Oczekiwania

To już ostatni rozdział artykułu poświęconego wydarzeniom z 16 grudnia ub.r. oraz ich konsekwencjom (część I i część II). Nim jednak wrócę do zasadniczego wątku, chciałbym jeszcze nawiązać do wczorajszej bitwy nad Kijowem. W jej trakcie zachodnie systemy OPL, w tym amerykańskie patrioty, starły się z rosyjską super-techniką – pociskami hipersonicznymi Kindżał, rakietami Iskander i Kalibr. Obie strony ogłosiły zwycięstwo – Ukraińcy m.in. zestrzelenie wszystkich sześciu posłanych przez wroga „hipersoników”, rosjanie zaś zniszczenie „baterii Patriot”. Dziś wiemy już nieco więcej na temat efektów zwarcia – na przykład, że rosyjskie zapewnienia można włożyć między bajki. Elementy systemu Patriot rzeczywiście ucierpiały, ale nie na skutek „bezpośredniego trafienia pociskiem Kindżał”, a od odłamków, no i nie jest to „cała bateria” (jak pisze RIA Novosti), a jedna z wyrzutni. Przypomnijmy, w posiadaniu ZSU są obecnie dwie baterie patriotów, jeśli w najpopularniejszej konfiguracji, to każda z nich ma po osiem wyrzutni. Realna skala rosyjskiego sukcesu jest zatem raczej symboliczna. Dodajmy do tego fakt, że wyrzutnie – choć niezwykle istotne – są najtańszym elementem systemu. Newralgiczną rolę odgrywają w nim dwie pozostałe składowe – stanowiska dowodzenia i radary („mózg” i „oczy”).

Co istotne, baterie w położeniu bojowym – zwłaszcza gdy chroniony obszar jest rozległy (jak aglomeracja kijowska) – rozmieszczone są w sporym rozproszeniu. Poszczególne elementy może dzielić nawet kilkukilometrowa odległość. Nie ma zatem sposobności, by całą baterię zniszczyć pojedynczym kindżałem, chyba że byłby to pocisk przenoszący głowicę jądrową. A takiej, jak wiemy, rosjanie nie użyli. Dlaczego więc kłamią? Bo mogą. Bo jest na to zapotrzebowanie, bo istnieje szereg innych zmiennych, ale bezkarność jest tutaj czynnikiem kluczowym. Mogą, bo większość odbiorców ich przekazu uzna go za prawdziwy. Bo rzeczona większość nie ma pojęcia, bądź ma niewielkie, o technicznych aspektach funkcjonowania współczesnych rodzajów broni (i wcale mieć nie musi; specjalistyczna wiedza nie jest żadnym obiektywnym obligo). Tak tworzy się pole do nadużyć, a świadomość jego istnienia jest niezbędna także dla zrozumienia tego, co działo się w Polsce po przylocie Ch-55.

Na półce z „drugą armią świata”

Sedno rozważań zawiera się w określeniu „nierealistyczne oczekiwania”. Występują one nie tylko w Polsce czy rosji – kompetencyjna ułomność (ta fraza nie ma charakteru ocennego) w odniesieniu do możliwości systemów obronnych jest zjawiskiem powszechnym. Pewne drobne różnice mogą się nakładać na granice państw – zasadnym byłby wniosek, że w krajach o wyższym stopniu zmilitaryzowania, więcej wysiłku wkłada się w wojskową edukację obywateli. Nierealistyczne oczekiwania mogą mieć dwie postaci – niedoszacowaną i przeszacowaną. Zwykle mierzymy się ze skutkami tej drugiej, zwłaszcza w sytuacji, w której aparat propagandowy państwa spory nacisk kładzie na budowanie poczucia bezpieczeństwa obywateli. Niestety, prawda często przegrywa tu z politycznym marketingiem i zamiast komunikatów typu: „Ten system pozwoli znacząco zredukować ryzyko…”, słyszymy zapewnienia: „Nic wam nie grozi, bo mamy to, to i tamto”. Sielanka trwa, póki ktoś nie powie: „sprawdzam!”. Tymczasem rzeczywistość jest brutalna – wunderwaffe nie istnieje. Żaden kraj nie zapewni sobie skutecznej obrony przeciwlotniczej dla 100 proc. terytorium. Może jedynie chronić kluczowe elementy – stolicę (gdzie mieści się „mózg” państwa), duże skupiska ludności, elementy krytycznej infrastruktury (ważne fabryki, rafinerie, porty itp.) czy zgrupowania wojsk. Czysto teoretycznie da się doprowadzić do sytuacji: „jeden powiat-jedna bateria antyrakiet”. Tyle że praktycznie to stan nieosiągalny. Bateria patriotów na powiat to gwarancja bardzo szczelnego nieba – ale powiatów mamy w Polsce 308, a pojedyncza bateria kosztuje 2,5 mld dol. Kto za to zapłaci? Najzasobniejszych krajów nie stać na takie wydatki, więc inwestują wyłącznie w dobrą, punktową OPL.

Dla nas to niedościgły wzorzec (ta relatywnie skuteczna OPL). I nie, nie jest winą PiS-u, że jesteśmy w tym obszarze w przysłowiowej ciemnej dupie. Kondycja obrony przeciwlotniczej nie jest jedynie wynikiem skandalicznych zaniedbań z czasów Antoniego Macierewicza. O tym, że sprawnej OPL potrzebujemy „na wczoraj”, wiadomo od ponad dwóch dekad. Zaniedbania, machanie ręką na problem nieszczelnego parasola (odraczanie niezbędnych zakupów na „lepsze czasy”), to zasługa całej klasy politycznej. Kilku kolejnych gabinetów, działających w myśl zasady „jakoś to będzie”. Ale jest odpowiedzialnością PiS, i Mariusza Błaszczaka osobiście, wywindowanie oczekiwań wobec możliwości obronnych państwa na poziom, na którym rosjanie ulokowali swoją opowieść o „drugiej armii świata”. Nie-realizm jest tam tak duży, że spokojnie można mówić o mitach. Błaszczak j u ż stworzył wielopiętrową OPL, j u ż kupił (to jego słynne „kupiłem”, jakby wydawał własne pieniądze…) wszelkie niezbędne elementy. Ta narracja dotyczy nie tylko obrony powietrznej – w ostatnim czasie wysiłki szefa MON poszły w kierunku kreowania wyobrażeń o „najsilniejszej armii lądowej Europy”. „Już” zmieniło się w „za dwa lata”, lecz to nadal ta sama nierealistyczna perspektywa. W 2025 roku będzie w Polsce spora część zakupionych czołgów – a gdzie ludzie, szkolenie, zgranie? Proces dochodzenia do gotowości bojowej nie kończy się wraz z odebraniem nowej broni. To początek kilkuletnich przygotowań. Kilkunastoletnich, gdy mowa o OPL – tyle że o tym większość Polaków nie ma zielonego pojęcia. Stąd szok, gdy wpadła do nas pierwsza rakieta, szok, gdy kilkanaście dni temu okazało się, że była również druga.

Zarejestrowany zawód

Jak to ludziom zakomunikować, nie tracąc twarzy? Oczywiście, nie byłoby problemu, gdyby Błaszczak budował wizerunek na prawdziwych oświadczeniach. No ale nie budował, a sceptyczne opinie ekspertów z różnych powodów nie przebijały się do powszechnej świadomości. Co więcej, w przypadku szefa MON mamy do czynienia z czymś więcej niż osobiste ambicje i wynikająca z nich potrzeba zachowania wiarygodności. PiS od dłuższego czasu konsekwentnie realizuje – jak mówią w wojsku – „projekt Mariusz”. W jego ramach postać ministra obrony kreowana jest na tego, który „zastał armię poradziecką i słabą, a zostawił zwesternizowaną i silną”. To część szerszego zamysłu – uczynienia kwestii bezpieczeństwa państwa motorem kampanii wyborczej. Przekonania Polaków, że nikt tak jak PiS w tej materii o nich nie zadba. Partia władzy ma tu nie lada atuty – możemy zżymać się na kłamstwa ministra obrony, ale faktem jest, że to za jego kadencji doszło do największych zakupów zbrojeniowych w historii III RP. Nie wszystkie były sensowne, wiele przeprowadzono w co najmniej dziwacznym trybie, ale takimi szczegółami przeciętni zjadacze chleba nie zaprzątają sobie głów. Z pewnością nie robią tego wyborcy Zjednoczonej Prawicy – aż 93 proc. z nich uważa, że poziom bezpieczeństwa kraju w ciągu ośmiu lat rządów PiS się poprawił (badania IBRiS z kwietnia br. na zlecenie „Rzeczpospolitej”). „Dzięki Błaszczakowi”, brzmi rządowy przekaz, dzięki któremu partia władzy chciałaby wygrać wybory parlamentarne. I zyskać mocnego kandydata do prezydenckiej rozgrywki w 2025 roku. W końcu człowiek, który „postawił armię na nogi”, jak nikt nadaje się do roli głowy państwa. Nierealistyczne oczekiwania obywateli nie byłyby w tym kontekście żadnym problemem – przeciwnie, „niosłyby” kampanię, bo przecież lubimy czuć się silni i wspieramy ludzi, którzy nam poczucie siły dają. Ale co, gdy wyjdzie na jaw, że robili nas w konia? Pisowska władza nie chciała tego sprawdzać – stąd pomysł, by sprawę Ch-55 zamieść pod dywan.

Jeden z moich mundurowych rozmówców sugeruje, że prośba, by nie nagłaśniać incydentu, wyszła od Amerykanów. Jeśli to prawda, raczej nie mamy do czynienia z amerykańską próbą zachowania politycznego status quo w Polsce. Kluczowa, w mojej ocenie, znów byłaby kwestia nierealistycznych oczekiwań. Rządowa propaganda także w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych i NATO weszła na niebotyczne poziomy. W ciągu ostatnich miesięcy od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji w Ukrainie nie raz już słyszeliśmy – z ust prezydenta Dudy, premiera Morawieckiego czy właśnie Mariusza Błaszczaka – że drugim filarem naszego bezpieczeństwa (obok silnej armii), jest obecność wojsk sojuszniczych w Polsce. Na tyle licznych, na tyle silnych i doskonale wyposażonych, że n i c nam nie grozi. No więc owo „nic” to jednak jest „coś” – jak choćby zabłąkana rakieta, która mogłaby kogoś zabić. Jedna już zabiła, w Przewodowie, niemal miesiąc przed incydentem z Ch-55. Ukraiński pocisk przeciwlotniczy S-300, pierwotnie posłany w kierunku rosyjskich rakiet, przestrzelił i wylądował u nas, odbierając życie dwóm przypadkowym osobom. Przez cały kraj przeszedł wówczas jęk zawodu – że jak to, „siedzi u nas całe NATO i nikt, nic, nie był w stanie zrobić?”. Ów zawód zarejestrowano w Polsce, zarejestrowali go również nasi sojusznicy. Poza skrajnymi środowiskami, Przewodów nie uruchomił u Polaków refleksji na temat sensowności zaangażowania w pomoc Ukrainie, ale nieufność wobec NATO i jego możliwości dało się wyczuć – usłyszeć w codziennych rozmowach, wyczytać z publicystyki i komentarzy. Kolejna rakieta – tym razem rosyjska – mogłaby wzmocnić oba zjawiska. Patrząc z perspektywy Waszyngtonu czy Sojuszu jako całości – w kraju frontowym, pełniącym rolę hubu logistycznego, postawy antynatowskie i antyukraińskie są niepożądane, zwłaszcza gdyby się rozlały. Przemilczenie incydentu mogłoby temu zapobiec i być tańsze niż ściąganie nad Wisłę dodatkowych zestawów OPL, by zaspokoić nierealistyczne oczekiwania Polaków.

Gdyby szukano…

Tylko czy Polacy rzeczywiście by się tak bardzo kolejną rakietą przejęli? Teraz – gdy już wiemy, że przyleciała (poniewczasie, ale wiemy…) – możemy oczekiwać odpowiedzi na tak postawione pytanie. Pośrednią przynosi nam sondaż IBRiS dla Radia Zet, przeprowadzony w miniony weekend (a zatem w szczytowym momencie medialnego zamieszania wokół Ch-55). Wynika z niego, że 93,4 proc. Polaków słyszało o incydencie związanym z rosyjską rakietą odnalezioną pod Bydgoszczą – czyli możemy mówić o wiedzy powszechnej. „Czy ta sytuacja wpłynęła na Pana/Pani ocenę skuteczności polskiego systemu obronnego?”, pytali ankieterzy. Odpowiedzi „tak, obniżyła ocenę” udzieliło 51,8 proc. badanych. Przeciwnego zdania (że ocena pozostaje bez zmian) było 48,2 proc. ankietowanych. Co istotne, najwięcej uczestników badania, którzy przyznali, że ich ocena skuteczności nie spadła, jest wśród wyborców Zjednoczonej Prawicy – to aż 85 proc. Konkludując więc – w nieco gorzkawym tonie – twardy elektorat nie storpedowałby „projektu Mariusz”, a strach przed paniczną reakcją opinii publicznej był przynajmniej częściowo bezzasadny.

A to ten strach sprawił, że 19 grudnia ub.r. całkowicie odstąpiono od poszukiwań wraku. Jeśli przy tej okazji za dobrą monetę wzięto zapewnienia rosjan, że zgubili nieuzbrojony wabik, byłby to dowód na skrajną naiwność decydentów. Post factum jesteśmy mądrzy (wiemy, że Ch-55 nie przenosił głowicy bojowej), ale czy nie mam racji sądząc, iż domyślną reakcją na jakiekolwiek deklaracje Moskwy winna być nieufność? Czyli w tym konkretnym przypadku szukanie szczątków rakiety do skutku. Jeśli zaś brakowało jasności, co do nas wpadło – a w oparciu o dostępne informacje dało się jedynie założyć, że z dużym prawdopodobieństwem był to pocisk manewrujący – zarzucenie poszukiwań to skrajna nieodpowiedzialność. W obu scenariuszach zaś delikt – narażenie przypadkowych osób na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. „Po 19 grudnia dalsze czynności prowadzono dyskretnie, by nie wzbudzić podejrzeń cywilów”, przekonywał mnie jeden z emerytowanych generałów Wojska Polskiego. Doprawdy? Dzięki danym z radaru F-16 dość precyzyjnie wyznaczono obszar upadku Ch-55. Więc nawet w rygorze dyskretnych poszukiwań udałoby się szczątki odnaleźć. Gdyby szukano…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Wystrzelenie pocisku Patriot, zdjęcie ilustracyjne/fot. Bohyun Pyun, domena publiczna

Wabik

Morze słów wylano już w temacie rosyjskiej rakiety, która 16 grudnia ub. r. spadła pod Bydgoszczą. Tyle dobrego, że nie muszę niczego streszczać, bo podstawowe fakty są Czytelnikom dobrze znane. Ale obok faktów w przestrzeni publicznej pojawiło się mnóstwo niedomówień, przeinaczeń, nadinterpretacji i zwyczajnych kłamstw. Zaciemniają one obraz niezależnie od tego, czy mają na celu podkręcenie paniki czy przeciwnie – totalne umniejszenie/unieważnienie incydentu. Postaram się z tym zmierzyć, stworzyć w miarę klarowny opis wydarzeń – w oparciu o rozmowy z kilkoma wysokiej rangi wojskowymi oraz własne intuicje i przypuszczenia. Nie narzucam nikomu wniosków, zwłaszcza z drugiej części tekstu. Namawiam jedynie do namysłu, sprawa bowiem jest bardzo poważna.

Jest poważna nie dlatego, że mieliśmy do czynienia z rosyjską prowokacją. Wedle teorii, która ją zakłada, pocisk manewrujący Ch-55 przyleciał pod Bydgoszcz celowo tam wysłany. W opcji „hard” miał trafić w któryś z istotnych obiektów w mieście, w wersji „soft”, już samo jego pojawienie się w naszej przestrzeni powietrznej miało nam (Polsce, NATO) „dać do myślenia”. W obu ujęciach fakt, iż Ch-55 nie posiadał głowicy bojowej – a betonowy wkład – ma być dowodem dobrej woli rosjan. Wpisującym się w logikę rosyjskiej doktryny wojennej, zakładającej deeskalację przez eskalację. „Owszem, idziemy po bandzie, śląc wam rakietę, ale ona była ‘pusta’. Moglibyśmy wysłać ‘pełną’, mamy możliwości. Nie zrobimy tego, a w zamian wycofajcie wsparcie dla Ukrainy” – tak, w skrócie, miałby brzmieć przekaz. Wzmocniony rodzajem użytej broni – pociski Ch-55 pierwotnie przeznaczono do przenoszenia głowic jądrowych.

Pechowe zapętlenie

Brzmi groźnie, prawda? Tymczasem „Bydgoszcz to polska stolica NATO”, podkreślają media. „W mieście znajdują się Wojskowe Zakłady Lotnicze!”, czytamy, zostając z przeświadczeniem o nieprzypadkowym wyborze rosjan. Ale… WZL to żadna fabryka, a warsztat, gdzie obsługuje się przede wszystkim starsze typy maszyn używane przez Siły Powietrzne RP. W kategoriach wojskowych, cel zastępczy, niższej kategorii. Centrum Szkolenia Sił Połączonych Sojuszu istotnie, ma siedzibę w Bydgoszczy. W stolicy województwa kujawsko-pomorskiego (jednej z dwóch obok Torunia) stacjonuje też m.in. Grupa Integracyjna Sił NATO, znajduje się Centrum Eksperckie Policji Wojskowych, działa sojuszniczy Zespół Wsparcia Teleinformatycznego. Zacne „firmy”, lecz mówienie o istotnym elemencie struktur Sojuszu Północnoatlantyckiego jest nieporozumieniem. Najważniejsze natowskie komórki w Polsce znajdują się w Warszawie – są nimi dowództwa Wojska Polskiego oraz Ministerstwo Obrony Narodowej. W ich pobliżu żadnych wraków rakiet nie odnaleziono.

Oczywiście, można napisać „jeszcze nie odnaleziono” lub założyć, że rosjanie celowo wybrali obiekty o mniejszym ciężarze gatunkowym, na tyle jednak ważne, by swój przekaz uprawdopodobnić. Ale czy naprawdę są powody do wiary w intencjonalne działania Moskwy? Przyjrzyjmy się sytuacji Kremla w grudniu 2022 roku (Kremla, bowiem to interesy klasy rządzącej są wyznacznikiem rosyjskiej polityki zagranicznej). Armia federacji uwikłała się w wojnę z Ukrainą, której konwencjonalnymi metodami nie sposób wygrać. Jest to jasne dziś, było jasne i zimą. Zarazem Moskwa nie może sobie pozwolić na przegraną – ryzyko utraty władzy na skutek wewnętrznych ruchawek i degradacji międzynarodowej pozycji rosji jest zbyt duże. Sądząc po działaniach Kremla, putin i jego otoczenie już jesienią ub.r. zorientowali się, że jedynym wyjściem jest dla nich kontynuacja wojny. I nie tyle chodzi o nadzieję, że „a nuż się uda”, a raczej o strategie „odraczania nagrody”. „Walczymy i w końcu zwyciężymy, ale wróg jest silny, więc ta walka musi trwać”, oto sedno rosyjskiego przekazu na użytek wewnętrzny. Coś jak znane z czasów sowieckich budowanie komunistycznego raju, wymagające kolejnych poświęceń. Póki te poświecenia są relatywnie nieduże – rosjanom jakoś się żyje, nad istotną większością męskiej populacji nie wisi widmo poboru – póty da się tak funkcjonować.

Ale – patrząc z perspektywy Kremla – to spacer na linie wymagający ostrożności także w relacjach zewnętrznych. Zastanawialiście się, dlaczego Moskwa tak potulnie znosi przekraczanie przez Zachód kolejnych tabu w zakresie pomocy wojskowej dla Ukrainy? Bo nie ma wyjścia. Konwencjonalnie nie istnieje dla NATO jako przeciwnik, zwłaszcza gdy 90 proc. jej wojsk lądowych tkwi w Ukrainie. Opcja atomowa z kolei to bilet w jedną stronę, gdyż na końcu tej podróży jest niewygrana przez nikogo wojna i zagłada. Warianty pośrednie, w których mieszczą się również wymierzone w NATO prowokacje, niosą mniejsze, ale i tak potencjalnie dotkliwe skutki. Ograniczona, konwencjonalna odpowiedź Sojuszu, skokowe wzmocnienie potencjału armii ukraińskiej, multiplikacja sankcji – to wszystko mogłoby putina i ekipę zrzucić z liny. Będąc w takiej pozycji lepiej nie siać wiatru, by nie zebrać burzy. NATO jest istotnym źródłem rosyjskich kłopotów w Ukrainie. Zniwelowanie możliwości Sojuszu mogłoby te problemy znieść, a więc i pozwolić wygrać wojnę. Ale próba zniwelowania otwiera worek z ogromnymi ryzykami – do tego sprowadza się pechowe i tragiczne dla rosjan (na pewno dla Kremla) zapętlenie. Zatem nie, nie widzę możliwości tak daleko posuniętej prowokacji. Moskwa miała w grudniu ub.r. za dużo zmartwień (a dziś ma jeszcze więcej), by „otwierać kolejny front”.

Beton nie wybucha

Zdaniem jednego z moich rozmówców, 16 grudnia 2022 roku rosjanie wpadli w panikę. Korzystając z kanałów komunikacji z NATO dali znać, że zgubili rakietę – tym sposobem próbując zapobiec ewentualnej reakcji. To od nich wiadomo, że Ch-55 nie był pociskiem bojowym. Jeśli rzeczywiście tak się sprawy miały, łatwiej zrozumieć działania polskich władz po 16 grudnia – czym zajmę się w dalszej części tekstu. Na tym etapie poprzestańmy na stwierdzeniu, że incydent nie był prowokacją a wypadkiem – co wcale nie odbiera mu powagi. Wrak Ch-55 spadł w lesie, nikomu nie zrobił krzywdy, przeleżał tam nieodkryty przez cztery miesiące. Gdy już go znaleziono, eksperci potwierdzili, że zamiast ładunku wybuchowego pocisk miał tzw.: ekwiwalent gabarytowo-masowy głowicy. Nie był więc klasycznym niewybuchem, stwarzającym zagrożenie dla przypadkowego znalazcy. „O co więc ten hałas?”, pytają niektórzy. O to, że historia i tak mogła skończyć się tragicznie. Nim to rozwinę, wyjaśnię, o co chodzi z tak przerobionym pociskiem. Ch-55 to konstrukcja z przełomu lat 70. i 80., licznie produkowana i wciąż zalegająca w magazynach armii rosyjskiej. Jej zmodernizowana wersja (z dodatkową piątką w nazwie) używana jest przez rosjan do ataków w Ukrainie. Mówimy o rakiecie zrzucanej z bombowca, która kontynuuje lot do zaprogramowanego celu, oddalonego maksymalnie o 2,5 tys. km (wedle niektórych źródeł – o 2,8 tys. km). Od jakiegoś czasu starsze egzemplarze Ch-55 – niezwykle zawodne, spadające przed czasem, zatem nienadające się do użycia bojowego – wykorzystuje się do tzw.: ataków saturacyjnych, „rozrzedzających” ukraińską OPL. Nieuzbrojone pociski pełnią rolę wabików – na radarach nie widać, czym są w istocie, więc do ich strącenia broniąca się strona posyła pełnowartościową amunicję. A tej, jak wiemy, Ukraińcy nie mają w nadmiarze. By zapewnić odpowiednie parametry lotu głowica wabika nie może być pusta – stąd ekwiwalent w postaci bryły betonu. I właśnie takie coś przyleciało do nas 16 grudnia.

Tego dnia nad ranem (a właściwie w nocy) rosjanie przeprowadzili kolejny zmasowany atak rakietowy na ukraińską infrastrukturę krytyczną. Nie znamy dokładnych okoliczności, w jakich uciekł im Ch-55. Te pociski nawet w czasach świetności miały problemy z celnością, nie najlepiej radziły sobie z manewrowaniem. Wiek zapewne zwiększył ryzyko, że rakieta w którymś momencie „zwariuje” i poleci gdzie indziej, niż było to planowane. „Nasza” wpadła do Polski z terenu Białorusi, na wysokości Brześcia. Nie ma jasności, czy wystrzelono ją nad rosyjską kolonią zarządzaną przez Aleksandra Łukaszenkę czy znad Morza Kaspijskiego, skąd zwykle oddają salwy bombowce strategiczne rosji. W tym drugim przypadku mówimy o operowaniu Ch-55 w granicach maksymalnego zasięgu (co również może podważyć celowość działań rosjan, w planowaniu ataków z użyciem pocisków manewrujących zwykle bowiem uwzględnia się spory zapas zasięgu). Ch-55 leci z prędkością mniej więcej 700 km/h, co oznacza, że w polskiej przestrzeni powietrznej pocisk znajdował się około 40 min. Sporo, byśmy mogli liczyć na jakieś przypadkowe zdjęcia, filmiki, no i relacje świadków. Pociski manewrujące poruszają się na niskiej wysokości (100-1000 metrów), można więc je dostrzec nieuzbrojonym okiem. W sieci sporo jest teorii spiskowych, w których pojawia się pytanie: „dlaczego nikt nic nie widział?”. Odpowiedź wydaje się prozaiczna – bo było bardzo wcześnie i ciemno. Nikt też nie zarejestrował eksplozji, bo rakieta z ładunkiem z betonu nie wybucha.

Lecz i tak może zrobić krzywdę – co podkreślam, wracając do argumentacji, wedle której był to poważny incydent. Rozpędzony, ponad półtoratonowy obiekt mógł nie spaść w lesie, a uderzyć w dom (budynek użyteczności publicznej; cokolwiek) – sama kinetyka tego zdarzenia mogłaby uśmiercić nawet kilka osób. A teraz rozważmy inny scenariusz, za punkt wyjścia biorąc „skłonność” rosyjskich pocisków do ucieczki (akceptując prawdopodobieństwo takiego obrotu sprawy). Niechby zatem rosjanom zwiał nie wabik, a rakieta z 300-kilogramową głowicą bojową – gdziekolwiek by uderzyła, gdzie byliby ludzie, doszłoby do ogromnej tragedii. Zakładając, że nie nastąpiłaby eksplozja – że wada rakiety objęłaby także zapalnik – mielibyśmy u siebie niewybuch. Pal licho, gdyby został z miejsca namierzony i przejęty przez wojsko – ale co w sytuacji, z jaką realnie mieliśmy do czynienia? Zapomniany, nieodkryty, śmiertelnie niebezpieczny artefakt czekałby na przypadkowe odkrycie. A nuż sprowokowałoby one wybuch… Naprawdę, machanie ręką na zasadzie „przecież nic się nie stało”, to nieodpowiedzialna postawa. Bo stać się mogło, a na szczęście nie zawsze można liczyć.

Bezzębna obrona

Co przywodzi nas do rozważań o tym, czy penetracji polskiej przestrzeni powietrznej przez Ch-55 dało się uniknąć. Za naszą wschodnią granicą toczy się pełnoskalowy konflikt zbrojny o wysokiej intensywności. Jego odsłona lotniczo-rakietowa nie jest tak „gęsta” jak lądowa, tym niemniej amunicji krąży w powietrzu na tyle dużo, że coś, czasem, po prostu musi tu przylecieć. Incydent spod Bydgoszczy podkopał wiarę opinii publicznej w oficjalne doniesienia sygnowane przez władze RP. Dziś nie jest łatwo uwierzyć, że „nawiedziły” nas tylko dwie rakiety – rosyjska Ch-55, a miesiąc wcześniej ukraińska S-300, która spadła w Przewodowie. Czyli mało jak na 15 miesięcy wojny. „O ilu rakietach nie wiemy?”, to pytanie zadaje sobie teraz wielu Polaków. Jest ono zasadne, choć moim zdaniem, uczciwa odpowiedź wcale nie musi być sensacyjna. Nawet gdyby rząd i wojsko chciały takie wydarzenia przed opinią publiczną ukryć, wielkość Polski i jej gęstość zaludnienia znacząco utrudniłyby sprawę. Jakie jest prawdopodobieństwo, że znów nikt by niczego nie zauważył, a pocisk spadł na niezamieszkały rejon? Chyba mniejsze niż odwrotna sytuacja. Dodajmy do tego nieograniczony przepływ informacji i mamy niemal pełną transparentność. Dość zauważyć, że gdy pocisk spod Bydgoszczy został już odkryty, wieść o nim rozniosła się po kraju lotem błyskawicy (nie od razu zdawano sobie sprawę, czym są resztki, ale i to szybko stało się wiedzą publiczną). Bez względu na to, na ile świadomi, żyjemy zatem w realiach ryzyka rażenia rykoszetem – nie jest ono duże, ale jest. Dla porządku należy odnotować, że pełną odpowiedzialność za owo ryzyko ponosi rosja jako agresor miotający rakietami i zmuszający obrońców do miotania własnymi.

Da się to ryzyko zredukować? Technicznie rzecz ujmując – tak. Ch-55 – z uwagi na relatywnie niską prędkość – dla samolotu byłby łatwym celem. Ale najpierw musiałby zostać wizualnie zidentyfikowany. Radar nam „nie powie”, co dokładnie obserwuje, dlatego w stronę namierzonych obiektów wysyła się samoloty dyżurne. Tak też działo się 16 grudnia ub.r., gdy obrona powietrzna dostrzegła nadlatujące „coś”. Nie ma jasności, czy zbiegło się to z informacją od ukraińskiej OPL, która powiadomiła polski odpowiednik o zagrożeniu. Tak czy inaczej, para dyżurna F-16 wzbiła się w powietrze, publiczne są już informacje, że własne samoloty podnieśli również stacjonujący w Polsce Amerykanie. Niestety, ani naszym, ani amerykańskim pilotom nie udało się przechwycić rosyjskiego pocisku – naprowadzanie zawiodło, bo obiekt znikł z radaru (z radaru polskiej OPL dwa razy). Jak to możliwe? Odpowiedź może wiązać się z tym, że rodzimy system obrony przeciwlotniczej funkcjonuje w rygorze pokojowym. Opiera się zatem o stałe stacje radiolokacyjne (będące częścią natowskiego systemu wczesnego ostrzegania). Teoretycznie radary dalekiego zasięgu (tzw. Backbony) „widzą” na odległość niemal 500 km – ale tylko cele znajdujące się na odpowiednim pułapie. Mniejsza o szczegóły – generalna zasada jest taka, że im niżej jakiś cel leci, tym później zostanie przez radar wykryty. Jeśli pocisk manewrujący „szedł” na wysokości 100 metrów, skuteczny zasięg działania Backbona zmniejszył się dziesięciokrotnie. To daje tylko kilka minut na uruchomienie pozostałych elementów systemu OPL. Załogi samolotów dyżurnych nie wzniosą się ot tak – trzeba na to około kwadransa – no i muszą dolecieć na miejsce ewentualnego spotkania z intruzem. Im bardziej precyzyjne wskazania otrzymają, tym szybciej się to stanie. W przypadku pocisków manewrujących sprawa jest tym bardziej skomplikowana, że nie lecą one torem balistycznym. Gdy znikną z ekranu radaru, trudno w oparciu o działania matematyczne wyliczyć, gdzie za chwilę się pojawią. Zamierzona zmiana kursu to raz, dwa – w tym przypadku mówimy o rakiecie uszkodzonej, nie da się wykluczyć, że „wariującej” całkiem nieprzewidywalnie.

Nie było więc na nią sposobu? Byłby. Po pierwsze, musielibyśmy prowadzić stały dozór przestrzeni powietrznej poniżej wysokości 3 tys. metrów. Czyli działać w trybie wojennym i poza Backbonami używać także mobilnych stacji radiolokacyjnych (obecnie wykorzystywanych jedynie częściowo, w ramach dyżurów bojowych i ćwiczeń). Konflikt w Ukrainie jest chyba odpowiednim pretekstem do zmiany trybu i baczniejszego obserwowania tego, co dzieje się na niższych wysokościach, choć uczciwie trzeba przyznać, że Wojsko Polskie nie ma aż tylu mobilnych stacji, żeby myśleć o pełnym pokryciu. Coś się zatem zawsze przebije, pozostanie niezauważone bądź zniknie w nieodpowiednim momencie. Po drugie, wykorzystywanie samolotów do zestrzeliwania pocisków manewrujących jest jakimś sposobem, ale do niwelowania takich zagrożeń służą przede wszystkim systemy antyrakietowe. Te klasy Patriot radzą sobie bardzo przyzwoicie, ale… trzeba je mieć. I tu jest pies pogrzebany, nasza OPL jest bowiem w istotnej mierze bezzębna. O czym więcej w kolejnej części tekstu, już jutro.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelnikowi imieniem Krzysztof oraz Adamowi Wasielewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Rakieta Ch-55 i bombowiec Tu-95/fot. defence-ua.com

Bateria

Dostaję od Was sporo pytań dotyczących Patriotów dla Ukrainy. Śpieszę więc z odpowiedziami.

W ramach najnowszego pakietu pomocy wojskowej, Ukraińcy otrzymają jedną baterię tego systemu. W „wypasionej” konfiguracji to osiem wyrzutni z 16 prowadnicami każda, co oznacza pełną salwę w postaci 128 antyrakiet. Z jednej strony słychać narzekania, że to mało, z drugiej dobiegają głosy, wedle których pojawienie się Patriotów zasadniczo zmieni zasady gry na ukraińskim niebie.

No więc tak – jedna bateria to rzeczywiście mało. Polska kupiła dwie, zamierza dokupić sześć kolejnych, a i tak te osiem będzie stanowiło absolutne minimum. Ukraina „na wczoraj” potrzebuje kilkunastu baterii – Patriotów bądź porównywalnego systemu. I nie chodzi tylko o rozbudowę możliwości OPL, ale w pierwszej kolejności o zastępowanie poradzieckiego sprzętu – gorszej jakości i zużywającego się na skutek intensywnej eksploatacji. Ale już „zadekretowana” bateria wcale nie będzie jedyna. Odpowiednia kondycja ukraińskiej obrony przeciwlotniczej została zdefiniowana jako priorytetowe wyzwanie dla państw wspierających Kijów, mam więc niemal absolutną pewność, że po nowym roku usłyszymy o kolejnych bateriach, w następnych pakietach.

Biorąc pod uwagę wysokość ostatniego – 1,8 mld dol. – oraz fakt, że zawiera on mnóstwo innych pozycji, bez wątpienia chodzi o Patrioty-używki (ze stanu/zapasów US Army). Nowa bateria kosztuje 2,5 mld, na jej wyprodukowanie i dostawę czeka się kilka lat. Ukraińcy tyle czas nie mają – ich Patrioty za 6 do 8 tygodni mają być na miejscu. Tym samym mamy jasność, że:

– Kijów nie otrzyma systemu najnowszej wersji (ale to, co dostanie, i tak „na rosjan” wystarczy);

– szkolenia ukraińskich załóg zaczęły się na długo przed oficjalnym ogłoszeniem transferu Patriotów (tych kilka tygodni to za mało, by przygotować obsługę na odpowiednio wysokim poziomie).

Nie wiadomo, gdzie zostanie rozlokowana pierwsza bateria – z dużym prawdopodobieństwem posłuży do obrony stolicy. Większych możliwości pojedynczej baterii przypisywać nie można. Patrioty – nawet w dużej liczbie – nie zapewnią Ukraińcom szczelnego nieba, a i nikt takich ambicji nie ma (ich realizacja wymagałby setek wyrzutni, co jest niewykonalne technicznie i finansowo). Amerykańskie antyrakiety (i systemy z innych krajów) mają pozwolić Ukrainie na obronę kluczowych miast i obiektów o znaczeniu strategicznym. Na mniej ważne cele rosyjskie rakiety nadal będą spadać.

Patrioty bez wątpienia staną się priorytetowym celem dla rosjan. Nie dlatego, że są wyjątkowo skuteczne, ale z uwagi na ich „format” propagandowy. Ta broń to jedna z „wizytówek” zachodniej technologii wojskowej – rosjanie poświęcą wiele zasobów, by wykazać, że są w stanie wyeliminować ów system z akcji. Co w prostackim przekazie pozwoli im mówić o wyższości własnej „techniki”. Niestety, z Patriotami będzie im łatwiej niż z Himarsami, te ostatnie bowiem są bardziej mobilne, a w ruchu, przy odrobinie maskowania, wyglądają jak zwykłe ciężarówki. Ta wyjątkowa mobilność wynika nie tylko z cech technicznych, ale i z filozofii użycia Himarsów – wykonują one „zlecenia” na konkretnym odcinku frontu, po czym przemieszczają się gdzie indziej. Patrioty też poruszają się na kołach, ale to system mniej nomadyczny – przypisany do obrony obiekt ogranicza pole manewru konkretnej baterii. Krótko mówiąc, by bronić miasta, należy być w jego pobliżu (owo pobliże jest rzecz jasna mierzone w kilometrach). Nie będzie więc łatwo mylić ruskich, ale z drugiej strony Ukraińcy mają duże doświadczenie w maskowaniu stanowisk OPL.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Wyrzutnia Patriot/fot. Raytheon

(Nie)dyskrecja

Była godz. 15.40 we wtorek 15 listopada, gdy w Przewodowie – przygranicznej gminie leżącej w powiecie hrubieszowskim – coś eksplodowało. Mieszkańcy usłyszeli dwa wybuchy, jeden z rolników nagrał krótki filmik, na którym widać unoszący się w oddali słup dymu. Ale wtedy jeszcze było to wydarzenie mocno lokalne.

Dramat rozegrał się w oddalonej od zabudowań suszarni zbóż. Wysłani do akcji strażacy spodziewali się pożaru wywołanego oparami ze składowanego surowca. Na miejscu okazało się, że nie ucierpiał żaden z budynków i silosów, a coś dziwnego wydarzyło się przy wadze osiowej, służącej do rozliczeń między właścicielem suszarni a dostawcami zbóż.

Miejscowi szybko ustalili, co zaszło. O godz. 17.02 pan Paweł, mieszkaniec gminy, zamieścił na Facebooku post: „Właśnie spadła pierwsza rakieta na polskie terytorium. Lipina koło Przewodowa (…). Dwie osoby zginęły – obsługujące suszarnię. Dane sprzed chwili”. Wpis wisiał zaledwie kilkadziesiąt minut – o 17.53 autor zamieścił kolejną wiadomość: „Ze względów wiadomych zlikwidowałem posta. Ci, co zdążyli przeczytać, wiedzą. Albo dzisiaj wieczorem będzie szum, albo blokada informacyjna”.

Mężczyzna miał rację – władze RP wybrały opcję blokady.

Lecz wiadomość i tak wędrowała w świat. O 17.18 napisał do mnie Czytelnik. Użył komunikatora internetowego, gdzie wkleił screen wpisu pana Pawła, z którym łączy go bliska znajomość. „Cooo?”, pytał. „Nic nie wiem, wygląda na fejk”, odpowiedziałem. Nie był to pierwszy sensacyjnie brzmiący donos, który pojawił się w naszej przestrzeni informacyjnej. Z dezinformującymi wrzutkami Rosjan, czy z historiami preparowanymi „dla zabawy”, przez „jajcarzy”, zetknąć się można niemal w każdym tygodniu po 24 lutego. Czasem wynika z nich, że wojna lada moment przetoczy się przez naszą granicę. Na kilkadziesiąt minut zignorowałem temat, ale nie dawał mi spokoju. Tuż przed 18.00 zadzwoniłem do jednego z generałów Wojska Polskiego.

– Mamy wojnę z Rosją? – zapytałem prowokacyjnie.

– Marcin, coś przyleciało ze wschodu. Wybacz, ale nie mam czasu rozmawiać. Nie pisz nic proszę, dopóki nie będzie oficjalnego komunikatu – usłyszałem.

Potem nastąpiła „cisza w eterze”. Trudno było załapać kogokolwiek, kto mógłby coś wiedzieć i przede wszystkim powiedzieć. Rzecznik prasowy rządu Piotr Müller zapowiedział nadzwyczajne posiedzenie rady bezpieczeństwa i choć Internet huczał już od plotek, żaden z oficjeli aż do późnych godzin wieczornych pary z ust nie puścił.

Była to zdumiewająca dyskrecja, jak na polskie standardy…

Ciąg dalszy historii znamy. Dość napisać, że późno wieczorne wystąpienie prezydenta Andrzeja Dudy rozwiało najpoważniejsze obawy. Polska nie została zaatakowana, co przez chwilę – za sprawą panicznych materiałów zachodnich agencji prasowych – wydawać się mogło realnym scenariuszem. Rakieta owszem, przyleciała, ale było to niezamierzone działanie.

Wrzucam ten krótki tekścik z dwóch powodów:

Po pierwsze, dla dopełnienia obrazu tego tragicznego incydentu.

Po drugie, by na konkretnym przykładzie wskazać, jak trudno jest utrzymać informacyjną blokadę w dobie Internetu.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przy tej okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi i Aleksandrowi Stępieniowi. A także: Przemkowi Piotrowskiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Tomaszowi Frontczakowi, Maciejowi Szulcowi, Pawłowi Ostojskiemu, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Magdalenie Kaczmarek. Ponadto: Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Mateuszowi Jasinie, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Juliuszowi Zającowi, Szymonowi Jończykowi i Katarzynie Byłów.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

—–

Nz. Screen wpisu, który stał się pierwotnym źródłem informacji dla wielu dziennikarzy w Polsce i nie tylko (w tekście wersja przeze mnie zanonimizowana).

Pech

Z mgły nad Przewodowem wyłania się obraz, który w języku dyplomacji można by określić mianem „niezręcznej sytuacji”. Bo wychodzi na to, że spadła u nas rakieta wystrzelona przez Ukraińców. Co nam to mówi w kontekście naszej obrony przeciwlotniczej, co oznacza dla relacji polsko-ukraińskich i polsko-rosyjskich, jakich kroków NATO należy się spodziewać?

O kondycji tej części naszej armii, która odpowiada za powietrzny parasol, pisałem całkiem niedawno – odsyłam do lektury tekstu pt.: „Parasol”. Rekapitulując – nasze niebo wciąż pozostaje dziurawe, choć jesteśmy na dobrej drodze, by to zmienić. Tym niemniej trzeba na to kilkunastu lat. Zatem fakt, że coś do nas przyleciało, nie powinien być wielkim zaskoczeniem. Ale…

Ale mówimy o rejonie nadgranicznym, gdzie znajdują się stałe urządzenia obserwacyjne (radary), na bieżąco monitorujące sytuację w powietrzu nad zachodnią częścią Ukrainy. Ów nadzór jest po 24 lutego liczniejszy, bo po pierwsze, dodatkowo latają wzdłuż granicy samoloty rozpoznawcze (nie 24/24 h, ale dość często), po drugie, jako że południowo-wschodnia Polska jest hubem logistycznym, przez który idzie pomoc dla Ukrainy, Amerykanie rozmieścili tam wyrzutnie antyrakiet Patriot, co daje kolejne stacje radarowe. Innymi słowy, wszystko, co lata po drugiej stronie granicy – nad Lwowem, Łuckiem, Iwano-Frankiwskiem i innymi ukraińskimi miastami – „świeci się” u nas od momentu startu czy wejścia w przestrzeń. Niezależnie czy jest to rosyjskie czy ukraińskie.

Jest więc dla mnie oczywistą oczywistością, że widzieliśmy też – na naszych, natowskich radarach – rakietę, która spadła w Przewodowie. Śledzono ją od początku do końca. Dlaczego zatem nie została zestrzelona?

Po pierwsze, nie mamy jasności, czy nie została zestrzelona. Świadkowie na miejscu – sugerując się dwoma wybuchami – mówią o dwóch rakietach; może ta druga to antyrakieta, która zdjęła ukraiński pocisk? Trafiony S-300 – jego szczątki – spadły następnie niefortunnie na obiekt, gdzie byli ludzie, wywołując pożar.

Nie przywiązuję się do tego scenariusza, gdyż bardziej prawdopodobny wydaje mi się inny – że ukraińskiej rakiecie pozwolono do nas wlecieć. Pojawiła się ona w przestrzeni powietrznej RP na dosłownie dwie sekundy, upadła 10 km od granicy, na terenie jednej z najsłabiej zaludnionych gmin w Polsce. Czasu na reakcje było zatem niewiele, właściwie to go nie było, bo jako NATO nie bierzemy czynnego udziału w wojnie i nie strącamy rakiet nad terytorium Ukrainy. Reguły tej nie łamiemy zwłaszcza gdy ryzyko ewentualnych szkód wywołanych przez intruza jest minimalne – a tak było w tym przypadku. Pech chciał, że pocisk spadł akurat na miejsce, gdzie przebywali ludzi – w morzu „bezludzia”. Gdyby z wyliczonej przez komputery balistyczne trajektorii wynikało, że rakieta uderzy w coś większego/grubszego, zapewne zostałaby zestrzelona. Inna sprawa, że w całej tej sytuacji – trwającej kilkadziesiąt sekund! (miejmy tego świadomość) – należało zakładać, że pocisk po nietrafieniu w cel – rosyjską rakietę – ulegnie samolikwidacji. I tu znów pojawiają się wątpliwości – bo może samolikwidator zadziałał, ale już nad Polską? Stąd pierwszy wybuch, poprzedzający wtórną eksplozję na ziemi (wywołaną spadającymi szczątkami; mam na myśli pożar paliwa, wybuch niezdetonowanej głowicy czy samozapłon oparów, do tragedii doszło bowiem w suszarni zbóż).

Niezależnie od tego, jaki przebieg na finale miały sprawy, z całą stanowczością należy podkreślić – winni są rosjanie. To ich kolejny barbarzyński atak rakietowy na ukraińskie miasta – w tym na przygraniczny Lwów – wywołał reakcję miejscowej obrony przeciwlotniczej. Reszta to splot niefortunnych okoliczności, które nie powinny skutkować zmianą nastawienia wobec Ukrainy i Ukraińców. Ukraiński pocisk nie opuściłby wyrzutni, gdyby nie było takiej potrzeby. Jakiekolwiek reakcje muszą zatem iść w kierunku dalszego sekowania rosji i rosjan. Tak długo, jak długo będą prowadzić swoją zbrodniczą wojnę (a w wymiarze politycznym i ekonomicznym – dopóki nie powetują wywołanych strat i zniszczeń).

W wymiarze wojskowym incydent rakietowy zmusza nas, NATO, do korekty postępowania. Do strzelania do rosyjskich rakiet jeszcze nad terytorium Ukrainy. Ukraińcy na pewno nie będą mieli nic przeciwko, a putlera skręci z bezsilności…

—–

Szanowni, przypominam, że z powodu banu na FB (zostało jeszcze 20 h) możecie mnie czytać na blogu, na Patronite, zajawki materiałów pojawią się też na moich kontach na Twitterze i Instagramie.

A jeśli chcecie mnie w pisaniu wesprzeć, będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Miejsce upadku rakiety i wywołane przez nią zniszczenia/fot. PSP