Błąd?

„Spec-operacja” w Ukrainie napotyka na problemy, są opóźnienia, wszystko jednak zmierza w dobrym kierunku i niebawem będzie można cieszyć się z kolejnego zwycięstwa. Taki obraz malują kremlowscy propagandyści i oficjele. Ale – choć w rosji trudno o swobodę wypowiedzi – w tamtejszym dyskursie da się odnaleźć także krytyczne treści. „W 2024 roku nie przeprowadziliśmy powszechnej mobilizacji!”, ubolewają rosyjscy „jastrzębie”, głównie emerytowani wojskowi. A bez tego, przekonują, nie da się wygrać z „ukrofaszystami”.

Rzeczywiście rosja nie wprowadziła dotąd powszechnej mobilizacji – uzupełnienia strat i rozbudowa armii inwazyjnej w Ukrainie odbywa się w oparciu o mechanizm ochotniczego zaciągu. Z istotnym zastrzeżeniem, że motywacje „dobrowolców” pozostają w miażdżącej większości finansowe (nie ideologiczne), co ma określone konsekwencje.

—–

Płaca minimalna w rosji wynosi obecnie nieco ponad 900 zł, przy cenach podobnych do polskich. Na „głubince” – rosyjskiej prowincji – takie wynagrodzenie to standard, nieliczni zarabiają więcej. Armia, w zamian za zgodę na pójście na front, oferuje kilkanaście razy wyższe pensje, rodzinom poległych zaś sowite (jak na miejscowe warunki) odszkodowania. Chętnych do służby jest zatem sporo – średniomiesięcznie około 30-40 tys. rosjan zgłasza się do koszar, a później jedzie do Ukrainy.

Problem w tym, że takie rozwiązanie mocno obciąża budżet federacji (i budżety poszczególnych regionów) – a skarbiec z gumy nie jest. No i przy stratach ponoszonych na polu bitwy – a w zeszłym roku było to ponad 400 tys. zabitych i rannych – większość „nowych” tylko uzupełnia ubytki; trudno o szybką i znaczącą rozbudowę kontyngentu.

Tymczasem – przekonują „jastrzębie” – półtoramilionowa armia inwazyjna (dwa i pół razy większa niż teraz) pokonałaby Ukrainę.

Ukraińcom pewnie trudniej byłoby się bronić, gdyby mieli przed sobą tak licznego wroga – z tym dyskutować nie zamierzam. Ale czy nieogłaszanie przez Kreml powszechnej mobilizacji – przymusowego wcielania do służby dużej liczby mężczyzn już nie na atrakcyjnych finansowo warunkach – rzeczywiście zasługuje na miano błędu? A może jest to świadoma strategia, u podłoża której leżą na przykład ekonomiczne i techniczne uwarunkowania?

—–

Skłaniam się ku tej drugiej opcji, co sygnalizowałem niedawno, pisząc, że jednorazowy, rozłożony w krótkim czasie wysiłek finansowy – jaki musiałaby podjąć Moskwa, by wystawić półtoramilionową armię tylko „na Ukrainę” – jest za duży jak na możliwości budżetu rosji.

Idźmy dalej – rosyjska gospodarka już dziś odczuwa dramatyczne braki siły roboczej, dotyczy to nawet zbrojeniówki, choć ta traktowana jest priorytetowo. Ściągnięcie z rynku pracy kolejnych setek tysięcy mężczyzn (2,5-3 mln w perspektywie roku przy wspomnianej skali mobilizacji i przy obecnym wskaźniku strat) pogłębiłoby problem i groziło zapaścią. A na Kremlu umieją liczyć.

A więc wiedzą też, ile i czego potrzebowałby półtoramilionowy kontyngent. I tu ujawnia się kolejne wyzwanie, być może – o czym wiedzą w Moskwie – nie do podźwignięcia. Jakie?

Do tej pory armia rosyjska uzupełniała straty materiałowe głównie dzięki „rencie po ZSRR”, sięgając po zmagazynowany w czasach sowieckich sprzęt. Szacowanie tej „renty” obciążone jest sporym błędem; zewnętrzni analitycy działają w oparciu o to, co widać z kosmosu. Na zdjęciach satelitarnych widać mnóstwo (magazynów „pod chmurką”), widać, że przy zachowaniu obecnego tempa „udrażniania” zapasów, te skończą się w tym roku, w najlepszym razie na początku przyszłego. Ale może jest gorzej? Może to, co zostało, już kompletnie do niczego się nie nadaje? Nie w masowej skali. Może po prostu nie byłoby w co uzbroić tych 1,5 mln ludzi, skoro zapasy są „na wyjściu”, a przemysł nie domaga w produkcji nowego uzbrojenia? To hipoteza, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ma mocne oparcie w faktach.

A dodajmy dla porządku, że jest jeszcze coś takiego, jak baza szkoleniowa. Nie sztuka wpakować świeżo wcielonych w pociągi i posłać w rejon walk – po drodze trzeba im zapewnić choćby elementarny trening. Tymczasem mimo trzech lat wojny, gigantycznych pieniędzy pompowanych w siły zbrojne oraz buńczucznej propagandy, ministerstwu obrony rosji nie udało się zwiększyć przepustowości centrów treningowych. Ich maksymalna wydolność utrzymuje się na poziomie 30 tys. ludzi – dość, by prowadzić wojnę jak dotąd, dużo za mało jak na okoliczność masowej mobilizacji.

—–

Nz. Już dziś, wobec niedostatku transporterów, rosyjscy żołnierze w Ukrainie radzą sobie w taki sposób…/fot. Screen z filmiku udostępnionego przez anonimowe konto rosyjskie

A o innych powodach nieogłaszania powszechnej mobilizacji przez Kreml piszę w tekście dla portalu Interia.pl, w którym podsumowuję i uaktualniam swoje wcześniejsze przemyślenia.

Iluzje

– Nosz k…a, mam nadzieję, że nie przejechaliśmy na drugą stronę – Ilja, kierowca, sprawiał wrażenie przestraszonego. Było zimno, ciemno i mgliście. Wiadukt, na którym stanęliśmy, zdawał się prowadzić donikąd. – Nawet nie ma kogo spytać, gdzie jesteśmy… – taksówkarz rozglądał się nerwowo.

Pochodził z odległego o 200 kilometrów Dniepru – wtedy, zimą 2015 roku, zwanego jeszcze Dniepropietrowskiem. Pewnie w tej chwili żałował, że skusił się na wysoką zapłatę za międzymiastowy kurs. Mówiąc o drugiej stronie, miał bowiem na myśli terytoria zajęte przez separatystów. W tamtym czasie linia frontu była mocno niestabilna. W okolicy właśnie rozkręcała się bitwa, znana potem jako „kocioł debalcewski”.

– Uff – Ilia odetchnął, gdy kilkadziesiąt sekund później z mgły wyłonił się milicyjny samochód. – Jesteśmy wciąż w Ukrainie.

To w takich okolicznościach po raz pierwszy znalazłem się w Artemiwśku, po wejściu w życie ustawy dekomunizacyjnej przemianowanym na Bachmut. Nie miałem wówczas pojęcia, że pode mną – niemal dosłownie – znajduje się coś, co czyni Bachmut miejscem wyjątkowym. W podziemiach miasta, jeszcze w czasach sowieckich, ulokowano potężne wojskowe magazyny. A w nich kilka milionów (milionów!) sztuk broni ręcznej.

Dlaczego o tym wspominam?

Do 2013 roku Ukraina uchodziła za potentata w handlu bronią. Były lata, że oficjalne dochody z tego tytułu lokowały ją na czwartym miejscu na świecie w zestawieniu największych handlarzy. Tak powstało wrażenie o potędze ukraińskiego przemysłu obronnego, zdolnego sprostać największym wyzwaniom. Błąd. Ukraina – a właściwie tamtejsi oligarchowie – korzystała jedynie z zasobów zgromadzonych w czasach Związku Radzieckiego. To na jej dzisiejszym terytorium znajdowały się ogromne bazy materiałowe, z których – w razie wojny z Zachodem – miano zaopatrywać wysyłane w bój armie. Relatywnie niedużo tego dobra zabrała ze sobą ta część armii sowieckiej, która po 1991 roku stała się wojskiem rosyjskim. Większość zapasów została do dyspozycji młodego państwa.

Pasły się na tym rzesze szemranych handlarzy, pasły legalne firmy (co niekoniecznie oznaczało realne wpływy do budżetu) – zaś pochodzące z Ukrainy uzbrojenie użyto we wszystkich praktycznie konfliktach, które wybuchły na globie po upadku sowietu.

A potem przyszedł 2014 rok i okazało się, że „renta po ZSRR” potrzebna jest do obrony przed rosją. Co stało się wyzwaniem na znacznie większą skalę po 24 lutego 2022 roku.

—–

Wiosną 2016 roku wschodnioukraiński front był inny niż w dwóch poprzednich latach. Mniej śmiercionośny, mniej bezwzględny. „Dziwny” – w takich kategoriach, w jakich znamy to określenie z frontu zachodniego sprzed niemieckiej inwazji na Francję w 1940 roku. Obie strony okopały się na swoich pozycjach, niezdolne ani pójść do przodu, ani oddać pola.

Podpisane w 2015 roku w białoruskim Mińsku zawieszenie broni respektowano wybiórczo. Bo owszem, ciężki sprzęt został w większości wycofany w głąb obu terytoriów (wolnej Ukrainy oraz tzw. ludowych republik i rosji właściwej), ale pojedyncze działa i moździerze wciąż wykonywały swoją morderczą robotę.

– Prowokują nas – przekonywał mnie starszy porucznik Aleksander Lahutenko, zastępca dowódcy jednego z batalionów ZSU, rozlokowanych w pobliżu Mariupola. – Liczą, że odpowiemy, i wtedy zwalą winę za wymianę ognia na nas.

Tymczasem rozkaz dla ukraińskich oddziałów brzmiał jasno: odpowiadać wyłącznie w razie bezpośredniego ataku.

Te także się zdarzały, choć nie były to masowe operacje – zwykle brały w nich udział niewielkie grupy. Celem tych działań była raczej dywersja i rozpoznanie słabych punktów ukraińskiej obrony niż jej przełamanie. Tak czy inaczej, gdy już dochodziło do kontaktu, obie strony nie szczędziły sobie amunicji.

Generalnie jednak frontowa codzienność sprowadzała się do sporadycznych ostrzałów artyleryjskich i nieco częstszych z broni ręcznej. Motywowanych chęcią zademonstrowania swojej obecności i uprzykrzenia życia przeciwnikowi.

– Słońce zachodzi, tamci zaczynają strzelać – opowiadał mi Witalij, żołnierz ZSU stacjonujący w okolicach wsi Nowosiliewka. Szliśmy właśnie wzdłuż pozycji, kilkanaście metrów za najdalej wysuniętą linią ukraińskich okopów. Mijaliśmy karłowate drzewka – w większości mocno okaleczone, ze śladami wielokrotnych trafień kulami. – Patrz – wojskowy wskazał ręką na sporej wielkości lej. – To z haubicy. Przywaliło dziś w nocy.

– Blisko okopów – zauważyłem.

Ukrainiec uśmiechnął się lekko.

– Gdy strzelają separy, pociski lądują gdzie popadnie. Ten niemal wszedł w cel, co oznacza, że to robota profesjonalna, ruskich.

I ta to się kręciło przez kilka lat – wojna-niewojna, na której ginęło „tylko” kilku żołnierzy tygodniowo, a parunastu zostawało rannych. Kremliny odniosły ograniczony sukces, wyrywając jedynie strzępy ukraińskiego terytorium. Ale to wystarczy, by pogrążyć Ukrainę w kryzysie i tym samym uniemożliwić jej zbliżenie z Europą.

—–

A teraz do brzegu. Kilka dni temu, wracając z Chersonia, minąłem się z ukraińską Bogdaną, kołową haubico-armatą. Pierwszy raz widziałem ją na żywo. To świetna broń, która do tej pory miała jedną zasadniczą wadę – było jej jak na lekarstwo. Obecnie Ukraińcy wypuszczają z linii produkcyjnych po dwadzieścia Bogdan miesięcznie. To skala, która w połączeniu z precyzją, dalekonośnością i mobilnością tych armat sprawia i sprawi rosjanom poważny kłopot.

Ukraińcy zaczęli samodzielną produkcję amunicji artyleryjskiej natowskiego kalibru 155 mm.

Tydzień temu byłem w wolontariackiej wytwórni zajmującej się drukowaniem w 3D plastikowych elementów ładunków wybuchowych podczepianych pod drony. W okolicy (z oczywistych względów nie napiszę jakiej) działa takich punktów kilkanaście – ich zsumowana miesięczna produkcja pozwala na uzbrojenie kilku tysięcy bezpilotowców.

Nie wiem – to tajne dane – w jakiej mierze Ukraina jest samowystarczalna, jeśli idzie o produkcję zbrojeniową. Ale wiem, że po pierwsze, „renta po ZSRR” jest na wyczerpaniu (na przykład ukraińska OPL już nie strzela z systemów S-300, bo nie ma czym). Po drugie, osiągnięcie pełnej samodzielności jest niemożliwe. Między 1991 a 2014 rokiem ukraiński przemysł obronny w zasadzie nie pracował dla własnej armii – bo ta niczego nie zamawiała. Zwinął się więc, mnóstwo kadry technicznej wyemigrowało. Pełnoskalowa wojna przyniosła fizyczną destrukcję wielu zakładów (jak choćby charkowskiej fabryki czołgów). Druga (ta lepsza) strona medalu to reaktywacja tego, co reaktywować się dało i istotny wzrost produkcji w warunkach nieomal „podziemnych/konspiracyjnych” (coś jak w niemieckim przemyśle pod zarządem Alberta Speera). Ale jako się rzekło, pełna samodzielność nie jest możliwa. Nawet jeśli znikną fizyczne zagrożenia, nie znikną realia krótkiej finansowej kołderki. Konkludując, Ukraińcy potrzebują i będą potrzebować zachodniego wsparcia materiałowo-technicznego. Bez niego ich armia nie będzie mogła walczyć, a w razie wygaszenia konfliktu, nie stworzy odpowiedniego potencjału odstraszania.

Dla lepszej ilustracji problemu wróćmy na moment do Bogdan – za drastycznym wzrostem produkcji stoi inicjatywa Czechów, którzy przekazują Ukrainie ciągniki siodłowe Tatra; bazowo cywilne pojazdy, które Ukraińcy adaptują na potrzeby militarne.

—–

Co zaś się tyczy rzeczonego wygaszenia. Opowiadałem wczoraj koledze o umocnieniach, które widziałem na Chersońszczyźnie. O tych ciągnących się po horyzont kilku liniach okopów i smoczych zębów.

– Ukraińcy zabezpieczają granicę – stwierdził mój rozmówca.

Przyznałem mu rację; Kijów przygotowuje się na okoliczność zamrożenia konfliktu i nie chce powtórzyć sytuacji z lat 2014-15, kiedy linię rozgraniczenia budowano w pośpiechu, w warunkach improwizacji, bez zachowania buforów bezpieczeństwa, rygli i temu podobnych rozwiązań. Tej zapobiegliwości musi towarzyszyć świadomość, czym będzie zawieszenie broni/pokój z rosją. Tym, czym były realia mińskich porozumień z 2015 roku.

A więc znów, rola Zachodu nie może się skończyć, gdy zostaną powzięte jakieś porozumienia. Bo wojna i tak będzie trwała, zmieni się tylko jej intensywność. Bez twardych zachodnich gwarancji rosjanie nie odpuszczą – będą tlić konflikt, próbować destabilizować Ukrainę, niewykluczone, że co jakiś czas wyprowadzą uderzenia rakietowe pod pozorem „karnych ekspedycji”. Moskwa rozumie jedynie język siły, trzeba jej więc tę siłę zademonstrować. Bez Ukrainy w NATO i bez natowskich wojsk jako gwarantów pokoju, bardzo trudno będzie uniknąć „dziwnej wojny” i ryzyka, że ta znów przekształci się w intensywne pełnoskalowe starcie.

—–

Szanowni, dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie. W zbiórce środków znów mamy pewien regres, ale ufam, że to chwilowy problem; w każdym razie nie zamierzam rezygnować z prowadzenia raportu. Zainteresowanych wsparciem odsyłam poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby chcące nabyć moją najnowszą książkę pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, bądź kilka innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu. Polecam się  w perspektywie świąteczno-prezentowych zakupów!

Nz. wrak rosyjskiego pojazdu gdzieś na Charkowszczyźnie/zdjęcie ilustracyjne, własne

Dość?

44% Ukraińców chciałoby rozpoczęcia oficjalnych rozmów pokojowych z rosją – wynika z sondażu przeprowadzonego przez Centrum Razumkowa. Liczba osób popierających negocjacje rośnie od jesieni ubiegłego roku, co może mieć związek z nieudaną kontrofensywą na Zaporożu (porażka tej operacji ostudziła ukraiński optymizm co do przyszłości). Dziś z kolei na podtrzymanie trendu wpływa zapewne trudna sytuacja energetyczna Ukrainy, będąca efektem rosyjskich ataków rakietowych na elektrownie.

Wnioski z badań przeprowadzonych przez renomowaną pracownię wywołały zamieszanie wśród obserwatorów konfliktu na Wschodzie. Zwłaszcza ów 44-procentowy odsetek dla niektórych stał się wręcz dowodem na defetyzm, a w najlepszym razie na postępujący – ale już niebezpieczny – upadek morale ukraińskiego społeczeństwa.

A jak jest w rzeczywistości?

Najpierw przyjrzyjmy się ustaleniom badaczy, diabeł tkwi bowiem w szczegółach. Jak się okazuje, najwięcej zwolenników negocjacji mieszka w regionach południowych Ukrainy. Za rozpoczęciem rozmów pokojowych opowiada się tam sześciu na dziesięciu obywateli. Może to wynikać z tego, że istotną część ankietowanych na południu stanowili mieszkańcy Odesy, gdzie sympatie prorosyjskie pozostają relatywnie duże. Związki z rosyjską kulturą, rosyjskością, są tam pielęgnowane, co wcale nie oznacza kolaboracji, a raczej trwały psychiczny dyskomfort, że „nasi naszym wyrządzają krzywdę”. Rozmowy pokojowe to sposób na zatrzymanie zabijania.

Mniejsze, bo 49-procentowe poparcie dla rozpoczęcia negocjacji, wyrażają Ukraińcy z regionów centralnych. W zachodniej Ukrainie pomysł akceptuje już tylko 35% badanych. Jeszcze mniejszy entuzjazm dla dogadywania się z Moskwą wykazują mieszkańcy wschodu. Wśród Ukraińców żyjących najbliżej frontu ledwie co trzeci chciałby rozpoczęcia rozmów. W skali całego kraju za takim rozwiązaniem opowiada się wspomniane 44% obywateli.

Jednak jasne jest, że nie może być mowy o pokoju za wszelką cenę. Aż 83% respondentów zapowiedziało, że nie poprze wycofania wojsk ukraińskich z obwodów donieckiego, ługańskiego, chersońskiego i zaporoskiego, jak chciałby tego władimir putin. Warto też zaznaczyć – co podkreślają autorzy sondażu – że w badaniu wzięli udział wyłącznie cywile, którzy nie służyli dotąd w Siłach Zbrojnych Ukrainy.

Co sądzi wojsko? Nastroje w armii nie są przedmiotem publicznych badań, muszę zatem odwołać się do własnych doświadczeń i ustaleń. W ostatnim czasie odbyłem sporo rozmów z mundurowymi ZSU. Wnioski? Armia ukraińska ma mnóstwo problemów i niedostatków (to temat na oddzielny materiał; cały ich cykl), niemniej daje i da sobie radę ze stabilizacją frontu. A jeśli uda się utrzymać obecną dynamikę pomocy materiałowej z Zachodu i nie „zatnie się” mechanizm uzupełniania stanów osobowych, wiosną będzie można myśleć o poważniejszych operacjach zaczepnych. W takiej perspektywie nie ma miejsca na rokowania, zwłaszcza takie, w efekcie których armia miałaby zrezygnować z „rekonkwisty” albo wręcz odstąpić pola przeciwnikowi.

rosjanom kończą się zapasy ciężkiego sprzętu z czasów sowieckich – zwracali uwagę moi rozmówcy, przewidując rychły, znaczący spadek potencjału i efektywności sił zbrojnych przeciwnika. Co prawda w Polsce część analityków uważa, że rosjanie nadal trzymają z dala od frontu gros najlepiej wyposażonych jednostek, ale tego typu argumenty pojawiają się od początku pełnoskalowej inwazji. W mojej ocenie, są próbą racjonalizacji, wyjaśnienia czy zrozumienia niekompetencji, porażek i słabości rosjan. Trudno mi uwierzyć, by Kreml z premedytacją przyzwalał na niekorzystny obrót spraw (przedłużającą się, krwawą i kosztowną wojnę), po to tylko, by nie angażować swego najwartościowszego wojska. Takie – rozumiane jako ponadstandardowa jakość – po prostu (już) nie istnieje.

Ale problemy mają też Ukraińcy, a wyniki sondażu Centrum Razumkowa w jakiejś mierze je odzwierciedlają. Pisałem o tym w jednym z poprzednich wpisów, piszę w artykule dla „Polski Zbrojnej”; zainteresowanych lekturą całości odsyłam pod wskazany link.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Rafałowi Blatkiewiczowi, Tomaszowi Wieśkowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Przemysławowi Buczkowi, Kasi Byłów i Jarkowi Uścińskiemu.

Nz. Transport ciężkiego sprzętu ZSU w okolicach Charkowa…/fot. własne

Nieszczęśni(k)

Dlaczego Donald Trump – w potocznym odczuciu skłonny do „politycznego romansu” z rosją – jako prezydent USA może okazać się dla Kremla koszmarnym zmartwieniem? Odpowiedź zawiera się w stwierdzeniu, że putin – dokonując napaści na Ukrainę – wepchnął siebie i swój nieszczęsny kraj między chiński młot a amerykańskie kowadło.

Zacznijmy od wywiadu, jakiego agencji Bloomberg udzielił prezydent Finlandii Alexander Stubb. Polityk zdiagnozował sytuację rosji, stwierdzając, że jest ona „w znacznym stopniu uzależniona od Chin”. W związku z czym:

– Jeden telefon od Xi Jinpinga rozwiązałby ukraiński kryzys – nie ma wątpliwości głowa fińskiego państwa. – Gdyby Xi Jinping powiedział: „Czas negocjować pokój”, rosja byłaby zmuszona to zrobić. Nie miałaby innego wyboru…

Zgadzam się z tą diagnozą, świadom kondycji, w jakiej znajduje się rosyjska gospodarka, bez „chińskiej kroplówki” skazana na zapaść.

Idźmy dalej – „druga armia świata” prowadzi wojnę na wyniszczenie. Założonym skutkiem zmagań o wysokiej intensywności miało być zdemolowanie ukraińskiego potencjału w stopniu, który zmusi Kijów do poddania się. Zarazem przyjęto, że znacznie wyższe straty własne są akceptowalne, bo „rosja może więcej”; ma większe rezerwy ludzkie i materiałowe. Na nieszczęście dla Kremla, plan niespecjalnie się spina – owszem, Ukraińcy krwawią, ale trwają, za to rosjanie zbliżają się do ściany jeśli idzie o możliwości odtwarzania ubytków w sprzęcie. Kończą się sowieckie zapasy, gromadzone na wojnę z NATO, a nominalnie potężny rosyjski przemysł zbrojeniowy nie radzi sobie z produkcją na przyzwoitym poziomie – i nie ma widoków, by sytuacja uległa poprawie. W efekcie rosjanie będą w stanie bić się „na ostro” jeszcze kilkanaście miesięcy. Jeśli do tego czasu nie pokonają Ukrainy, na co się nie zanosi, staną przed koniecznością częściowego zamrożenia konfliktu. Opcja dalszej walki na wyniszczenie, prowadzona w reżimie wysokiej intensywności działań bojowych, nadal będzie dostępna – pod warunkiem, że materiałowego wsparcia udzieli Moskwie Pekin.

W drugim ze scenariuszy uzależnienie rosji od Chin tylko się pogłębi, rosnące straty w ludziach (których Chińczycy kompensować nie będą), dodatkowo Moskwę osłabią. A będą wysokie, zapewne jeszcze wyższe niż obecnie, bo… – i tu wjeżdża Trump „na białym koniu”.

Choć tak naprawdę nie wiemy, co republikański polityk ma na myśli mówiąc o zakończeniu wojny w Ukrainie, on sam nie jest dla nas „czystą kartą”. Po poprzedniej prezydenturze wiemy mniej więcej, czego się po nim spodziewać. Znamy też poglądy wspierających go wpływowych osób. Na tej podstawie możemy domniemywać, że Ameryka nowego-starego prezydenta skierowałaby większą uwagę na Daleki Wschód – mobilizując się do konfrontacji z Chinami, czyniąc to kosztem Europy.

Trump z uznaniem wypowiada się o putinie i innych „mocnych ludziach”, co nie zmienia faktu, że nie traktuje rosji jako symetrycznego zagrożenia dla USA. I słusznie, bo czym federacja mogłaby Stanom zaszkodzić? Wojskowo jedynie „atomem”, co w wersji ograniczonej konfrontacji niechybnie skończyłoby się starciem z powierzchni ziemi całej rosyjskiej armii, bez podobnych szkód dla Ameryki, a w opcji totalnej konfrontacji – zagładą planety. Oba scenariusze należy zatem uznać za nieprawdopodobne. Ekonomicznie zaś rosja to karzeł, w dodatku z chromą nogą i jednym okiem. Tymczasem Chiny – jakkolwiek militarnie ustępujące USA – są drugą gospodarką świata, o globalnych zasięgach i ambicjach. Trump tak widzi sprawy, skądinąd właściwie, i pod takie postrzeganie definiuje priorytety; czynił to już podczas swojej pierwszej prezydentury.

Trumpiści przez pół roku blokowali pomoc USA dla Ukrainy, co wielu obserwatorów skłania do wniosku, że republikański lider chciałby upadku Kijowa. I że generalnie „ma coś przeciwko Ukrainie”. Trudno zaprzeczyć, że na obstrukcji ludzi Trumpa zyskiwała rosja – a traciła, dosłownie, armia ukraińska – tym niemniej były to skutki wtórne. Zamysł trumpistów sprowadzał się do paraliżu działań administracji Joe Bidena, do wykazania osobistej niemocy i nieskuteczności prezydenta. A że działo się to ze szkodą dla Ukrainy? Tym gorzej dla Ukrainy. Do czego zmierzam? Ano do stwierdzenia, że Kijów stał się zakładnikiem polityki wewnętrznej USA, ale co do zasady Trump nie ma nic przeciwko Ukrainie. Z dużym prawdopodobieństwem można by rzec, że ma ją gdzieś.

A teraz zastanówmy się nad skutkami otwartego i znaczącego wsparcia Chin dla rosji. Z perspektywy Trumpa byłaby to jakościowo inna sytuacja. Do tego stopnia, że Ukraina stałaby się polem zastępczej wojny, starciem między Waszyngtonem a Pekinem realizowanym ukraińskimi i rosyjskimi rękoma, przy użyciu amerykańskiej i chińskiej broni. W takim ujęciu aspiracje Ukraińców i ambicje rosjan wpisałyby się w rozgrywkę między dwoma zewnętrznymi mocarstwami, co nie byłoby niczym nadzwyczajnym w najnowszej historii świata.

Tylko dlaczego do tej zastępczej wojny w ogóle miałoby dojść?

Po pierwsze, rosja sama Ukrainy nie pokona – musi poprosić o wsparcie Chin.

Po drugie, „separatystyczny pokój” między USA a rosją – będący skutkiem dogadania się Trumpa z putinem – wcale nie oznacza, że Ukraina potulnie zaakceptuje warunki. W tym kontekście Trump już jest koszmarem Kremla, zmusił bowiem europejskie rządy do zajęcia się na poważnie kwestiami własnego bezpieczeństwa militarnego. Pogróżki republikańskiego lidera oraz niedawne niezdecydowanie USA w kwestii pomocy dla Ukrainy dały sojusznikom do myślenia. Nikt nie chciałby – jak Kijów – stać się zakładnikiem wewnątrzamerykańskiego sporu między demokratami a republikanami. Szczególnie że Moskwa podsyca obawy, co rusz grożąc członkom natowskiej i unijnej wspólnoty. Długofalowym skutkiem opisanej sytuacji będzie remilitaryzacja Europy. W bliskiej i średniej perspektywie oznacza wspieranie Ukrainy, bo jej opór wyraźnie osłabia rosję, wybijając Kremlowi z głowy inne militarne akcje. Innymi słowy, nawet jeśli Trump, jako prezydent, zatrzyma amerykańskie wsparcie, Ukrainie pozostanie Europa. A pomoc z kontynentu będzie na tyle duża, że patrz „po pierwsze” (rosja sama Ukrainy nie pokona – musi poprosić o wsparcie Chin).

Po trzecie, deal putina z Trumpem mógłby się Chinom nie spodobać, zwłaszcza że Pekin ewidentnie gra na dalsze, długofalowe wyczerpanie rosji (by móc ją nie tyle od siebie uzależnić, co faktycznie zwasalizować). Z chińskiej perspektywy, im rosjanie dłużej będą walczyć, tym lepiej.

Po czwarte, wypięcie się rosjan na Trumpa („wsadź sobie swoją ofertę pokojową gdzieś”), zwłaszcza gdyby było efektem chińskiej presji, przyniosłoby radykalny wzrost amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Do głosu doszłyby tu optyka Trumpa (jego postrzeganie Chin), no i niezbyt chwalebne cechy charakteru republikańskiego polityka (pozującego na samca-alfa, któremu się nie odmawia; amerykański establishment potrafił i zapewne będzie potrafił je wykorzystać).

Oczywiście jest jeszcze możliwość, że putin poprzestanie na prowadzeniu wojny o mocno ograniczonym natężeniu (częściowo zamrozi konflikt). Tak, by ogarnąć go własnymi siłami, z nadzieją, że jednak Ukraina w końcu pęknie. Ale to bardzo niebezpieczny wybór – o czym więcej przy innej okazji.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Dowódca armii ukraińskiej, gen. Syrski (po lewej). Pierwszy żołnierz Ukrainy nie wypowiada się na tematy polityczne, ale nieco bardziej rozmowni są jego podwładni. Za mną kilka wywiadów z ukraińskimi oficerami – wizja Trumpa-prezydenta USA ich nie przeraża i nie mam wrażenia, że chodzi tu o „urzędowy optymizm”…/fot. ZSU

Zakładnik

David Cameron, były brytyjski premier, od niedawna szef tamtejszego MSZ, podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych usiłował przekonać członków Partii Republikańskiej do idei dalszego wspierania Ukrainy.

– Za dziesięć procent budżetu obronnego USA zniszczono połowę potencjału armii rosji – stwierdził, wskazując na efektywność przedsięwzięcia.

By ją podkreślić, doprecyzuję: mowa o jednej dziesiątej ROCZNEGO budżetu Pentagonu, który pozwolił „zmielić” gromadzone LATAMI zasoby rosyjskiej armii. A nawet dekadami, wszak rosja w zakresie sprzętu wojskowego „jedzie” na rencie z czasów Związku Radzieckiego i jego ogromnej armii.

Gwoli uczciwości warto dodać, że to wybiórcze spojrzenie, nieuwzględniające ukraińskich nakładów i, przede wszystkim, ofiar. Tym niemniej – patrząc z perspektywy samych USA, czy szerzej, Zachodu – mamy do czynienia z porażającą efektywnością.

Tylko co z tego? – można by rzec. Republikanie wciąż sprzeciwiają się przyjęciu ustawy, która zapewniłaby finansowanie wsparcia dla Ukrainy w 2024 roku. Mowa o 61 miliardach dolarów, co uwzględniwszy wszystkie zaplanowane wydatki Stanów Zjednoczonych na obronność w przyszłym roku (880 mld dol.), oznacza jedną czternastą budżetu wojskowego. JEDNĄ CZTERNASTĄ…

Ale wcale nie o hajs tu idzie. Ukraina stała się zakładnikiem wewnętrznej polityki USA – blokując pomoc dla Kijowa, republikanie chcą zmusić Joe Bidena do bardziej restrykcyjnej strategii migracyjnej (w tym do dalszej rozbudowy muru na granicy z Meksykiem). Zobaczymy, jak to się skończy, kto okaże się bardziej nieustępliwy – prezydent czy opozycja. Stany Zjednoczone to nie mój kraj, nie wypada mi też sugerować Amerykanom, co jest ważniejsze: migracja czy Ukraina. Patrząc z perspektywy interesu własnego państwa chciałbym, żeby to Biden dopiął swego. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że tak to się skończy.

Ale Ukraina już płaci cenę niepewności. Na froncie armia przeszła do strategicznej obrony, co brzmi nawet ładnie, a w praktyce oznacza na przykład racjonowanie amunicji. I wiele innych niefajnych rzeczy. Na zapleczu zaś, w gabinetach polityków, owa niepewność podkręca wewnętrzne konflikty. Wzajemne szczucie, szukanie winnych to część strategii ratunkowych; nikt nie chce brać na siebie odpowiedzialności za ewentualne załamanie się operacji obronnej i jego skutki.

Cena niepewności to również nasze zmartwienie. Waszak trudno pozbyć się natrętnej myśli, że i Polska mogłaby znaleźć się w sytuacji zakładnika. Może to i mało prawdopodobne (w końcu zobowiązania USA wobec Rzeczpospolitej są na zupełnie innym poziomie niż w odniesieniu do Ukrainy), ale dobre wojskowe planowanie musi zakładać najgorsze scenariusze. Więc załóżmy i się na nie przygotujmy. Nie ma dla Polski odwrotu od zbrojeń. Nie ma miejsca na naiwne pierdolenie „love and peace”. Nie, gdy ma się za sąsiada „tych na bagnach”, jak w Ukrainie mówi się o rosji.

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Armia przeszła do obrony, ale Ukraińcy nie tracą wiary w jej możliwości. Nz. blok w Charkowie/fot. własne