(Naj)lepsze

26 sierpnia, podczas misji bojowej, rozbił się pierwszy ukraiński F-16. Maszyny nie zestrzelili rosjanie, mało realne jest, by pułkownik Ołeksij Mes padł śmiertelną ofiarą „friendly fire”. Śledztwo trwa, źródła mówią o dwóch najbardziej prawdopodobnych przyczynach: błędzie pilota lub usterce samolotu. Niezależnie od okoliczności katastrofy, wielu obserwatorów przecierało oczy ze zdumienia. F-16 to topowa zachodnia broń – nie jest niezniszczalna, ale poziomem niezawodności bije rosyjskie odpowiedniki na głowę. Tymczasem – jak gorzko skomentował jeden z analityków – „tak szybko to poszło…”

Ta historia i reakcje na nią dobrze ilustrują zjawisko nierealistycznych oczekiwań wobec wyprodukowanej na Zachodzie broni. Ulegają mu „zwykli zjadacze chleba”, ale i pośród fachowców zdarzają się nadmierni optymiści.

Przekonanie, że zachodnie m u s i być najlepsze, ma realne podstawy. Jakość wykonania, poziom zaawansowania technologicznego czy kultura techniczna obsługi – wszystkie te czynniki (i wiele innych) przekładają się na trwałość i efektywność mocno kontrastujące z bylejakością radzieckiej i rosyjskiej produkcji seryjnej. Wojna w Ukrainie obnaża to po całości.

Ale z działań na Wschodzie wyłania się też obraz rozmaitych słabości zachodnich systemów.

—–

Rok 2023 zaczął się dla armii rosyjskiej fatalnie. Tuż po północy kilka rakiet Himars uderzyło w zajmowany przez nią kompleks szkolny w poddonieckiej Makiejewce. Wedle ostrożnych szacunków zginęło i rannych zostało 400 żołnierzy. O konflikcie w Ukrainie mówi się, że potwierdził dominację artylerii jako „boga wojny”. Ale i pokazał, że „bogiem bogów” jest wysokoprecyzyjna artyleria dalekonośna, głównie rakietowa. Trudno z tym dyskutować, gdy pojedynczy atak eliminuje z walki ekwiwalent batalionu, a dokładność uderzenia sprawia, że zniszczeniu ulega jedynie przejęty przez wojsko obiekt, nie zaś cały kwartał z zamieszkującymi go cywilami.

To Himarsy odpowiadały za zawał rosyjskiej logistyki, który nastąpił latem 2022 roku. Ich zasięg (w udostępnionej wówczas wersji dochodzący do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Artyleria moskali się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który – przybierając postać panicznych ucieczek całych oddziałów – przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na Charkowszczyźnie. Tak oto pojedynczy system broni – i nieliczny, wszak Ukraińcy mieli wtedy raptem kilkanaście wyrzutni i kilkaset rakiet – doprowadził do przełomu na froncie.

Ale nic nie trwa wiecznie. Himarsy wykorzystują system GPS, który rosjanie nauczyli się zakłócać. Początkowo szło im niemrawo – oślepiali jedną na dziesięć rakiet (kolejną, bywało że dwie, strącali przy użyciu kinetycznych zestawów przeciwlotniczych), z czasem jednak proporcje się odwróciły – i tylko nieliczne miotane przez Ukraińców pociski osiągały cele.

W następnych miesiącach strony prześcigały się w kolejnych udoskonaleniach swoich tarcz i mieczy – obecnie skuteczność Himarsów utrzymuje się na poziomie 40 proc., w przypadku pocisków ATACMS (o zasięgu 160-300 km), powyżej 50 proc. To sporo, ale weźmy pod uwagę, że pojedyncza rakieta kosztuje więcej niż 100 tys. dol., ta z „długim lontem” nawet półtora miliona. Co ujawnia podstawową wadę zachodniego uzbrojenia – jego koszmarnie wysoką cenę.

—–

W Ukrainie obie strony masowo wykorzystują armaty, holowane i samobieżne. Więcej mają ich rosjanie, więc strzelają gęściej, ale efektywność ich ognia pozostaje jednostkowo niższa. Używane przez Ukraińców zachodnie działa są lepsze od rosyjskich/sowieckich za sprawą większej donośności (o kilka-kilkanaście kilometrów). O ich klasie decydują również lepsze „oczy” (radary pola walki, choć ten efekt rosjanie niwelują przy użyciu dronów), „inteligentna” samonaprowadzająca się amunicja (jak pociski Excalibur [1]) oraz wyższa mobilność/manewrowość (amerykańskie haubice M777 – jakkolwiek „tradycyjne”, bo holowane – są zarazem wyjątkowo lekkie, co umożliwia ich szybkie dyslokowanie). Istotny jest także poziom wykonania, jakości obróbki hutniczej. Do rosjan już wiosną 2022 roku dotarło, że lufy ich armat nad wyraz często się rozrywają. Nic zaskakującego przy nadmiernej eksploatacji, ale artylerzystom putina „kwitły” całkiem świeże „rury”.

Ale problem z lufami objawił się również i po ukraińskiej stronie – i nie dotyczył tylko poradzieckich systemów. Niemiecka armatohaubica samobieżna PzH 2000 – uchodząca za najdoskonalszą broń tej klasy – okazała się niegotowa do wojny o wysokiej intensywności. Normy strzeleckie (100 strzałów na dobę) dalece niewystarczające, a cała konstrukcja wozu nazbyt delikatna jak na warunki frontowej eksploatacji. Z wieloma problemami do tej pory się uporano, lecz i tak odsetek sprawnych PzH 2000 pozostaje niski i nie przekracza 30 proc. Gwoli rzetelności warto dodać, że powodem takiego stanu rzeczy jest też niemożność pełnego serwisowania sprzętu w Ukrainie. Armatohaubice przechodzą przeglądy i naprawy w krajach ościennych, co znacznie wydłuża okres ich bojowej absencji.

W tej kategorii artylerii Ukraińcy dysponują także polskimi Krabami – i one ujawniły podobną słabość w zderzeniu z realiami frontu wschodniego. Swego czasu mogliśmy obejrzeć film nagrany przez ukraińskich żołnierzy, z poważnie uszkodzonym Krabem w roli głównej. Powodem wybuchu i pożaru była nadmierna szybkostrzelność. Polska konstrukcja może wystrzelić sześć pocisków na minutę – i tak przez trzy kolejne minuty; potem lufa musi wystygnąć. Gdy Ukraińcy próbowali normę podkręcić, wydarzyła się tragedia.

Oczywiście do podbijania normy wcale nie musiałoby dojść. Wystarczyłoby odpowiednie nasycenie sprzętem, ale ten nie dość, że drogi, to jeszcze – i tu kolejna słabość – jest go mało. Co z kolei wynika z poziomu skomplikowania produkcji, nade wszystko zaś jest pochodną kondycji zachodniego przemysłu zbrojeniowego. Nowoczesnego jeśli idzie o linie produkcyjne i wyroby oraz manufakturowego w skali.

—–

Wraz z początkiem pełnoskalowej wojny w Ukrainie w sieci pojawiło się mnóstwo filmików dokumentujących ostatnie chwile rosyjskich czołgów. Masowo niszczonych przy użyciu wyrzutni przeciwpancernych, które Zachód, w dużych ilościach, wysłał do Ukrainy tuż przed agresją. Większość tych materiałów wyglądała podobnie – oglądaliśmy wystrzał, uderzenie pocisku w czołg, po czym następowała spektakularna eksplozja wtórna zgromadzonej w pojeździe amunicji. Potężna wieża wylatywała w powietrze, zwykle lądując kilkadziesiąt metrów dalej. Z wnętrza kadłuba wydobywał się ogień, dym; jeśli ktokolwiek uchodził z tego piekła żywy, mógł mówić o wielkim szczęściu. Czołgi T-72 w wersjach B3/B3M to przykład solidnie zmodernizowanej broni wywodzącej się z lat 70. A i tak okazały się „trumnami na gąsienicach”.

Dla porządku dodajmy, że rosjanie dysponują podobnymi systemami przeciwpancernymi i zagłada ukraińskich czołgów (też przecież głównie radzieckiej proweniencji) wyglądała tak samo.

Dlaczego o tym wspominam? Kilkanaście dni temu Andrzej Duda potwierdził, że Polska przekazała Ukrainie 400 czołgów, w miażdżącej większości wyprodukowanych na sowieckiej licencji T-72 oraz ich unowocześnionej wersji PT-91 Twardy. Nad Dniepr wysłaliśmy też kilkanaście poniemieckich Leopardów 2. W sumie Ukraina dostała około 70 „leosi”, co wraz z brytyjskimi Challengerami i amerykańskimi Abramsami daje ponad setkę zachodnich czołgów (innych niż przestarzałe Leopardy 1). Mimo iż natowskie konstrukcje pod wieloma względami przewyższają maszyny z rodziny T, to nasze „teciaki” okazały się istotniejszym wsparciem. Ukraińcy nie musieli się ich uczyć, mają dla nich wypracowane taktyki, zaplecze logistyczno-techniczne, zapas amunicji. Jak mawiają dilerzy, „lejesz pan do baku i jedziesz”. Najlepsze ukraińskie brygady ciężkie nadal wyposażone są w poradzieckie wozy. Ostatnio jedna z nich, użyta w operacji kurskiej, weszła do boju na „naszych” Twardych.

Na wojnie bywa tak, że gorsze znaczy lepsze – warto o tym pamiętać. Warto też wiedzieć, że zachodnie tanki – jak choćby wspomniane Abramsy – mierzą się w Ukrainie z nieznanymi wcześniej wyzwaniami. Nie przewidziano ich do walki z rojami dronów, nie wyposażono w odpowiednie zabezpieczenia. Naprędce wdrażane konstrukcje (jak popularne „daszki”) czasem zawodzą – stąd kilka potwierdzonych strat maszyn zza oceanu. Z egzemplarzami wysłanymi do Ukrainy jest dodatkowy problem (a właściwie dwa – podobnie jak w przypadku armatohaubic, ich również jest za mało). Ukraińskie Abramsy nie posiadają aktywnych systemów obrony (zakłócających wrogie układy celownicze lub niszczących nadlatujące pociski). Wytrzebione z tego atutu – by „super-technika” nie wpadła w ręce rosjan – mocno oddalają się od wzorca „najlepszych czołgów świata”.

[1] Excalibury też cechuje zmienna efektywność, bo i je udaje się rosjanom zakłócać. Był moment – wiosną tego roku – że do celu nie dolatywało 9 na 10 pocisków. Nie znam obecnych współczynników, ale muszą być znacząco lepsze/poprawione; dość powiedzieć, że w ostatnich dniach sierpnia władze USA zgodziły się na sprzedaż kilkuset pocisków Danii – a Kopenhaga nie kupowałaby bubli.

Nz. Ukraiński Abrams z miejscowymi udoskonaleniami – „daszkiem” i pancerzem reaktywnym/fot. ZSU

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę.

A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Tekst, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

(Nie)pomocni?

Chciałbym dziś wrócić do kwestii przekłamań na temat amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Aparat dezinformacyjny Kremla pracuje na tym odcinku pełną parą, ale niedorzeczności kolportują również wszelkiej maści użyteczni idioci. Tym samym gruntuje się przekonanie o niecnych intencjach donatorów Ukrainy oraz rzekomo ograniczonym i de facto nieistotnym charakterze wsparcia. Którego realnie jest „dużo mniej”.

Zacznijmy od pozornie odległych analogii – w dalszej części tekstu będą one pomocne dla zrozumienia istoty rzeczy.

No więc załóżmy, że chcemy kupić samochód. Przywiązani do marki, parametrów czy walorów estetycznych, planujemy obecnego pięciolatka zastąpić nowym egzemplarzem tego samego modelu. Ma być „nieśmigany” i z udoskonaleniami, ale ten sam. Fabrycznie nowy wóz kosztuje 80 tys., za dotychczasowy dostalibyśmy 35 tys. – lecz nie dostaniemy nic, bo nie wystawiamy auta, tylko przekazujemy je w formie darowizny bliskiej osobie. Przekazaliśmy, jedziemy po nowy. Na fakturze salon wypisuje nam 80 tys., bo na taką sumę opiewała transakcja. Nie zmienia to faktu, że przy okazji operacji „wymiana samochodu” w obiegu znalazły się dobra o skumulowanej wartości 115 tys. Nikt jednak jednorazowo tych 115 tys. nie wydał i nie dostał.

Pójdźmy dalej – tym razem jesteśmy członkami sportowego teamu w niespecjalnie dotowanej i dochodowej dyscyplinie. Pojawia się biznesmen z walizką pieniędzy, mamy za co budować formę i rywalizować w zawodach. Kondycja, umiejętności, wyniki – oto nasz niezaprzeczalny zysk. Zyskuje też donator – przekazane nam pieniądze, za sprawą odpisów podatkowych, pozwalają mu na korzystniejsze rozliczenie ze skarbówką. Ba, nasze sukcesy dają mu wymierny efekt marketingowy. Relacja zespół-biznesmen nie ma zatem charytatywnej natury, patrząc z perspektywy tego drugiego, jest też zręcznym sposobem na optymalizację kosztów („skoro już muszę wydać, to niech mi to przyniesie jakąś dodatkową wartość”). Pięknoduch – żyjący w świecie fantazji, gdzie zasobni z odruchu serca wspierają potrzebujących – mógłby się na taki układ oburzyć. No ale my, team, stąpamy po ziemi – chcemy robić to, co kochamy i guzik nas obchodzą intencje sponsora; byle ten działał legalnie.

A teraz do sedna.

Nie jest prawdą, że Amerykanie podwójnie księgują i tym sposobem „sztucznie pompują” wsparcie dla Ukrainy. Że najpierw podają wartość wysyłanego sprzętu – dajmy na to dziesięciu antyrakiet systemu Patriot – a następnie dodają do tego koszty pozyskania nowych dziesięciu pocisków, wynikające z konieczności uzupełnienia stanów magazynowych. Trzymając się pierwszej z analogii – nie jest tak, że po stronie „wsparcie” zapisują 35 tys. plus 80 tys. Te 115 tys. rzeczywiście oznaczałoby sztuczne pompowanie pomocy.

Jeśli Amerykanie konstruują pakiet w oparciu o zasoby magazynowe, wyceniają koszt jego odtworzenia. Wracając na grunt analogii, byłoby to 80 tys. potrzebne do kupna nowego auta. 35 tysiącom daleko do 80 – jasna sprawa, ale nie ma tu kuglarskiej sztuczki. Samochód będący przedmiotem darowizny nie znika, trafia do obdarowanego. Z uwagi na szeroko pojętą amortyzację nie ma już wartości 80 tys., ale to wciąż użyteczne narzędzie. Porzućmy analogię na rzecz wspomnianych Patriotów – te dziesięć kilku-kilkunastoletnich antyrakiet, jakkolwiek o nieco gorszych parametrach i obarczone większym ryzykiem zawodności, nadal pozostaje bardzo groźną bronią. Użytecznym, a w ukraińskim kontekście wręcz niezbędnym narzędziem. Oczywiście że dla Ukraińców lepiej byłoby, gdyby otrzymali fabrycznie nowe pociski, ale darowanemu koniowi w pysk się nie zagląda. I tak otrzymują sprzęt lepszy od tego, co mają sami i czym dysponuje przeciwnik.

No i nowy często nie istnieje jako realna alternatywa. Wróćmy na moment do samochodowej analogii. Wystawowe auta to nie jest opcja dla miażdżącej większości klientów – na indywidualnie skonfigurowany wóz zwykle trzeba czekać kilka miesięcy. A co w sytuacji, gdy czterech kółek potrzebujemy od zaraz? Na wczoraj?

Ukraina nie może sobie pozwolić na czekanie – amunicji i uzbrojenia potrzebuje od ręki. Tymczasem procesy produkcyjne wielu współczesnych systemów obronnych są zwykle czasochłonne. To przede wszystkim dlatego najobszerniejszą pozycję w amerykańskim programie pomocowym dla Ukrainy – 23 mld dol. – stanowi koszt uzupełnienia ubytków w arsenale US Army. Wyciągnięcie zmagazynowanych armat i wysłanie ich na Wschód to kwestia dni-tygodni – a nie miesięcy. Gdyby wszystko, co otrzymała i otrzyma ukraińska armia miało być fabrycznie nowe, zapewne nie byłoby komu tych świeżutkich luf wysyłać – bo w międzyczasie ruskie zrobiłyby swoje (ta prawidłowość rozciąga się na całą zachodnią pomoc, nie tylko amerykańską).

Innymi słowy, „używki” to konieczność.

Konieczne jest również ich zastąpienie – jeśli o zasobach magazynowych myśli się na poważnie (generalnie myśli się na poważnie o państwie, jego możliwościach i powinnościach). No a nie da się kupić nowego w cenie używanego – chcą więc Amerykanie czy nie, muszą w ten sposób rozliczać pomoc dla Kijowa.

Pomoc, która w przypadku zadeklarowanych niedawno niemal 61 mld dol. wcale nie jest darowizną – mógłby zauważyć ktoś. Fakt, istotną część tego wsparcia zapisano jako bardzo nisko oprocentowaną pożyczkę. To był ukłon w stronę przeciwników dalszego wspierania Ukrainy, zasiadających w amerykańskim kongresie (których zresztą on nie przekonał – republikanie i tak w większości byli przeciwni uchwaleniu „ukraińskiej” ustawy). Tyle że uchwała o pomocy dla Kijowa przewiduje możliwość umorzenia zobowiązań (w kolejnych dwóch latach podatkowych), do czego uprawnienia nadano prezydentowi. No i pożyczki udzielono na poczet środków pochodzących z przyszłej konfiskaty zamrożonych na Zachodzie rosyjskich aktywów; gdyby do niej doszło, to rosjanie sfinansowaliby część amerykańskiej pomocy, co częściowo tłumaczy wzmożenie kremlowskiej propagandy, starającej się zdezawuować waszyngtońską inicjatywę.

Co do zasady zaś, miażdżąca większość zachodniej pomocy dla Ukrainy ma charakter bezzwrotny.

Wróćmy do kwestii uzbrojenia – ze wspomnianych 61 mld, 14 mld dol. ma zostać przeznaczone na zakup fabrycznie nowego sprzętu i amunicji dla ukraińskiej armii. Nie wszystko dostępne jest od ręki, a i mająca nastąpić wczesnym latem sytuacja „wstępnego wysycenia” ZSU (amerykańską bronią) pozwoli na komfort odroczonych dostaw. Zastrzeżenie ustawodawcy, że zakupy mają być realizowane w USA, okazało się wodą na młyn dla kremlowskich propagandystów i użytecznych idiotów. Bo „Ukraina nie zobaczy ani centa z tych pieniędzy, wszystkie zostaną w Stanach i posłużą za pakiet stymulujący dla amerykańskiej zbrojeniówki”. Cóż… Pozwólcie, że zapytam: a Ukraina to potrzebuje dolarów czy zionących precyzyjnym ogniem luf?

Idźmy dalej – tak się jakoś składa, że to Stany Zjednoczone posiadają największy i najbardziej efektywny przemysł zbrojeniowy na świecie. To tam – w miażdżącej większości – wytwarzana jest najdoskonalsza broń, której walory mogą mieć decydujący wpływ na przebieg walk. Gdzie więc kupować, jak nie tam?

Oczywiście, korzystniejsza z perspektywy Ukrainy sytuacja wyglądałaby tak: pieniądze trafiałby nad Dniepr, do tamtejszej zbrojeniówki, tworząc efekt „dwa w jednym”. Przemysł miałby zlecenia (ludzie pracę), wojsko zaś sprzęt. Tyle że Ukraina nie ma możliwości efektywnej absorpcji środków – nie ma technologii, doświadczenia, nade wszystko zaś komfortu odległego zaplecza. Bo nawet gdyby doszło do przeniesienia linii produkcyjnych zza oceanu na Wschód, naiwnością byłoby założyć, że rosjanie nie wzięliby nowopowstałych fabryk na celownik. Wzięliby i z szaleńczą wściekłością próbowaliby je zniszczyć. Po co mnożyć koszty i ryzyka?

W Stanach jest drogo – ale nie drożej niż w Europie, którą wskazuje się niekiedy jako alternatywę dla zakupów na rzecz Ukrainy. No i u licha – pozwólcie, że teraz sięgnę po drugą z analogii – dlaczego sponsor miałby dotować innych przedsiębiorców? Dlaczego nasz team miałby nie grać w jego butach, na jego sprzęcie, w jego obiekcie, skoro swoich nie ma i nie może zrobić? Są inne alternatywy, fakt, ale prawem donatora jest domagać się od nas, byśmy ćwiczyli i rywalizowali w tym, co nam dostarczy. A że przy tej okazji zarobi? Dzięki bogu za taki zbieg okoliczności.

Dzięki bogu, że pocisk, który Dmytro pośle na ruskie głowy, daje pracę Michaelowi z Pensylwanii, a jego szefowi powiększa premię. Z perspektywy Dmytra najważniejsze jest to, że ma czym strzelać. Motywacje towarzystwa zza oceanu nie mają dla niego znaczenia.

Ale one są kluczowe – twierdzą co poniektórzy – wskazując chęć zarobku amerykańskiej zbrojeniówki (czy szerzej, zachodniej), jako rzeczywisty powód, dla którego toczy się ta wojna. Taka narracja szczególnie popularna jest w środowiskach lewicowych (bo „kapitalistyczna chęć zarobku to zarodek wszelkiego zła”) – co jako lewicowiec obserwuję z narastającym zgorszeniem. Bo czy naprawdę ktoś wierzy, że ukraińskie pragnienie wolności jest produktem zachodniego sektora zbrojeniowego? Że tenże pchnął rosjan do barbarzyńskiej wojny z Ukrainą? Gdzie w tej narracji miejsce na tysiącletnie (!) ukraińskie poczucie etnicznej odrębności, gdzie przestrzeń na rosyjskie silnie zakorzenione – i starsze niż zachodnia wspólnota – chore rojenia o własnej wyjątkowości i cywilizacyjnej misji (na przykład konsolidacji słowiańszczyzny)? Nie jestem naiwniakiem, widzę sprzężenie zwrotne – wiem, że zmagania na Wschodzie to także okazja do zarobku dla amerykańskich (i nie tylko) koncernów zbrojeniowych. Ale do diaska, nie róbmy k… z logiki – moskale wyjdą z Ukrainy i skończy się wojna, czy Michael i jego szef tego chcą, czy nie.

Naprawdę problemem jest „kapitalistyczna żądza zysku”, a rozwiązaniem „zaprzestanie dotowania zbrojeniówki”? Pozbawiona zachodniego wsparcia Ukraina padnie łupem rosjan – i rzeczywiście wojna się wówczas skończy. Tylko jak? Ano legitymizacją przemocy jako sposobu osiągania politycznych celów. Nie wierzę, że za takim myśleniem stoją lewicowe idee, ale że lewicowość jest jedynie pretekstem, sposobem na zamaskowanie rusofilskiej narracji, już jestem w stanie uwierzyć.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. ilustracja bez związku z treścią tekstu, za to silnie związana z dzisiejszą datą. 79 lat temu zakończyła się II wojna światowa w Europie, a Ukraina jakiś czas temu dołączyła do cywilizowanych krajów, które obchodzą tę rocznicę 8, nie 9 maja. „Pokonaliśmy nazizm, pokonamy i raszyzm” głosi napis na grafice, przygotowanej przez ukraiński odpowiednik IPN. Niech się spełni!