy rzeczonego wygaszenia. Opowiadałem wczoraj koledze o umocnieniach, które widziałem na Chersońszczyźnie. O tych ciągnących się po horyzont kilku liniach okopów i smoczych zębów.

– Ukraińcy zabezpieczają granicę – stwierdził mój rozmówca.

Przyznałem mu rację; Kijów przygotowuje się na okoliczność zamrożenia konfliktu i nie chce powtórzyć sytuacji z lat 2014-15, kiedy linię rozgraniczenia budowano w pośpiechu, w warunkach improwizacji, bez zachowania buforów bezpieczeństwa, rygli i temu podobnych rozwiązań. Tej zapobiegliwości musi towarzyszyć świadomość, czym będzie zawieszenie broni/pokój z rosją. Tym, czym były realia mińskich porozumień z 2015 roku.

A więc znów, rola Zachodu nie może się skończyć, gdy zostaną powzięte jakieś porozumienia. Bo wojna i tak będzie trwała, zmieni się tylko jej intensywność. Bez twardych zachodnich gwarancji rosjanie nie odpuszczą – będą tlić konflikt, próbować destabilizować Ukrainę, niewykluczone, że co jakiś czas wyprowadzą uderzenia rakietowe pod pozorem „karnych ekspedycji”. Moskwa rozumie jedynie język siły, trzeba jej więc tę siłę zademonstrować. Bez Ukrainy w NATO i bez natowskich wojsk jako gwarantów pokoju, bardzo trudno będzie uniknąć „dziwnej wojny” i ryzyka, że ta znów przekształci się w intensywne pełnoskalowe starcie.

—–

Szanowni, dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie. W zbiórce środków znów mamy pewien regres, ale ufam, że to chwilowy problem; w każdym razie nie zamierzam rezygnować z prowadzenia raportu. Zainteresowanych wsparciem odsyłam poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby chcące nabyć moją najnowszą książkę pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, bądź kilka innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu. Polecam się  w perspektywie świąteczno-prezentowych zakupów!

Nz. wrak rosyjskiego pojazdu gdzieś na Charkowszczyźnie/zdjęcie ilustracyjne, własne

(Naj)lepsze

26 sierpnia, podczas misji bojowej, rozbił się pierwszy ukraiński F-16. Maszyny nie zestrzelili rosjanie, mało realne jest, by pułkownik Ołeksij Mes padł śmiertelną ofiarą „friendly fire”. Śledztwo trwa, źródła mówią o dwóch najbardziej prawdopodobnych przyczynach: błędzie pilota lub usterce samolotu. Niezależnie od okoliczności katastrofy, wielu obserwatorów przecierało oczy ze zdumienia. F-16 to topowa zachodnia broń – nie jest niezniszczalna, ale poziomem niezawodności bije rosyjskie odpowiedniki na głowę. Tymczasem – jak gorzko skomentował jeden z analityków – „tak szybko to poszło…”

Ta historia i reakcje na nią dobrze ilustrują zjawisko nierealistycznych oczekiwań wobec wyprodukowanej na Zachodzie broni. Ulegają mu „zwykli zjadacze chleba”, ale i pośród fachowców zdarzają się nadmierni optymiści.

Przekonanie, że zachodnie m u s i być najlepsze, ma realne podstawy. Jakość wykonania, poziom zaawansowania technologicznego czy kultura techniczna obsługi – wszystkie te czynniki (i wiele innych) przekładają się na trwałość i efektywność mocno kontrastujące z bylejakością radzieckiej i rosyjskiej produkcji seryjnej. Wojna w Ukrainie obnaża to po całości.

Ale z działań na Wschodzie wyłania się też obraz rozmaitych słabości zachodnich systemów.

—–

Rok 2023 zaczął się dla armii rosyjskiej fatalnie. Tuż po północy kilka rakiet Himars uderzyło w zajmowany przez nią kompleks szkolny w poddonieckiej Makiejewce. Wedle ostrożnych szacunków zginęło i rannych zostało 400 żołnierzy. O konflikcie w Ukrainie mówi się, że potwierdził dominację artylerii jako „boga wojny”. Ale i pokazał, że „bogiem bogów” jest wysokoprecyzyjna artyleria dalekonośna, głównie rakietowa. Trudno z tym dyskutować, gdy pojedynczy atak eliminuje z walki ekwiwalent batalionu, a dokładność uderzenia sprawia, że zniszczeniu ulega jedynie przejęty przez wojsko obiekt, nie zaś cały kwartał z zamieszkującymi go cywilami.

To Himarsy odpowiadały za zawał rosyjskiej logistyki, który nastąpił latem 2022 roku. Ich zasięg (w udostępnionej wówczas wersji dochodzący do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Artyleria moskali się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który – przybierając postać panicznych ucieczek całych oddziałów – przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na Charkowszczyźnie. Tak oto pojedynczy system broni – i nieliczny, wszak Ukraińcy mieli wtedy raptem kilkanaście wyrzutni i kilkaset rakiet – doprowadził do przełomu na froncie.

Ale nic nie trwa wiecznie. Himarsy wykorzystują system GPS, który rosjanie nauczyli się zakłócać. Początkowo szło im niemrawo – oślepiali jedną na dziesięć rakiet (kolejną, bywało że dwie, strącali przy użyciu kinetycznych zestawów przeciwlotniczych), z czasem jednak proporcje się odwróciły – i tylko nieliczne miotane przez Ukraińców pociski osiągały cele.

W następnych miesiącach strony prześcigały się w kolejnych udoskonaleniach swoich tarcz i mieczy – obecnie skuteczność Himarsów utrzymuje się na poziomie 40 proc., w przypadku pocisków ATACMS (o zasięgu 160-300 km), powyżej 50 proc. To sporo, ale weźmy pod uwagę, że pojedyncza rakieta kosztuje więcej niż 100 tys. dol., ta z „długim lontem” nawet półtora miliona. Co ujawnia podstawową wadę zachodniego uzbrojenia – jego koszmarnie wysoką cenę.

—–

W Ukrainie obie strony masowo wykorzystują armaty, holowane i samobieżne. Więcej mają ich rosjanie, więc strzelają gęściej, ale efektywność ich ognia pozostaje jednostkowo niższa. Używane przez Ukraińców zachodnie działa są lepsze od rosyjskich/sowieckich za sprawą większej donośności (o kilka-kilkanaście kilometrów). O ich klasie decydują również lepsze „oczy” (radary pola walki, choć ten efekt rosjanie niwelują przy użyciu dronów), „inteligentna” samonaprowadzająca się amunicja (jak pociski Excalibur [1]) oraz wyższa mobilność/manewrowość (amerykańskie haubice M777 – jakkolwiek „tradycyjne”, bo holowane – są zarazem wyjątkowo lekkie, co umożliwia ich szybkie dyslokowanie). Istotny jest także poziom wykonania, jakości obróbki hutniczej. Do rosjan już wiosną 2022 roku dotarło, że lufy ich armat nad wyraz często się rozrywają. Nic zaskakującego przy nadmiernej eksploatacji, ale artylerzystom putina „kwitły” całkiem świeże „rury”.

Ale problem z lufami objawił się również i po ukraińskiej stronie – i nie dotyczył tylko poradzieckich systemów. Niemiecka armatohaubica samobieżna PzH 2000 – uchodząca za najdoskonalszą broń tej klasy – okazała się niegotowa do wojny o wysokiej intensywności. Normy strzeleckie (100 strzałów na dobę) dalece niewystarczające, a cała konstrukcja wozu nazbyt delikatna jak na warunki frontowej eksploatacji. Z wieloma problemami do tej pory się uporano, lecz i tak odsetek sprawnych PzH 2000 pozostaje niski i nie przekracza 30 proc. Gwoli rzetelności warto dodać, że powodem takiego stanu rzeczy jest też niemożność pełnego serwisowania sprzętu w Ukrainie. Armatohaubice przechodzą przeglądy i naprawy w krajach ościennych, co znacznie wydłuża okres ich bojowej absencji.

W tej kategorii artylerii Ukraińcy dysponują także polskimi Krabami – i one ujawniły podobną słabość w zderzeniu z realiami frontu wschodniego. Swego czasu mogliśmy obejrzeć film nagrany przez ukraińskich żołnierzy, z poważnie uszkodzonym Krabem w roli głównej. Powodem wybuchu i pożaru była nadmierna szybkostrzelność. Polska konstrukcja może wystrzelić sześć pocisków na minutę – i tak przez trzy kolejne minuty; potem lufa musi wystygnąć. Gdy Ukraińcy próbowali normę podkręcić, wydarzyła się tragedia.

Oczywiście do podbijania normy wcale nie musiałoby dojść. Wystarczyłoby odpowiednie nasycenie sprzętem, ale ten nie dość, że drogi, to jeszcze – i tu kolejna słabość – jest go mało. Co z kolei wynika z poziomu skomplikowania produkcji, nade wszystko zaś jest pochodną kondycji zachodniego przemysłu zbrojeniowego. Nowoczesnego jeśli idzie o linie produkcyjne i wyroby oraz manufakturowego w skali.

—–

Wraz z początkiem pełnoskalowej wojny w Ukrainie w sieci pojawiło się mnóstwo filmików dokumentujących ostatnie chwile rosyjskich czołgów. Masowo niszczonych przy użyciu wyrzutni przeciwpancernych, które Zachód, w dużych ilościach, wysłał do Ukrainy tuż przed agresją. Większość tych materiałów wyglądała podobnie – oglądaliśmy wystrzał, uderzenie pocisku w czołg, po czym następowała spektakularna eksplozja wtórna zgromadzonej w pojeździe amunicji. Potężna wieża wylatywała w powietrze, zwykle lądując kilkadziesiąt metrów dalej. Z wnętrza kadłuba wydobywał się ogień, dym; jeśli ktokolwiek uchodził z tego piekła żywy, mógł mówić o wielkim szczęściu. Czołgi T-72 w wersjach B3/B3M to przykład solidnie zmodernizowanej broni wywodzącej się z lat 70. A i tak okazały się „trumnami na gąsienicach”.

Dla porządku dodajmy, że rosjanie dysponują podobnymi systemami przeciwpancernymi i zagłada ukraińskich czołgów (też przecież głównie radzieckiej proweniencji) wyglądała tak samo.

Dlaczego o tym wspominam? Kilkanaście dni temu Andrzej Duda potwierdził, że Polska przekazała Ukrainie 400 czołgów, w miażdżącej większości wyprodukowanych na sowieckiej licencji T-72 oraz ich unowocześnionej wersji PT-91 Twardy. Nad Dniepr wysłaliśmy też kilkanaście poniemieckich Leopardów 2. W sumie Ukraina dostała około 70 „leosi”, co wraz z brytyjskimi Challengerami i amerykańskimi Abramsami daje ponad setkę zachodnich czołgów (innych niż przestarzałe Leopardy 1). Mimo iż natowskie konstrukcje pod wieloma względami przewyższają maszyny z rodziny T, to nasze „teciaki” okazały się istotniejszym wsparciem. Ukraińcy nie musieli się ich uczyć, mają dla nich wypracowane taktyki, zaplecze logistyczno-techniczne, zapas amunicji. Jak mawiają dilerzy, „lejesz pan do baku i jedziesz”. Najlepsze ukraińskie brygady ciężkie nadal wyposażone są w poradzieckie wozy. Ostatnio jedna z nich, użyta w operacji kurskiej, weszła do boju na „naszych” Twardych.

Na wojnie bywa tak, że gorsze znaczy lepsze – warto o tym pamiętać. Warto też wiedzieć, że zachodnie tanki – jak choćby wspomniane Abramsy – mierzą się w Ukrainie z nieznanymi wcześniej wyzwaniami. Nie przewidziano ich do walki z rojami dronów, nie wyposażono w odpowiednie zabezpieczenia. Naprędce wdrażane konstrukcje (jak popularne „daszki”) czasem zawodzą – stąd kilka potwierdzonych strat maszyn zza oceanu. Z egzemplarzami wysłanymi do Ukrainy jest dodatkowy problem (a właściwie dwa – podobnie jak w przypadku armatohaubic, ich również jest za mało). Ukraińskie Abramsy nie posiadają aktywnych systemów obrony (zakłócających wrogie układy celownicze lub niszczących nadlatujące pociski). Wytrzebione z tego atutu – by „super-technika” nie wpadła w ręce rosjan – mocno oddalają się od wzorca „najlepszych czołgów świata”.

[1] Excalibury też cechuje zmienna efektywność, bo i je udaje się rosjanom zakłócać. Był moment – wiosną tego roku – że do celu nie dolatywało 9 na 10 pocisków. Nie znam obecnych współczynników, ale muszą być znacząco lepsze/poprawione; dość powiedzieć, że w ostatnich dniach sierpnia władze USA zgodziły się na sprzedaż kilkuset pocisków Danii – a Kopenhaga nie kupowałaby bubli.

Nz. Ukraiński Abrams z miejscowymi udoskonaleniami – „daszkiem” i pancerzem reaktywnym/fot. ZSU

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę.

A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Tekst, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

(Nie)pomocni?

Chciałbym dziś wrócić do kwestii przekłamań na temat amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Aparat dezinformacyjny Kremla pracuje na tym odcinku pełną parą, ale niedorzeczności kolportują również wszelkiej maści użyteczni idioci. Tym samym gruntuje się przekonanie o niecnych intencjach donatorów Ukrainy oraz rzekomo ograniczonym i de facto nieistotnym charakterze wsparcia. Którego realnie jest „dużo mniej”.

Zacznijmy od pozornie odległych analogii – w dalszej części tekstu będą one pomocne dla zrozumienia istoty rzeczy.

No więc załóżmy, że chcemy kupić samochód. Przywiązani do marki, parametrów czy walorów estetycznych, planujemy obecnego pięciolatka zastąpić nowym egzemplarzem tego samego modelu. Ma być „nieśmigany” i z udoskonaleniami, ale ten sam. Fabrycznie nowy wóz kosztuje 80 tys., za dotychczasowy dostalibyśmy 35 tys. – lecz nie dostaniemy nic, bo nie wystawiamy auta, tylko przekazujemy je w formie darowizny bliskiej osobie. Przekazaliśmy, jedziemy po nowy. Na fakturze salon wypisuje nam 80 tys., bo na taką sumę opiewała transakcja. Nie zmienia to faktu, że przy okazji operacji „wymiana samochodu” w obiegu znalazły się dobra o skumulowanej wartości 115 tys. Nikt jednak jednorazowo tych 115 tys. nie wydał i nie dostał.

Pójdźmy dalej – tym razem jesteśmy członkami sportowego teamu w niespecjalnie dotowanej i dochodowej dyscyplinie. Pojawia się biznesmen z walizką pieniędzy, mamy za co budować formę i rywalizować w zawodach. Kondycja, umiejętności, wyniki – oto nasz niezaprzeczalny zysk. Zyskuje też donator – przekazane nam pieniądze, za sprawą odpisów podatkowych, pozwalają mu na korzystniejsze rozliczenie ze skarbówką. Ba, nasze sukcesy dają mu wymierny efekt marketingowy. Relacja zespół-biznesmen nie ma zatem charytatywnej natury, patrząc z perspektywy tego drugiego, jest też zręcznym sposobem na optymalizację kosztów („skoro już muszę wydać, to niech mi to przyniesie jakąś dodatkową wartość”). Pięknoduch – żyjący w świecie fantazji, gdzie zasobni z odruchu serca wspierają potrzebujących – mógłby się na taki układ oburzyć. No ale my, team, stąpamy po ziemi – chcemy robić to, co kochamy i guzik nas obchodzą intencje sponsora; byle ten działał legalnie.

A teraz do sedna.

Nie jest prawdą, że Amerykanie podwójnie księgują i tym sposobem „sztucznie pompują” wsparcie dla Ukrainy. Że najpierw podają wartość wysyłanego sprzętu – dajmy na to dziesięciu antyrakiet systemu Patriot – a następnie dodają do tego koszty pozyskania nowych dziesięciu pocisków, wynikające z konieczności uzupełnienia stanów magazynowych. Trzymając się pierwszej z analogii – nie jest tak, że po stronie „wsparcie” zapisują 35 tys. plus 80 tys. Te 115 tys. rzeczywiście oznaczałoby sztuczne pompowanie pomocy.

Jeśli Amerykanie konstruują pakiet w oparciu o zasoby magazynowe, wyceniają koszt jego odtworzenia. Wracając na grunt analogii, byłoby to 80 tys. potrzebne do kupna nowego auta. 35 tysiącom daleko do 80 – jasna sprawa, ale nie ma tu kuglarskiej sztuczki. Samochód będący przedmiotem darowizny nie znika, trafia do obdarowanego. Z uwagi na szeroko pojętą amortyzację nie ma już wartości 80 tys., ale to wciąż użyteczne narzędzie. Porzućmy analogię na rzecz wspomnianych Patriotów – te dziesięć kilku-kilkunastoletnich antyrakiet, jakkolwiek o nieco gorszych parametrach i obarczone większym ryzykiem zawodności, nadal pozostaje bardzo groźną bronią. Użytecznym, a w ukraińskim kontekście wręcz niezbędnym narzędziem. Oczywiście że dla Ukraińców lepiej byłoby, gdyby otrzymali fabrycznie nowe pociski, ale darowanemu koniowi w pysk się nie zagląda. I tak otrzymują sprzęt lepszy od tego, co mają sami i czym dysponuje przeciwnik.

No i nowy często nie istnieje jako realna alternatywa. Wróćmy na moment do samochodowej analogii. Wystawowe auta to nie jest opcja dla miażdżącej większości klientów – na indywidualnie skonfigurowany wóz zwykle trzeba czekać kilka miesięcy. A co w sytuacji, gdy czterech kółek potrzebujemy od zaraz? Na wczoraj?

Ukraina nie może sobie pozwolić na czekanie – amunicji i uzbrojenia potrzebuje od ręki. Tymczasem procesy produkcyjne wielu współczesnych systemów obronnych są zwykle czasochłonne. To przede wszystkim dlatego najobszerniejszą pozycję w amerykańskim programie pomocowym dla Ukrainy – 23 mld dol. – stanowi koszt uzupełnienia ubytków w arsenale US Army. Wyciągnięcie zmagazynowanych armat i wysłanie ich na Wschód to kwestia dni-tygodni – a nie miesięcy. Gdyby wszystko, co otrzymała i otrzyma ukraińska armia miało być fabrycznie nowe, zapewne nie byłoby komu tych świeżutkich luf wysyłać – bo w międzyczasie ruskie zrobiłyby swoje (ta prawidłowość rozciąga się na całą zachodnią pomoc, nie tylko amerykańską).

Innymi słowy, „używki” to konieczność.

Konieczne jest również ich zastąpienie – jeśli o zasobach magazynowych myśli się na poważnie (generalnie myśli się na poważnie o państwie, jego możliwościach i powinnościach). No a nie da się kupić nowego w cenie używanego – chcą więc Amerykanie czy nie, muszą w ten sposób rozliczać pomoc dla Kijowa.

Pomoc, która w przypadku zadeklarowanych niedawno niemal 61 mld dol. wcale nie jest darowizną – mógłby zauważyć ktoś. Fakt, istotną część tego wsparcia zapisano jako bardzo nisko oprocentowaną pożyczkę. To był ukłon w stronę przeciwników dalszego wspierania Ukrainy, zasiadających w amerykańskim kongresie (których zresztą on nie przekonał – republikanie i tak w większości byli przeciwni uchwaleniu „ukraińskiej” ustawy). Tyle że uchwała o pomocy dla Kijowa przewiduje możliwość umorzenia zobowiązań (w kolejnych dwóch latach podatkowych), do czego uprawnienia nadano prezydentowi. No i pożyczki udzielono na poczet środków pochodzących z przyszłej konfiskaty zamrożonych na Zachodzie rosyjskich aktywów; gdyby do niej doszło, to rosjanie sfinansowaliby część amerykańskiej pomocy, co częściowo tłumaczy wzmożenie kremlowskiej propagandy, starającej się zdezawuować waszyngtońską inicjatywę.

Co do zasady zaś, miażdżąca większość zachodniej pomocy dla Ukrainy ma charakter bezzwrotny.

Wróćmy do kwestii uzbrojenia – ze wspomnianych 61 mld, 14 mld dol. ma zostać przeznaczone na zakup fabrycznie nowego sprzętu i amunicji dla ukraińskiej armii. Nie wszystko dostępne jest od ręki, a i mająca nastąpić wczesnym latem sytuacja „wstępnego wysycenia” ZSU (amerykańską bronią) pozwoli na komfort odroczonych dostaw. Zastrzeżenie ustawodawcy, że zakupy mają być realizowane w USA, okazało się wodą na młyn dla kremlowskich propagandystów i użytecznych idiotów. Bo „Ukraina nie zobaczy ani centa z tych pieniędzy, wszystkie zostaną w Stanach i posłużą za pakiet stymulujący dla amerykańskiej zbrojeniówki”. Cóż… Pozwólcie, że zapytam: a Ukraina to potrzebuje dolarów czy zionących precyzyjnym ogniem luf?

Idźmy dalej – tak się jakoś składa, że to Stany Zjednoczone posiadają największy i najbardziej efektywny przemysł zbrojeniowy na świecie. To tam – w miażdżącej większości – wytwarzana jest najdoskonalsza broń, której walory mogą mieć decydujący wpływ na przebieg walk. Gdzie więc kupować, jak nie tam?

Oczywiście, korzystniejsza z perspektywy Ukrainy sytuacja wyglądałaby tak: pieniądze trafiałby nad Dniepr, do tamtejszej zbrojeniówki, tworząc efekt „dwa w jednym”. Przemysł miałby zlecenia (ludzie pracę), wojsko zaś sprzęt. Tyle że Ukraina nie ma możliwości efektywnej absorpcji środków – nie ma technologii, doświadczenia, nade wszystko zaś komfortu odległego zaplecza. Bo nawet gdyby doszło do przeniesienia linii produkcyjnych zza oceanu na Wschód, naiwnością byłoby założyć, że rosjanie nie wzięliby nowopowstałych fabryk na celownik. Wzięliby i z szaleńczą wściekłością próbowaliby je zniszczyć. Po co mnożyć koszty i ryzyka?

W Stanach jest drogo – ale nie drożej niż w Europie, którą wskazuje się niekiedy jako alternatywę dla zakupów na rzecz Ukrainy. No i u licha – pozwólcie, że teraz sięgnę po drugą z analogii – dlaczego sponsor miałby dotować innych przedsiębiorców? Dlaczego nasz team miałby nie grać w jego butach, na jego sprzęcie, w jego obiekcie, skoro swoich nie ma i nie może zrobić? Są inne alternatywy, fakt, ale prawem donatora jest domagać się od nas, byśmy ćwiczyli i rywalizowali w tym, co nam dostarczy. A że przy tej okazji zarobi? Dzięki bogu za taki zbieg okoliczności.

Dzięki bogu, że pocisk, który Dmytro pośle na ruskie głowy, daje pracę Michaelowi z Pensylwanii, a jego szefowi powiększa premię. Z perspektywy Dmytra najważniejsze jest to, że ma czym strzelać. Motywacje towarzystwa zza oceanu nie mają dla niego znaczenia.

Ale one są kluczowe – twierdzą co poniektórzy – wskazując chęć zarobku amerykańskiej zbrojeniówki (czy szerzej, zachodniej), jako rzeczywisty powód, dla którego toczy się ta wojna. Taka narracja szczególnie popularna jest w środowiskach lewicowych (bo „kapitalistyczna chęć zarobku to zarodek wszelkiego zła”) – co jako lewicowiec obserwuję z narastającym zgorszeniem. Bo czy naprawdę ktoś wierzy, że ukraińskie pragnienie wolności jest produktem zachodniego sektora zbrojeniowego? Że tenże pchnął rosjan do barbarzyńskiej wojny z Ukrainą? Gdzie w tej narracji miejsce na tysiącletnie (!) ukraińskie poczucie etnicznej odrębności, gdzie przestrzeń na rosyjskie silnie zakorzenione – i starsze niż zachodnia wspólnota – chore rojenia o własnej wyjątkowości i cywilizacyjnej misji (na przykład konsolidacji słowiańszczyzny)? Nie jestem naiwniakiem, widzę sprzężenie zwrotne – wiem, że zmagania na Wschodzie to także okazja do zarobku dla amerykańskich (i nie tylko) koncernów zbrojeniowych. Ale do diaska, nie róbmy k… z logiki – moskale wyjdą z Ukrainy i skończy się wojna, czy Michael i jego szef tego chcą, czy nie.

Naprawdę problemem jest „kapitalistyczna żądza zysku”, a rozwiązaniem „zaprzestanie dotowania zbrojeniówki”? Pozbawiona zachodniego wsparcia Ukraina padnie łupem rosjan – i rzeczywiście wojna się wówczas skończy. Tylko jak? Ano legitymizacją przemocy jako sposobu osiągania politycznych celów. Nie wierzę, że za takim myśleniem stoją lewicowe idee, ale że lewicowość jest jedynie pretekstem, sposobem na zamaskowanie rusofilskiej narracji, już jestem w stanie uwierzyć.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. ilustracja bez związku z treścią tekstu, za to silnie związana z dzisiejszą datą. 79 lat temu zakończyła się II wojna światowa w Europie, a Ukraina jakiś czas temu dołączyła do cywilizowanych krajów, które obchodzą tę rocznicę 8, nie 9 maja. „Pokonaliśmy nazizm, pokonamy i raszyzm” głosi napis na grafice, przygotowanej przez ukraiński odpowiednik IPN. Niech się spełni!