Są takie chwilę, gdy spoglądając w przeszłość, żałujemy, że czegoś nie zrobiliśmy. Nawet jeśli owo „coś” było niewykonalne bądź nazbyt ryzykowne. Nawet jeśli było tylko fantazją. „Mogłem zapobiec…”, myśli się wówczas o ewentualnych skutkach zaniechanego czynu i łaja za brak konsekwencji lub odwagi. Kto mnie zna, ten wie, że mina ze zdjęcia nie wyraża nic dobrego. Nie mogła wyrażać, bo w głowie kłębiły mi się mordercze myśli. Dziś, gdy widzę wieloletnie efekty działań człowieka, któremu ściskam dłoń, mam do siebie żal, że skończyło się tylko na wywiadzie w konwencji „i tak gnoju wiem, że mnie okłamujesz”. Denis Puszylin, „premier” tzw.: Donieckiej Republiki Ludowej, to jedno z ucieleśnień zła. A ja miałem bandytę „na widelcu”…
Jako dziennikarz spotykałem się z różnymi ludźmi – niektórych uważałem/uważam za szkodników niegodnych życia na wolności. Rozmawiałem z nimi, bo tak postrzegam swoją robotę. Tu wcale nie idzie o pozorną przecież obiektywność czy o rzekomą konieczność dawania głosu każdej ze stron (wcale nie uważam tego za wymóg; są opinie, którym nie powinno się pozwalać wybrzmieć). Ale zawsze chciałem zrozumieć. I miałem ambicje, mam!, by rozumiał także mój Czytelnik. Więc gadałbym z samym diabłem czy innym Hitlerem, choć oczywiście nie tak, jak bracia Karnowscy rozmawiali z ruskim ambasadorem. Reporter nie jest podstawką pod mikrofon, zwłaszcza w sytuacji, gdy rozmówca godzi w logikę, łże, sieje nienawiść.
Puszylin był właśnie takim rozmówcą, ale i pośród polskich polityków nie brakowało podobnych ancymonów. Więc gdy jeden z nich – wyjątkowa kreatura – pokazywał mi kiedyś szablę, nie mogłem oprzeć się niepoprawnym fantazjom. Perspektywa odsiadki raz wydawała się zbyt dotkliwa, innym razem nie; ostatecznie zwyciężył rozsądek i przekonanie, że „ja nie od tego”. Że jestem, by pisać – i czasem nawet tym słowem walczyć. Słowem, nie czynem. A wspominam o tym wszystkim, bo Puszylin znów pojawił się na moim „radarze”. Widzę go, jak zapowiada w orkowej telewizji, że teren po Azowstalu zostanie zrównany z ziemią. Nie dla uporządkowania, a dla wyrugowania z przestrzeni jakichkolwiek elementów mogących symbolizować ukraiński opór. No więc słucham drania, przypominam sobie jego miękką, oślizłą dłoń – i szlag mnie trafia bo miałem bandytę „na widelcu”.
Spotkaliśmy się w jednym z donieckich hoteli, gdzie zainstalował się „rząd DRL”. Droga do „premiera” wiodła przez tłum ochroniarzy, rozmowie przysłuchiwał się gość z GRU. Realnie patrząc, szanse na realizację mrocznych fantazji byłyby niewielkie. Także dlatego, że Puszylin miał być punktem pośrednim w drodze do Aleksandra Zacharczenki, „prezydenta republiki”. „Najpierw porozmawiajcie z premierem, potem się zobaczy”, obiecał „minister informacji DRL”. Zacharczenko był wtedy w Moskwie, gdy wrócił, ja byłem już po ukraińskiej stronie. Okazja, by się z nim spotkać, już nigdy się nie nadarzyła. Jakiś czas później „głowa donieckiego państwa” wyleciała w powietrze, w zamachu zorganizowanym albo przez wewnętrznych konkurentów, albo Rosjan. Puszylin okazał się skuteczniejszy, żyje, choć i na niego polowano. Potrafił dogadać się i z Moskwą, i z miejscową mafijną konkurencją, która dzierży władzę w DRL.
I teraz buja się z Kadyrowem; razem dają głos w mediach, radując się z losu Mariupola. A mnie ściska w środku z bezsilnej złości. I jeszcze ten triumfalizm sowieciarskich mediów. To żałosne, że musi je cieszyć pokonanie załogi Azowstalu, że innych bezspornych sukcesów brak. Lecz właśnie – to, niestety, jest bezsporny sukces Putinów, Puszylinów, Kadyrowów i reszty gamoni. Obrona Mariupola i Azowstalu urósła do rangi symbolu. Ilustrowała wolę ukraińskiego oporu jak żadne inne wydarzenie w tej wojnie. Miała gigantyczny wpływ na budowanie morale, tak armii, jak i społeczeństwa. Kapitulacja nie musi tego potencjału unieważniać, ale z pewnością go osłabi. Skoro ulegli „najtwardsi z twardych”, innych mogą dopaść wątpliwości. Puszylin o tym wie i stąd jego „szpile” na temat przyszłości zakładu.
A propos, Rinat Achmetow, najbogatszy ukraiński oligarcha, właściciel Azowstalu, szacuje, że na skutek walk o kombinat jest do tyłu o miliard dolarów. I że zamierza – w oparciu o międzynarodowy arbitraż – domagać się rekompensaty od władz Rosji. Jak generalnie źle życzę ukraińskim oligarchom – przez lata żerującym na państwie i społeczeństwie – tak w tym przypadku trzymam kciuki za powodzenie. (Niemal) wszystko, co drenuje pieniądz z Rosji jest dobre. I choć dużych szans na sukces nie widzę, wiem też, że Achmetow jest graczem, z którym liczą się kreatury pokroju Puszylina. Może się więc okazać, że z zapowiedzi zrównania huty z ziemią nic nie wyjdzie. Z drugiej strony, o wznowieniu produkcji nie ma mowy. Zakład jest tak zdewastowany, że należałoby go nie tyle odbudować, co postawić od nowa. Achmetow już jakiś czas temu deklarował, że nie przywróci produkcji w realiach rosyjskiej okupacji – nie będzie też pewnie inwestował w odbudowę. Obawiam się, że huta podzieli los reszty miasta – pozostanie gruzowiskiem czekającym na lepsze czasy. Oby nadeszły wraz z wyzwoleniem.
Oby z niewoli wydostali się żołnierze z mariupolskiego garnizonu. Nie znam szczegółów umowy między Kijowem a Moskwą, dotyczących warunków kapitulacji załogi Mariupola. Wbrew potocznym opiniom, Rosja nie ma wielkiej swobody w decydowaniu o losach jeńców. Gdy potraktuje ich wbrew umowie (przewidującej wymianę), i wbrew konwencjom, mocno sobie zaszkodzi. Kreml nie troszczy się przesadnie o swoich żołnierzy, to fakt. Ale musi brać pod uwagę skutki ewentualnego uśmiercenia obrońców Azowstalu. Ukraińcy przestaną wówczas brać rosyjskich jeńców, a perspektywa niechybnej śmierci będzie działać demotywująco na Rosjan. Przekonanie, że ostatecznie można się poddać, ma istotny wpływ na walczących żołnierzy. To nieco wstydliwy aspekt, dlatego zwykle się go pomija w rozważaniach na temat morale. Ale dowództwo każdej armii musi go brać pod uwagę – w przeciwnym razie stanie przed falą odmów służby, dezercji i wszelkich innych objawów obstrukcji już na polu bitwy. Z rosyjską armią jest w tym kontekście „mały” problem. Otóż jej dowództwo nie potrafi przeforsować nadrzędności celów militarnych nad politycznymi. I wikła wojsko w sytuacje bez wyjścia. Presja polityczna, by ukarać „nazistów z Mariupola”, jest tak wielka, że może zwyciężyć nad racjonalną kalkulacją, z której wynika, że jeńców lepiej ocalić i wymienić.
Stąd mój niepokój. Stąd niepokój ukraińskich przywódców, którzy zadecydowali o poddaniu kombinatu. Patrząc z perspektywy czysto wojskowej, była to jedynie słuszna opcja. Opór miał sens, gdy Mariupol wiązał kilkanaście procent rosyjskich sił inwazyjnych. Tych wojsk zabrakło gdzie indziej, co przesądziło o rosyjskiej klęsce w bitwie o Kijów, niemrawej ofensywie w Donbasie i nieudanym marszu na Odessę. Tak, Mariupol ocalił Ukrainę. Ale od połowy kwietnia „wartość operacyjna” tej rubieży dramatycznie spadła. Zawężenie oporu do huty pozwoliło agresorom na dyslokowanie sił; ostatecznie kombinat blokował kontyngent niewiele liczniejszy od obrońców. W takich okolicznościach cena ludzkiego życia i cierpienia okazywała się zbyt wysoka.
A nie była to jedyna cena, płacona przez Ukraińców. Armia pokpiła obronę południa, źle się do niej przygotowała. Uderzenie z Krymu było jednym z oczywistych kierunków natarcia, trudno zatem znaleźć jakieś usprawiedliwianie dla tak dramatycznego zaniechania. Rosjnie wykorzystali je koncertowo, idąc na wschód w stronę Mariupola i na zachód, na Chersoń (docelowo na Odessę). Gdy Ukraińcy się połapali, orki miały już Chersoń i stanęły pod Mariupolem. Wymiana dowództwa pozwoliła na zatrzymanie dalszych rosyjskich postępów, niemniej to, co stracono, jest obecnie nie do odzyskania. W wymiarze politycznym obciąża to prezydenta Wołodymyra Załenskiego. Na Zachodzie tego nie słyszymy – dla nas prezydent Ukrainy to ikona. Ale sami Ukraińcy widzą na tym wizerunku mnóstwo pęknięć. Nie brakuje głosów krytyki, wypomina się Załenskiemu zbytnią ugodowość sprzed wojny. W skrajnych przypadkach oblężenie Mariupola postrzegane jest jako jego wina. Formalna rola głównodowodzącego dokładała do tego odpowiedzialność za los żołnierzy. W takich okolicznościach Azowstal zaczął ukraińskiej głowie państwa ciążyć, zwłaszcza że presja, by uratować oblężony garnizon rosła z dnia na dzień. Uratować za wszelką cenę – co ostatecznie miało miejsce. I ze skutkami czego mierzy się teraz cała Ukraina. I mierzę się ja, oglądając zadowoloną gębę Denisa Puszylina, opowiadającego o wyburzeniu huty jako o sprawiedliwym rozrachunku z „symbolem nazizmu”.
A miałem go „na widelcu”…
—–
Nz. Ucisk dłoni z Puszylinem/fot. Michał Zieliński
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu: