(Naj)lepsze

26 sierpnia, podczas misji bojowej, rozbił się pierwszy ukraiński F-16. Maszyny nie zestrzelili rosjanie, mało realne jest, by pułkownik Ołeksij Mes padł śmiertelną ofiarą „friendly fire”. Śledztwo trwa, źródła mówią o dwóch najbardziej prawdopodobnych przyczynach: błędzie pilota lub usterce samolotu. Niezależnie od okoliczności katastrofy, wielu obserwatorów przecierało oczy ze zdumienia. F-16 to topowa zachodnia broń – nie jest niezniszczalna, ale poziomem niezawodności bije rosyjskie odpowiedniki na głowę. Tymczasem – jak gorzko skomentował jeden z analityków – „tak szybko to poszło…”

Ta historia i reakcje na nią dobrze ilustrują zjawisko nierealistycznych oczekiwań wobec wyprodukowanej na Zachodzie broni. Ulegają mu „zwykli zjadacze chleba”, ale i pośród fachowców zdarzają się nadmierni optymiści.

Przekonanie, że zachodnie m u s i być najlepsze, ma realne podstawy. Jakość wykonania, poziom zaawansowania technologicznego czy kultura techniczna obsługi – wszystkie te czynniki (i wiele innych) przekładają się na trwałość i efektywność mocno kontrastujące z bylejakością radzieckiej i rosyjskiej produkcji seryjnej. Wojna w Ukrainie obnaża to po całości.

Ale z działań na Wschodzie wyłania się też obraz rozmaitych słabości zachodnich systemów.

—–

Rok 2023 zaczął się dla armii rosyjskiej fatalnie. Tuż po północy kilka rakiet Himars uderzyło w zajmowany przez nią kompleks szkolny w poddonieckiej Makiejewce. Wedle ostrożnych szacunków zginęło i rannych zostało 400 żołnierzy. O konflikcie w Ukrainie mówi się, że potwierdził dominację artylerii jako „boga wojny”. Ale i pokazał, że „bogiem bogów” jest wysokoprecyzyjna artyleria dalekonośna, głównie rakietowa. Trudno z tym dyskutować, gdy pojedynczy atak eliminuje z walki ekwiwalent batalionu, a dokładność uderzenia sprawia, że zniszczeniu ulega jedynie przejęty przez wojsko obiekt, nie zaś cały kwartał z zamieszkującymi go cywilami.

To Himarsy odpowiadały za zawał rosyjskiej logistyki, który nastąpił latem 2022 roku. Ich zasięg (w udostępnionej wówczas wersji dochodzący do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Artyleria moskali się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który – przybierając postać panicznych ucieczek całych oddziałów – przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na Charkowszczyźnie. Tak oto pojedynczy system broni – i nieliczny, wszak Ukraińcy mieli wtedy raptem kilkanaście wyrzutni i kilkaset rakiet – doprowadził do przełomu na froncie.

Ale nic nie trwa wiecznie. Himarsy wykorzystują system GPS, który rosjanie nauczyli się zakłócać. Początkowo szło im niemrawo – oślepiali jedną na dziesięć rakiet (kolejną, bywało że dwie, strącali przy użyciu kinetycznych zestawów przeciwlotniczych), z czasem jednak proporcje się odwróciły – i tylko nieliczne miotane przez Ukraińców pociski osiągały cele.

W następnych miesiącach strony prześcigały się w kolejnych udoskonaleniach swoich tarcz i mieczy – obecnie skuteczność Himarsów utrzymuje się na poziomie 40 proc., w przypadku pocisków ATACMS (o zasięgu 160-300 km), powyżej 50 proc. To sporo, ale weźmy pod uwagę, że pojedyncza rakieta kosztuje więcej niż 100 tys. dol., ta z „długim lontem” nawet półtora miliona. Co ujawnia podstawową wadę zachodniego uzbrojenia – jego koszmarnie wysoką cenę.

—–

W Ukrainie obie strony masowo wykorzystują armaty, holowane i samobieżne. Więcej mają ich rosjanie, więc strzelają gęściej, ale efektywność ich ognia pozostaje jednostkowo niższa. Używane przez Ukraińców zachodnie działa są lepsze od rosyjskich/sowieckich za sprawą większej donośności (o kilka-kilkanaście kilometrów). O ich klasie decydują również lepsze „oczy” (radary pola walki, choć ten efekt rosjanie niwelują przy użyciu dronów), „inteligentna” samonaprowadzająca się amunicja (jak pociski Excalibur [1]) oraz wyższa mobilność/manewrowość (amerykańskie haubice M777 – jakkolwiek „tradycyjne”, bo holowane – są zarazem wyjątkowo lekkie, co umożliwia ich szybkie dyslokowanie). Istotny jest także poziom wykonania, jakości obróbki hutniczej. Do rosjan już wiosną 2022 roku dotarło, że lufy ich armat nad wyraz często się rozrywają. Nic zaskakującego przy nadmiernej eksploatacji, ale artylerzystom putina „kwitły” całkiem świeże „rury”.

Ale problem z lufami objawił się również i po ukraińskiej stronie – i nie dotyczył tylko poradzieckich systemów. Niemiecka armatohaubica samobieżna PzH 2000 – uchodząca za najdoskonalszą broń tej klasy – okazała się niegotowa do wojny o wysokiej intensywności. Normy strzeleckie (100 strzałów na dobę) dalece niewystarczające, a cała konstrukcja wozu nazbyt delikatna jak na warunki frontowej eksploatacji. Z wieloma problemami do tej pory się uporano, lecz i tak odsetek sprawnych PzH 2000 pozostaje niski i nie przekracza 30 proc. Gwoli rzetelności warto dodać, że powodem takiego stanu rzeczy jest też niemożność pełnego serwisowania sprzętu w Ukrainie. Armatohaubice przechodzą przeglądy i naprawy w krajach ościennych, co znacznie wydłuża okres ich bojowej absencji.

W tej kategorii artylerii Ukraińcy dysponują także polskimi Krabami – i one ujawniły podobną słabość w zderzeniu z realiami frontu wschodniego. Swego czasu mogliśmy obejrzeć film nagrany przez ukraińskich żołnierzy, z poważnie uszkodzonym Krabem w roli głównej. Powodem wybuchu i pożaru była nadmierna szybkostrzelność. Polska konstrukcja może wystrzelić sześć pocisków na minutę – i tak przez trzy kolejne minuty; potem lufa musi wystygnąć. Gdy Ukraińcy próbowali normę podkręcić, wydarzyła się tragedia.

Oczywiście do podbijania normy wcale nie musiałoby dojść. Wystarczyłoby odpowiednie nasycenie sprzętem, ale ten nie dość, że drogi, to jeszcze – i tu kolejna słabość – jest go mało. Co z kolei wynika z poziomu skomplikowania produkcji, nade wszystko zaś jest pochodną kondycji zachodniego przemysłu zbrojeniowego. Nowoczesnego jeśli idzie o linie produkcyjne i wyroby oraz manufakturowego w skali.

—–

Wraz z początkiem pełnoskalowej wojny w Ukrainie w sieci pojawiło się mnóstwo filmików dokumentujących ostatnie chwile rosyjskich czołgów. Masowo niszczonych przy użyciu wyrzutni przeciwpancernych, które Zachód, w dużych ilościach, wysłał do Ukrainy tuż przed agresją. Większość tych materiałów wyglądała podobnie – oglądaliśmy wystrzał, uderzenie pocisku w czołg, po czym następowała spektakularna eksplozja wtórna zgromadzonej w pojeździe amunicji. Potężna wieża wylatywała w powietrze, zwykle lądując kilkadziesiąt metrów dalej. Z wnętrza kadłuba wydobywał się ogień, dym; jeśli ktokolwiek uchodził z tego piekła żywy, mógł mówić o wielkim szczęściu. Czołgi T-72 w wersjach B3/B3M to przykład solidnie zmodernizowanej broni wywodzącej się z lat 70. A i tak okazały się „trumnami na gąsienicach”.

Dla porządku dodajmy, że rosjanie dysponują podobnymi systemami przeciwpancernymi i zagłada ukraińskich czołgów (też przecież głównie radzieckiej proweniencji) wyglądała tak samo.

Dlaczego o tym wspominam? Kilkanaście dni temu Andrzej Duda potwierdził, że Polska przekazała Ukrainie 400 czołgów, w miażdżącej większości wyprodukowanych na sowieckiej licencji T-72 oraz ich unowocześnionej wersji PT-91 Twardy. Nad Dniepr wysłaliśmy też kilkanaście poniemieckich Leopardów 2. W sumie Ukraina dostała około 70 „leosi”, co wraz z brytyjskimi Challengerami i amerykańskimi Abramsami daje ponad setkę zachodnich czołgów (innych niż przestarzałe Leopardy 1). Mimo iż natowskie konstrukcje pod wieloma względami przewyższają maszyny z rodziny T, to nasze „teciaki” okazały się istotniejszym wsparciem. Ukraińcy nie musieli się ich uczyć, mają dla nich wypracowane taktyki, zaplecze logistyczno-techniczne, zapas amunicji. Jak mawiają dilerzy, „lejesz pan do baku i jedziesz”. Najlepsze ukraińskie brygady ciężkie nadal wyposażone są w poradzieckie wozy. Ostatnio jedna z nich, użyta w operacji kurskiej, weszła do boju na „naszych” Twardych.

Na wojnie bywa tak, że gorsze znaczy lepsze – warto o tym pamiętać. Warto też wiedzieć, że zachodnie tanki – jak choćby wspomniane Abramsy – mierzą się w Ukrainie z nieznanymi wcześniej wyzwaniami. Nie przewidziano ich do walki z rojami dronów, nie wyposażono w odpowiednie zabezpieczenia. Naprędce wdrażane konstrukcje (jak popularne „daszki”) czasem zawodzą – stąd kilka potwierdzonych strat maszyn zza oceanu. Z egzemplarzami wysłanymi do Ukrainy jest dodatkowy problem (a właściwie dwa – podobnie jak w przypadku armatohaubic, ich również jest za mało). Ukraińskie Abramsy nie posiadają aktywnych systemów obrony (zakłócających wrogie układy celownicze lub niszczących nadlatujące pociski). Wytrzebione z tego atutu – by „super-technika” nie wpadła w ręce rosjan – mocno oddalają się od wzorca „najlepszych czołgów świata”.

[1] Excalibury też cechuje zmienna efektywność, bo i je udaje się rosjanom zakłócać. Był moment – wiosną tego roku – że do celu nie dolatywało 9 na 10 pocisków. Nie znam obecnych współczynników, ale muszą być znacząco lepsze/poprawione; dość powiedzieć, że w ostatnich dniach sierpnia władze USA zgodziły się na sprzedaż kilkuset pocisków Danii – a Kopenhaga nie kupowałaby bubli.

Nz. Ukraiński Abrams z miejscowymi udoskonaleniami – „daszkiem” i pancerzem reaktywnym/fot. ZSU

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę.

A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Tekst, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

Wyzwanie

Z buńczucznych zapowiedzi dmitra miedwiediewa wynikało, że do końca roku przemysł dostarczy armii rosyjskiej 1800 czołgów. Przy czym były prezydent federacji mówił o maszynach wyprodukowanych, sugerując, że będą to czołgi fabrycznie nowe. Co było oczywistym kłamstwem, de facto bowiem chodziło o tanki remontowane, doposażane, objęte ograniczonymi modyfikacjami i modernizacjami. Owszem więc, mające jakąś część nowych podzespołów, ale co do zasady wyciągane z magazynów długotrwałego składowania, liczące sobie od kilkunastu do kilkudziesięciu lat.

Rok się kończy, warto zatem przyjrzeć się wynikom zbrojeniówki na „pancernym odcinku”. Z dwóch zakładów produkcyjnych i jednego remontowego wojsko otrzymało do końca listopada 500 maszyn. Kolejne 100 trafi do jednostek przed początkiem nowego roku. Nie 1800 a 600 oznacza wykonanie planu w jednej trzeciej. Warto przy tym zauważyć, że fabryki mają moce o kilkanaście procent większe, ale zmagają się ze zjawiskiem wąskiego gardła. Dotyczy ono na przykład armatnich luf, bez wymiany których trudno mówić o przywróceniu wartości bojowej do w miarę przyzwoitych standardów. Ponoć w ciągu kilku miesięcy problem ma zostać rozwiązany, ale to wciąż nie będzie oznaczało „produkcji” na poziomie 1800 maszyn rocznie.

Co więcej, 250 z tych 600 maszyn to stareńkie T-62, w realiach tej wojny nie zasługujące na miano czołgu, a co najwyżej wozu wsparcia ogniowego. Pozostałe 350 sztuk to w głównej mierze przyzwoite T-90M i T-72B3M.

Szału nie ma, można by rzec, ale…

Ale Zachód dostarczył Ukrainie w 2023 roku zaledwie 200 czołgów. Mniej niż setkę Leopardów 2 i Abramsów, znacząco przewyższających rosyjskie wozy, i 50 maszyn PT-91 Twardy/T-72 z Polski i Czech (w tym ostatnim przypadku dostawę finansowały inne kraje, Czesi dawali własny sprzęt i przeprowadzali remonty). Czyli tylko 150 czołgów co się zowie, bo resztę stanowią Leopardy 1, o statusie podobnym do rosyjskich T-62.

Do czego zmierzam? W zeszłym tygodniu udzieliłem „Krytyce Politycznej” wywiadu na temat perspektyw rosyjsko-ukraińskiej wojny (i nie tylko). Nie wszyscy czytali, więc pozwolę sobie na rekapitulację fragmentu. Otóż Pentagon nie kłamie, mówiąc, że sporo magazynów podręcznych już wyczyszczono, ale nie zmienia to faktu, że Amerykanie mają mnóstwo zakonserwowanego sprzętu. A choćby czołgi Abrams. Dotąd przekazano Ukrainie 31 sztuk, nieoficjalnie mówi się, że będzie dwa razy tyle; tak czy inaczej za mało. Tymczasem zakonserwowanych Abramsów Amerykanie mają tysiące, a wysłanie 400–500 dramatycznie zmieniłoby relację sił w Ukrainie. Oczywiście, przywrócenie ich do służby to czas i pieniądze, ale biorąc pod uwagę jakość amerykańskich maszyn w zestawieniu z postsowieckimi/rosyjskimi, nie musiałby to być proces symetrycznie równoległy. Dwie setki Abramsów rocznie spokojnie niwelowałyby rosyjskie trzy-czterokrotnie większe dostawy.

Do brzegu – będę to powtarzał przy każdej nadarzającej się okazji – pokonanie rosji przy chęci i zaangażowaniu Ukraińców, byłoby dla Stanów Zjednoczonych niespecjalnie wymagającym wyzwaniem. Pod warunkiem, że nie zabraknie politycznej woli.

Ps. Pod koniec ubiegłego tygodnia rosjanie pod Awdijiwką zastrzelili dwóch poddających się ukraińskich żołnierzy, którym wcześniej skończyła się amunicja. Incydent nagrał dron, filmik rozszedł się po sieci. W weekend zajęta przez rosjan pozycja została odbita przez ZSU, obsadzający okop żołdacy putina zginęli w walce. Można powiedzieć, że spotkała ich zasłużona kara.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Joannie Marciniak, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu i Michałowi Strzelcowi. A także: Kacprowi Myśliborskiemu, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Piotrowi Kmiecikowi, Tomaszowi Szewcowi, Konradowi Kuleszy i Wiktorowi Łonasze (za „wiadro kawy”!).

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Wieża zniszczonego w pierwszym roku zmagań na Donbasie czołgu/fot. Darek Prosiński

Karuzela

Przez wiele godzin siedziałem nad tekstem do papieru (skończony!), tymczasem sporo się podziało. Późno już, więc z konieczności będzie krótko.

Dzisiejsza wyprawa Andrzeja Dudy do Lwowa mocno ubodła (pro)rosyjskich aktywistów medialnych. O ból tyłków przyprawiło ich zwłaszcza jej symboliczne zwieńczenie, czyli wizyta w towarzystwie prezydenta Wołodymyra Zełenskiego na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Trudno obecnie o lepszy symbol polsko-ukraińskiego pojednania.

Ale są też konkrety, czyli deklaracja, że Polska przekaże Ukrainie kompanię czołgów Leopard 2 (jeśli ukraińską – 11, jeśli polską – 14 sztuk; w tej chwili nie ma jasności). To oczywiście kropla w morzu potrzeb, bo armia ukraińska potrzebuje tych czołgów dużo-dużo więcej. Polska ma ich niespełna 250, ale na większy gest zwyczajnie nie możemy sobie pozwolić. Oddaliśmy Ukraińcom niemal wszystkie sprawne T-72, te, które zostały w Polsce, mają docelowo posłużyć jako rezerwuar części zamiennych dla uszkodzonych w boju wozów armii ukraińskiej. Są jeszcze rodzime modernizacje „siedem-dwójek” – PT-91 Twardy – ale i one niebawem zaczną być wysyłane na wschód (istnieje harmonogram przekazania, niewielka część z 230 wozów już służy do szkoleń ukraińskich załóg; generalnie do końca roku Twardych w Polsce nie będzie). Zostają zatem „Leosie”, bo występujących w „homeopatycznej” liczbie K-2 nie ma co na razie brać pod uwagę. 250 to trochę mało jak na realia przyfrontowego kraju, zwłaszcza że „na chodzie” jest… no właśnie.

Leopardy starszej wersji – 2A4 – są poddawane modernizacji, która ślimaczy się już od kilku lat. Finalne „spolonizowane” maszyny – tzw. Leopardy 2PL – wracają do wojska w zawrotnym tempie kilkunastu sztuk rocznie. Duża część „a-czwórek” – zdana już przez wojsko do PGZ-u – ani nie jest w linii, ani na linii (produkcyjnej, gdzie byłaby modernizowana). Armii zostaje setka nowszych A-5, plus około 30 2PL. Ekwiwalent jednej brygady pancernej, gdy potrzebujemy minimum czterech.

Dostawy Abramsów (116+250 szt.) i K-2 (180 szt.) załatwią problem (w uproszczeniu rzecz jasna), ale ich pozyskanie rozpisano na najbliższe cztery lata. Czyli Polska mogłaby pozbyć się Leopardów nie szybciej niż w 2026/7 roku (a nawet później, bo mieć czołgi to nie znaczy umieć z nich korzystać, jest więc jeszcze kwestia wdrożenia Abramsów i „ka-dwójek”…). Zapomnijmy zatem o jakiś spektakularnym transferze, bo zapewne na obiecanej kompanii się skończy. Ale…

Ale nie o nasze „Leosie” chodzi, a o stworzenie presji na Niemcy – producenta Leopardów – które „na spokojnie” mogłyby zorganizować pokaźną liczbę maszyn. Potrzebują tylko odpowiedniej zachęty ze strony innych użytkowników – Polski, Finlandii, Hiszpanii, które są gotowe na transfer, oraz innych krajów, na razie publicznie niczego nie deklarujących. Rola Niemców jest kluczowa, bo tylko oni – z ich bazą przemysłową – są w stanie zapewnić odpowiednią logistykę dla ukraińskich oddziałów przezbrojonych w Leopardy. No a z Berlinem wiecie, jak jest – dopiero postawiony pod murem, zaczyna dzielić się czymś więcej niż lekki sprzęt. Presję zwykle tworzą Amerykanie, ale mogą też – w końcu w kupie siła – europejscy sojusznicy. Do pokazania Niemcom, że zachodnie czołgi można już słać do Ukrainy, mając gdzieś „niet!” rosjan, przyłączyli się również Brytyjczycy. Do 20 stycznia – na kiedy zaplanowano kolejną konferencję darczyńców – zapewne pojawią się następni chętni.

Nie wiem, na ile chętnie obejmował dziś funkcję dowódcy rosyjskich sił w Ukrainie gen. Walerij Gierasimow. Szef sztabu rosyjskiej armii to już piąty (!) głównodowodzący siłami „na teatrze”. Pierwszego nie znamy, drugi był Aleksandr Dwornikow, trzeci Giennadij Żydko, czwarty Siergiej Surowikin, który od teraz pełni rolę zastępy Gierasimowa. Nie ma informacji, z których wynikałoby, że Gierasimow przestał być numerem jeden w całej rosyjskiej armii, a to oznacza, że sporo ryzykuje, zasiadając w „gorącym fotelu”, z którego wypadło już tylu poprzedników. Jedna dymisja – gdy i jemu się nie powiedzie w Ukrainie – pociągnie zapewne drugą, czyli utratę stanowiska szefa sztabu. De facto, byłby to koniec wojskowej kariery Gierasimowa.

Ale nie antycypujmy i nie śmiejmy się zanadto z karuzeli kadrowej. Bo owszem, udowadnia ona niską jakość rosyjskiej generalicji, ale w tym przypadku może być inaczej. O Gierasimowie z uznaniem wypowiada się jego przeciwnik – gen. Walery Załużny. Jest też rosyjski pierwszy żołnierz autorem (a na pewno twarzą) nowatorskiej doktryny, nazwanej jego nazwiskiem, poświęconej działaniom hybrydowym (jak mawiają wojskowi, poniżej progu kinetycznego zaangażowania). Mistrz dezinformacji i ojciec chrzestny zielonych ludzików może sobie nie poradzić z dowodzeniem w prawdziwej i to pełnoskalowej wojnie, lecz na pewno będzie miał łatwiej od poprzedników.

Zmorą rosyjskiej armii jest jej zbytnia hierarchiczność i kultura dupochronu, czyli uciekania od odpowiedzialności. W praktyce polega to na tym, że nim jakaś informacja zmieni się w rozkaz, wędruje przez wszystkie szczeble – im jest poważniejsza, tym wyżej. W efekcie, wiele działań podejmowanych jest poniewczasie, co na polu bitwy ma ogromne znacznie. Przykładem niech będzie obróbka danych ze zwiadu satelitarnego – co z tego, że rosjanie zarejestrowali brak obecności ukraińskich samolotów na lotniskach stałych 24 lutego, skoro „nie zdążyli” przekazać tych informacji obsługom wyrzutni pocisków balistycznych. I warte potężne pieniądze rakiety „waliły po pustym”.

No więc teraz góra przyszła do Mahometa – przynajmniej w teorii skraca się obieg kwitów i zwiększa decyzyjność najważniejszego generała „na teatrze”. Co z tego wyniknie? Zobaczymy już niebawem.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tymczasem na bachmuckim odcinku frontu trwają zacięte walki. „Słona ziemia, ludzie ze stali”, piszą o tym zdjęciu służby prasowe Sztabu Generalnego Ukraińskich Sił Zbrojnych, nawiązując do Sołedaru i tamtejszej kopalni soli…

Miesiące

Rosyjsko-ukraińska wojna w swej najnowszej pełnoskalowej odsłonie weszła w szósty miesiąc. Spowszedniała nam, wielu straciło nią zainteresowanie. To skutek mechanizmu adaptacyjnego, który każe oswajać się z zagrożeniem, inaczej bowiem byśmy zwariowali. Ale też wymierny efekt odsunięcia się konfliktu od naszych granic. Gdy orki szły na Kijów, gdy żyliśmy w przeświadczeniu, że lada moment uderzą na zachodnią Ukrainę z Białorusi, niemal czuło się ich oddech. Dziś są daleko – na ukraińskim południu i w Donbasie, tysiąc kilometrów stąd. Właściwie niewiele się to różni od sytuacji z lat 2014-21. Intensywność walk wyższa, zaciekłość większa, straty liczniejsze, ale… ale patrz wyżej – przywykliśmy. Także dlatego, że fala uchodźców – choć ogromna i potencjalnie kłopotliwa – rozlała się łagodnie po całej Polsce. Nie wygenerowała istotnych społecznych problemów, których uciążliwość wymuszałaby na nas inną percepcję konfliktu. Mamy też własne problemy związane z inflacją; troska o przyszłość swoją i najbliższych przyćmiewa obawy związane z losem innych/obcych. No i jest lato, czas, kiedy „chce się żyć”, a choćby i świat wokół płonął. Facebook przypomniał mi po północy wpis sprzed dwunastu miesięcy. „60 tysięcy ponadmiarowych zgonów – taki jest efekt pandemii w pierwszej połowie bieżącego roku. Miażdżąca większość to ofiary kowidu i braku dostępu do opieki medycznej, gwarantowanej w pozapandemicznych warunkach. Tym samym wiosenna fala okazała się równie niszcząca, jak ta z ubiegłej jesieni. Odsetek wspomnianych zgonów jest najwyższy w Unii Europejskiej” – pisałem. Żyliśmy wówczas w realiach postapokalipsy, ale na totalnym wyparciu. Pandemii w naszych głowach nie było – i nie mam tu na myśli zidiociałych szurów, ale większość z nas. Ludzie umierali gdzieś tam, w szpitalach. Tak jak dziś umierają gdzieś tam, na wschodzie.

Przez pierwsze kilkanaście dni po 24 lutego wielu z nas zaczynało dzień od sprawdzenia, czy Wołodymyr Zełenski jeszcze żyje. Dziś częściej nurtuje nas pytanie o to, kiedy umrze Putin, którego śmierć wydaje się znacznie bardziej prawdopodobna. Na przełomie lutego i marca poranny przegląd mediów pozwalał ustalić, czy „kacapy wzięły już Kijów czy nie”. Teraz zaspakajamy ciekawość rozbudzaną przez Ukraińców i ich nocne punktowanie rosyjskich stanowisk dowodzenia i magazynów; „gdzie tym razem uderzyły Himarsy?” – zastanawiamy się. „Załamię się, gdy oni w końcu pękną” – wyznałem żonie gdzieś na początku marca, kiedy jeszcze wydawało się, że ukraiński opór to wspaniały, romantyczny zryw, który niebawem po prostu będzie musiał wygasnąć w obliczu sowieckiej nawały. Teraz nie mam wątpliwości co do trwałości struktur ukraińskiego państwa. Czasami rozmyślam o tym, jak należałoby postępować z Ukrainą, gdyby się poddała, przyjęła warunki Kremla. „To byliby ci sami ludzie, to samo społeczeństwo – a jednak sytuacja zupełnie inna. Czy miałbym Ukraińców za wrogów?” – rozważam, by za chwilę uznać te refleksje za obrazoburcze, niestosowne. Przecież oni walczą jak lwy, doprowadzając do sytuacji, w której Kreml musi przełykać upokorzenie za upokorzeniem. A jego wielka, „niezwyciężona” armia, zamiast mknąć na zachód, drepcze w miejscu, ponosząc coraz większe straty. Czy 24 lutego przyszłoby Wam do głowy, że pod koniec lipca miarą rosyjskich postępów będzie zdobycie, albo utrata, jakiejś wioseczki we wschodniej Ukrainie? Że dowództwo sił inwazyjnych stanie przed dylematem, czy wzmacniać front w Donbasie czy na południu – z obawy przed ukraińskim kontruderzeniem? Sama idea kontrofensywy – dziś mocno już zakorzeniona – trąciła wówczas abstrakcją. Przecież „kilka dni, może tygodni, i będzie po wszystkim”.

„Będzie jak na ćwiczeniach” – wmawiano rosyjskim żołnierzom. Prawie 40 tys. już nigdy w żadnych manewrach udziały nie weźmie. Oglądałem wczoraj filmik, którego bohaterem był jeden z takich pechowców. Obandażowana głowa i dwa kikuty ramion; chłopak nie mógł samodzielnie wypić toastu, jaki w jego imieniu wznosili koledzy. Szklankę do ust przystawił mu inny uczestnik imprezy, na której oblewano medal za odwagę przyznany nieszczęśnikowi. „Nawet se tyłka nie podetrze” – przyznałem w duchu, patrząc na pozostałości rąk. Na oko 20-latek oddał zdrowie i zmarnował życie. Syn Rosji, która przecież nie słynie z przesadnej opieki nad ofiarami losu. Skończy zapewne w jakimś przytułku, przy którym nasze schroniska dla zwierząt to oazy szczęścia i luksusu. Przez ostatnie pięć miesięcy wyzbyłem się wielu ludzkich odruchów wobec rosyjskich żołnierzy. Z satysfakcją oglądałem, jak ich zabijano – im bardziej zuchwale (na przykład, gdy z maleńkiego drona zrzucano granat przez uchylony właz do czołgu), tym szerzej otwierały mi się usta. Nie znosiłem siebie za to, ale i nie potrafiłem obronić się przed poczuciem satysfakcji. Chłopak bez rąk przywrócił we mnie należytą równowagę. Dostrzegłem w nim człowieka i poczułem potworny smutek i żal. Życzyłbym sobie, by to zabijanie i okaleczanie wreszcie się skończyło. Oczywiście nie na warunkach Moskwy, bo ukraińska ofiara – te co najmniej 47 tys. zabitych cywilów i żołnierzy – nie może pójść na marne. I gdy zdaję sobie z tego sprawę, ogarnia mnie bezsilność. Bo przecież dobrze wiem, że Putin nie odpuści. Że choć w tej chwili wojnę przegrywa, zrobi wszystko, by przeciągnąć ją do zimy. „Zachodowi zmarznie dupa, to przestane pomagać Ukraińcom” – kalkuluje wódz orków, przekonany, że odcięcie Ukrainy od wsparcia sprzętowego z zewnątrz pozwoli załatwić sprawę. Tylko czy starczy mu sił?

Dziś trudno o zdumienie, które towarzyszyło nam w pierwszych tygodniach inwazji. „Mój boże, jak ci Rosjanie nie umią w…” – i tu następował kolejny przykład braku rosyjskich kompetencji militarnych. Ileż takich wiadomości wysłałem znajomym z branży… Armia Federacji okazała się kolosem na glinianych nogach, a dziś – po pięciu miesiącach – duża część tego, co w niej najlepsze, już nie istnieje. Żałosne szczątki rosyjskiej potęgi – wraki zebrane pod Kijowem – wędrują po Europie w ramach wystawy „Za wolność naszą i waszą”. Zaś na froncie służą 50-letnie czołgi, wyciągnięte z głębokich magazynów. U wielu z nas lęk przed „ruskim tankiem” zmienił się w drwinę, w założenie, że „mogą nam skoczyć”. Wielu innych rosyjskie porażki skłoniły do refleksji, że w obliczu konwencjonalnych słabości, Kreml z większą swobodą sięgnie po arsenał nuklearny. Jeden lęk zastąpiony został kolejnym, większym, co ma też wpływ na percepcję ukraińskiego konfliktu. Który wydaje się nie do wygrania przez Ukrainę z uwagi na atomówki Rosji. Nie wiem w sumie, co gorsze – czy lekceważenie wroga czy jego przeszacowywanie. Ale wiem też, że choć armia rosyjska to groźny przeciwnik, wojska ukraińskie są w stanie go pokonać. Tak mu napsuć krwi, by wycofał się do domu. USA w latach 60. miały ogromną przewagę nad Wietnamem Północnym – włącznie z bronią atomową – a i tak w połowie następnej dekady wojska amerykańskie zwiały z Azji z podkulonym ogonem. Kijów – niczym kiedyś Hanoi – ma swojego wielkiego brata (w odróżnieniu od sióstr z Europy, uniezależnionego od rosyjskich szantaży energetycznych). Elity polityczne i społeczeństwo są zdeterminowane, by prowadzić walkę, zaś armia – mimo strat – krzepnie. Zginęło wielu doświadczonych ludzi, ale front każdego dnia „produkuje” całe zastępy kolejnych. Miną lata nim ten rezerwuar się wyczerpie.

Problemem jest technika. Wietnamska dżungla w istotnym stopniu niwelowała technologiczną przewagę armii Stanów Zjednoczonych. Geografia Ukrainy takich korzyści nie daje. Wojska rosyjskie weszły do walki korzystając z atutu ilościowej, sprzętowej przewagi. Armia ukraińska – choć niemała – nie była, nie jest i nie będzie w stanie zrównoważyć tego potencjału inaczej niż jakością. W pierwszym etapie wojny udało się to zrobić z wykorzystaniem wyrzutni przeciwpancernych, przeciwlotniczych i dronów – broni relatywnie niskokosztowej. Bitwa o Donbas pokazała, jak ważne są lufy dział i czołgów. Tych ostatnich – przede wszystkim dzięki nam, Polakom – Ukraińcom na razie nie zabraknie, zwłaszcza że straty kompensują dodatkowo znaczną liczbą zdobycznych maszyn. Gorzej z artylerią – tu ukraińskie zdolności wymagają skokowego wzrostu. Dlatego tak ważne są kolejne dostawy amerykańskich Himarsów, holowanych haubic M777, naszych samobieżnych Krabów, niemieckich PZH2000 czy francuskich Ceasarów. Ile to warte, przekonaliśmy się w ostatnich tygodniach – gdy punktowe ataki na stanowiska dowodzenia i magazyny istotnie sparaliżowały działania Rosjan (intensywność ostrzałów rosyjskiej artylerii spadła o 70 proc., o tyle samo zmniejszyły się ukraińskie straty w ludziach). W ostatnich dniach Ukraińcy wzięli na cel także krytyczną infrastrukturę drogową na południowym odcinku frontu. Wspominam o tym, bo choć siedzący w mojej głowie realista każe mi zakładać, że wojna weszła w statyczną fazę – co niesie ryzyko długotrwałych zmagań – to ulokowany tuż obok optymista łączy kropki i dostrzega, że coś się kroi. Ujmę więc rzecz tak: nie będę specjalnie zaskoczony, jeśli na południu dojdzie niebawem do czegoś na wzór chorwackiej operacji „Burza” z 1995 roku. Kontrofensywy, której celem będzie wyzwolenie obwodu chersońskiego.

—–

Nz. Polski PT-91 Twardy. Kto pięć miesięcy temu zakładał, że te czołgi trafią do Ukrainy?/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to