Miłość

Najpierw krótki opis do załączonego zdjęcia. Zrobiłem je 4 września 2009 roku w Afganistanie, gdzieś między Ghazni a Giro. Było późne popołudnie, kilka chwil po wykonaniu tej fotografii dwa inne „rośki” wyciągnęły zakopaną maszynę i patrol ruszył dalej. Niewiele później, niemal u celu, usłyszałem głuche puknięcie. Niepozorne – gdyby nie cisza panująca w naszym wozie, pewnie w ogóle bym tego dźwięku nie zarejestrował.

Ale coś, co dla mnie niewiele różniło się od ciszy, z przodu kolumny było rozdzierającym hukiem. Uwolniona eksplozją miny-pułapki energia wdarła się do wnętrza jednego z transporterów. Zabiła sapera, Marcina Porębę, i zraniła pięciu jego kolegów. Uśmiercając przy okazji mit niezniszczalnego Rosomaka.

Czternaście lat, a pamiętam jakby to było wczoraj…

—–

Nie straciłem na wojnie dziecka, ale znam rodziców, którym dane było doznać tego bólu. Poznałem żony i rodzeństwo kilkunastu poległych żołnierzy. W ramach reporterskich obowiązków wiele razy pytałem o okoliczności, w jakich bliscy dowiadywali się o śmierci ukochanej osoby. Mieszały się w tych historiach życiowy banał i potworna tragedia.

Matka wspomnianego Marcina Poręby, Zofia, opowiadała:

– Wyszłam właśnie z obrządku i zobaczyłam w dole wojskowy samochód. Tuż za naszym gospodarstwem kończy się droga, ale ja miałam nadzieję, że to nie do nas, że auto pojedzie dalej. Zatrzymało się koło domu…

Kazimierz Kutrzyk, ojciec zabitego w sierpniu 2004 roku w Iraku Sylwestra, wspominał:

– Wracałem z Katowic, w Chorzowie czekałem na autobus przesiadkowy do Gliwic. No i dzwoni żona, że delegacja z Bielska przyjechała. Ale nie zwyczajna, tylko taka z kapelanem. Przydusiło mnie. Jechałem autobusem bez ruchu. Potem jeszcze długo nie mogłem sobie poradzić ze stratą.

– Kilka dni wcześniej mieliśmy w domu pożar – to z kolei opowieść Jolanty Marciniak, matki Piotra, poległego w walce z talibami 10 września 2009 roku. – Mąż z drugim synem i zięciem zabrali się za remont, a ja pojechałam na wieś do córki. Po telefonie od męża powiedziałam na głos, co się stało. Wnuki zaczęły krzyczeć, sąsiedzi się zbiegli, nie wiedzieli, co się dzieje. Musieliśmy iść do lekarza po środki uspokajające…

I ostatnia historia, związana z osobą Szymona Słowika, spadochroniarza, który poległ w lutym 2008 roku w Afganistanie. I jego wóz „wyłapał” minę-pułapkę, zaledwie cztery kilometry od koalicyjnej bazy w Sharanie. „Widać już światła z bazy!”, krzyczał Szymon, co wiemy z opowieści kierowcy pojazdu. „Dawaj, dawaj!”, Słowik popędzał kolegę. „Moja żona ma dziś urodziny, muszę zdążyć zadzwonić!”. To były jego ostatnie słowa.

– Taki dostałam prezent – Barbarze Słowik łamał się głos. – Przyjechała delegacja z jednostki i mówi, że Szymon nie żyje. „Nie wierzę wam”, powiedziałam wtedy. „To niemożliwe, ja mam dziś urodziny. Nie wierzę”.

Ale trzeba było uwierzyć.

—–

Z uwagi na okolicznościowy charakter wpisu dotyczy on Polaków (i „moich” wcześniejszych wojen). Ale warto i należy wspomnieć, że dziś podobne dramaty przeżywają matki, żony i dzieci ukraińskich wojskowych. I co gorsza, dzieje się to dużo-dużo częściej, w przytłaczającej wręcz skali.

Rozmawiałem kiedyś z matką poległego pod Debalcewem chłopaka.

– Świadomość, że zginął za coś ważnego i wielkiego tylko czasem pomaga – wyznała. – Bo przecież nie dla tej wielkości go urodziłam, a dla siebie.

Ktoś powie: egoizm. Odpowiem: tak, matczyny; nazywają to miłością.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zawarte w tekście wypowiedzi pochodzą z rozdziałów mojego autorstwa, będących częścią książki pt.: „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa).

Nz. Zagrzebany w wydmie rosomak/fot. własne

„Rośki”

„Zapewne będzie rosyjski odwet”, napisał wczoraj skarpetkosceptyczny aktywista medialny, w reakcji na wczesno-poranne wydarzenia w Moskwie (atak ukraińskich dronów na budynki ministerstw odpowiedzialnych za organizację władzy okupacyjnej). Zdanie to brzmi koślawo (możliwości poprawnego zapisu jest oczywiście więcej, ja użyłbym formuły: „zapewne dojdzie do rosyjskiego odwetu”), no ale tak właśnie się dzieje, gdy ktoś przepisuje na żywca rosyjskie skrypty dla propagandystów „na odcinku polskim”. Skądinąd to zabawne, że wszyscy ci rozsiewacze ruskiej dezinformacji deklarują patriotyczne postawy – własną działalność uzasadniając „prawdziwą troską o dobro Polski, która nie może pozwolić sobie na wrogie relacje z rosja” – a jednocześnie w miażdżącej większości tak straszliwie kaleczą ojczysty język…

Ale dość dygresji, „Kali” bowiem „mieć rację” – odwet nastąpił. W iście rosyjskim stylu, czyli w postaci rakiety, która uderzyła w wielopiętrowy budynek mieszkalny. Do tragedii doszło w Krzywym Rogu; gdy piszę te słowa, trwa jeszcze akcja ratunkowa, więc ostateczna liczba ofiar pozostaje nieznana. Jak dotąd mowa jest o pięciu zabitych i 43 rannych cywilnych osobach. Czy był to atak z premedytacją czy efekt słynnej rosyjskiej celności (a felerna rakieta miała trafić w jakiś inny obiekt) – nie wiadomo. Uszkodzony wieżowiec znajdował się przy ulicy Ukraińskiej, jednej z najdłuższych arterii w mieście, co zwiększa ryzyko przypadkowego trafienia. Z drugiej strony, rosjanie lubują się w wysyłaniu mało-subtelnych symbolicznych sygnałów, a zdjęcia bocznej ściany budynku z widocznym adresem mocno i radośnie rozpala rosyjski Internet.

Jak mawia klasyk: „kij im w oko”; im, radującym się z ludzkiego dramatu.

—–

A skoro o kiju jako narzędziu kary mowa – na froncie pojawiło się coś o podobnym kształcie i funkcji. Mam na myśli arcygroźną i bezbłędnie celną armatę Bushmaster (o kalibrze 30 mm), w którą wyposażony jest kołowy transporter opancerzony Rosomak. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w akcji w Afganistanie, kilkanaście lat temu. I jakkolwiek skutkiem użycia „działka” była śmierć ludzi „po tamtej stronie”, patrzyłem z otwartą buzią, jak odległy budynek zajęty przez talibów zmienia się w rzeszoto. Generalnie, byłem wówczas na etapie fascynacji Rosomakiem. W pamięci wciąż miałem ciasne i toporne wnętrza posowieckich maszyn typu BWP-1/BRDM. Ich ofertę dramatycznie niskiego komfortu jazdy – w smrodzie, gorącu i hałasie. „Rosiek” tymczasem miał wygodne fotele, sporo miejsca, klimę i najeżony był nowoczesną techniką. Kamery i monitory pozwalające żołnierzom obserwować sytuację na zewnątrz bez wychodzenia z pojazdu, doskonale ilustrowały większe możliwości nowego sprzętu. No i ta armata…

Wczoraj ukraińskie siły zbrojne opublikowały filmik, na którym widać przemarsz „rośków” gdzieś w strefie walk. Przypomnę, iż Polska zobowiązała się podarować Ukrainie setkę wozów, kolejne sto Kijów miał zakupić (zdaje się, że ze środków unijnych). Maszyny z nagrania noszą kamuflaż charakterystyczny dla pojazdów Wojska Polskiego, zatem najpewniej są to wozy z pierwszej transzy, nie zaś fabrycznie nowe egzemplarze. Co ciekawe, rosomakom na ujawnionym materiale towarzyszą szwedzkie bojowe wozy opancerzone CV90. Rząd Szwecji przekazał 60 sztuk tego sprzętu Ukraińcom. Gąsienicowe „dziewięćdziesiątki” to Volvo pośród bewupów – jakościowo absolutna czołówka. Niestety, wczoraj rosjanom udało się przejąć jeden z wozów – uszkodzony i najprawdopodobniej porzucony przez ukraińską załogę – o czym donosili z radością godną sytuacji pochwycenia Świętego Graala. Ale z drugiej strony, nie ma się co dziwić – w końcu moskale mają sposobność, by przekonać się, jak wygląda naprawdę nowoczesny BWP.

—–

Wracając do rosomaków – to wozy sprawdzone w asymetrycznym, antypartyzanckim konflikcie, prowadzonym w specyficznych warunkach geograficznych – ciekawe, jak „rośki” poradzą sobie na europejskim teatrze działań? Wśród talibów zyskały przydomek „zielonych diabłów” (od koloru pierwszych partii maszyn, które trafiły pod Hindukusz). No ale afgańscy bojownicy mieli przeciw nim jedynie prymitywne wyrzutnie przeciwpancerne oraz improwizowane ładunki wybuchowe. Armia rosyjska zaś ma do dyspozycji całą gamę środków rażenia, a i jakość moskiewskiego żołnierza – jakkolwiek nie jest za wysoka – odbiega in plus od umiejętności przeciętnego mudżahedina. O czym piszę, byśmy mieli świadomość, że „rośki” nie są wunderwaffe, że zapewne sporo z nich zostanie zniszczonych. Talibom przez siedem lat udało się uszkodzić ponad 40 rosomaków, w kilkunastu przypadkach były to straty bezpowrotne. Żadnego pojazdu nie przejęli, ale rosjanom – z uwagi na większe możliwości i kompetencje techniczne – może się to udać, o czym również warto pamiętać.

I na co już teraz zwracają uwagę „pomocosceptycy” – osoby z różnych powodów (niekoniecznie sympatii prorosyjskich) krytycznie nastawione do naszego wsparcia dla Ukrainy. Przypadek CV90 jest w ich ocenie pouczający. „Specjaliści w rosji rozłożą go teraz na czynniki pierwsze”, przestrzegają, dodając, że „tak samo będzie z Rosomakiem”. Trudno się nie zgodzić, tyle że poznać technologię, a móc ją skopiować, to dwie różne sprawy. Znalezienie słabości jakiejś broni też nie musi skutkować szybkim wypracowaniem efektywnych sposobów jej zwalczania. Nawet jeśli zaplecze naukowe podoła wyzwaniu, armia rosyjska już nie raz udowodniła, że jest organizacją „ociężałą”, pozbawioną nawyku błyskawicznej adaptacji. No i nade wszystko, ryzyko utraty cennych informacji technicznych i technologicznych jest na wojnie nieusuwalne. Należy je skalkulować. W tym konkretnym przypadku wiadomo, że posowieckim sprzętem ukraińska armia rosjan nie pokona, że potrzebuje nowoczesnej zachodniej technologii. Nie dać tej technologii, to zgodzić się na klęskę Ukrainy, a więc także na szereg negatywnych konsekwencji, które w mniejszym lub większym stopniu dotkną i Zachód. Szczególnie zaś Polskę i kraje nadbałtyckie. Więc nie, „nie wyrzucamy rosomaków w błoto”, a za ich pośrednictwem (jak i innego przekazanego sprzętu) inwestujemy we własne bezpieczeństwo. Amen.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi i Przemkowi Piotrowskiemu. A także: Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Dorocie Barzan, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Mateuszowi Borysewiczowi i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Tomaszowi Jakubowskiemu, Arkadiuszowi Zmudzińskiemu i Czytelnikowi Pawłowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Rosomak w Afganistanie/fot. Marcin Ogdowski

Adaptacja

Latem 2007 roku w Afganistanie pojawiły się pierwsze kołowe transportery opancerzone Rosomak. Operujący tam polski kontyngent potrzebował czegoś lepiej uzbrojonego i opancerzonego, niż używane dotąd amerykańskie wozy Humvee. Szybko okazało się, że fabryczny pancerz „rośka” to za mało, że nie chroni on dostatecznie dobrze przed uderzeniami granatów przeciwpancernych, wystrzeliwanych z wyrzutni RPG – i już na miejscu zaczęto doposażać wozy w dodatkowe płyty. Rosomak „spuchł”, miał jednak dość mocy, by poradzić sobie z „nadbagażem”.

Ale wyścig zbrojeń cały czas trwał.

„Problemem są chińskie erpegi z podwójnymi głowicami, które przepalają nawet te wzmocnione pancerze”, pisał mi jesienią 2009 roku kolega z Afganistanu. Ryzyko wymusza kreatywność – i tak załogi rosomaków zaczęły na własną rękę udoskonalać zabezpieczenia. Nie było to nic nowego w najnowszej historii Wojska Polskiego – kilka lat wcześniej, w Iraku, masowo dopancerzano terenówki Honker, wykorzystując w tym celu złomowiska sprzętu po dawnej armii Husajna. W przypadku „rośków” sięgnięto po rozwiązanie w postaci siatki – metalowych prętów na stelażu przymocowanym do burt wozów. Na załączonym zdjęciu widzicie przykład takiej „wojennej inżynierii”. Siatka miała przechwycić nadlatujący granat, zanim doszłoby do penetracji pancerza.

Zaimprowizowana siatka. Afganistan, 2009 rok/fot. Adam Roik

Jakkolwiek zaimprowizowane, rozwiązanie się sprawdzało. W efekcie parę miesięcy później na polskich wozach pojawiły się fabryczne siatki LSO (skrót od: lekki system opancerzenia). Niestety, nie istnieją rozwiązania idealne – moduły LSO się gięły, obrywały, nie chroniły wszystkich elementów wozu, a niekiedy nie wytrzymywały kontaktu z nadlatującym pociskiem. „Erpegi” wciąż „przepalały” pancerze, niekiedy z tragicznym dla załogi i desantu skutkiem. Lecz zasadniczo LSO pozwoliły na znaczące ograniczenie strat.

Oryginalne LSO na Rosomaku. Afganistan, 2010 rok/fot. Adam Roik

Podobnie z pojazdami typu MRAP, lepiej znoszącymi skutki eksplozji min-pułapek. Istotą ich unikalnej konstrukcji było podwozie w kształcie litery „V”, które sprawiało, że znaczna część energii wybuchu rozchodziła się na boki. Stacjonujące w Afganistanie kontyngenty – w tym polski – dysponowały kilkoma typami takich pojazdów. I choć wozy te ocaliły życie wielu natowskich żołnierzy, bywało, że i one zawodziły. W wojnie minowej – jaką był konflikt w Afganistanie – z roku na rok rosła masa ładunków wykorzystywanych przez talibów. Początkowo „sadzili” oni kilkukilogramowe miny-pułapki, później kilkunasto- a następnie kilkudziesięcio-kilogramowe. Zdarzały się IED (zaimprowizowane urządzenia wybuchowe) o masie 200-300 kilogramów, i większe. Na takiego „ajdika” nie pomogłoby żadne opancerzenie – siła eksplozji była tak wielka, że wielotonowe pojazdy rozszarpywało na strzępy.

Lecz i na taką okoliczność istniały sposoby – „djuki”. Duke – jak wygląda prawidłowy angielski zapis nazwy tego urządzenia – to najprościej rzecz ujmując zagłuszarka fal elektromagnetycznych. Zamontowana na pojazdach, znacznie utrudniała odpalenie w ich pobliżu „ajdików” za pomocą radia czy telefonu. Tworzyła niewidoczny parasol, czy jak to się dziś mówi, „bąbel antydostępowy” w odległości kilkudziesięciu metrów od chronionych wozów. „Djuki” włączano przy wyjeździe z bazy, ich dezaktywacja następowała po wjechaniu w bezpieczną strefę (co zwykle gremialnie odnotowywały telefony, informując o odzyskanym zasięgu i otrzymanych wiadomościach tekstowych).

No ale i one miewały „dziury”, a część ładunków talibowie odpalali przy użyciu detonatorów elektrycznych. Więc do samego końca interwencji natowscy żołnierze ginęli na skutek IED, choć śmierć dotknęła ledwie ułamek tych, których bojownicy próbowali uśmiercić.

Adaptacja, adaptacja i jeszcze raz adaptacja. Wojnę przeżywa ten, kto szybciej adaptuje się do warunków pola walki.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Lancet złapany w siatkę rozpiętą nad krabem/fot. ZSU/Kriegsforscher

Tony

Myślałem, że mam to na lepszym zdjęciu, ale jest jak jest i musi wystarczyć.

Wykonałem tę fotografię jesienią 2010 roku w Afganistanie. Widać na niej Rosomaka wypełnionego skrzynkami zdobycznej talibskiej amunicji – całe 400 kilogramów, zgodnie z procedurą przeznaczonych do zniszczenia. Co też kilkadziesiąt minut później nastąpiło, w towarzystwie solidnego jebnięcia i okazałego grzybka. Nigdy wcześniej nie widziałem eksplozji niemal półtonowej „bomby” („śmieci” obłożono jeszcze ładunkami inicjującymi) i jakkolwiek miało to miejsce w bezpiecznych warunkach – nie w czasie sytuacji bojowej – było naprawdę mocnym przeżyciem. Zwłaszcza bombardowanie kamieniami i grudkami zeschniętego piachu.

Ale ja nie o tym. Wczoraj branżowy internet emocjonował się zdarzeniem z poddonieckiej Marjinki, gdzie rosjanie użyli do ataku na ukraińskie linie wypełnionego materiałem wybuchowym czołgu. Czołgu-pułapki – należałoby napisać, wedle rosyjskich źródeł zdalnie sterowanego. Wedle tych samych przekazów, wybuch stareńkiego T-54/55 zniszczył wiele ukraińskich wozów i zabił mnóstwo żołnierzy ZSU – czego nijak nie widać na udostępnionym materiale filmowym. Widać na nim bowiem, że czołg najpierw najeżdża na minę, która go unieruchamia, po czym zostaje „dobity” strzałem z ukraińskiej wyrzutni RPG. Granat inicjuje potężną eksplozję, która rzeczywiście mogłaby mieć potworną siłę niszczącą – tyle że następuje z dala od pozycji Ukraińców. Gadki o ich stratach można więc włożyć między bajki.

Tak jak nie chce mi się wierzyć w zapewnienia rosjan, że użyli 6 ton materiałów wybuchowych. Bo gdzie u licha oni je wepchnęli? Spójrzcie na załączone zdjęcie – 400 kg „towaru” zmusza żołnierzy do jazdy z nogami u góry. Skrzynek było tyle, że zajmowały mniej więcej jedną trzecią wysokości przedziału desantowego Rosomaka. Gdyby wyrzucić ludzi (piechocińców, którzy zabezpieczali saperów) i wypełnić „rośka” po sufit, weszłoby tam pewnie półtorej tony trofiejnej amunicji. Kolejne pół w pozostałej części wozu. Rosomak to duże, wysokie bydlę, nie sądzę, by kubatura jego wolnej przestrzeni była mniejsza od tej w niziutkim czołgu typu T.

No ale moskale wszystko muszą mieć duże, wielkie, największe. Nawet bieda-broń. Tak, bieda; tego typu rozwiązanie to nic innego jak przejaw desperacji. Mój „ulubieniec” – rusko-mirski aktywista medialny – napisze zapewne o „kreatywności i pomysłowości”. I w gruncie rzeczy będzie mieć rację – to specyficzny kunszt, godny terrorystów, którzy z braku innych środków sięgają po samochody-pułapki. Terroryści z moskowii są w lepszej sytuacji – mogą wypchać czołg. Większy, lepiej radzący sobie w trudnym terenie. Tylko że to wciąż ta sama metoda.

Komuś najwyraźniej brakuje sprawnej amunicji artyleryjskiej, dział, ludzi do ich obsługi, załóg czołgów, piechoty, która wspierałaby atak prawilnie użytych tanków – bóg wie, czego jeszcze, co w arsenale normalnych armii daje ekwiwalent pojazdu-pułapki. I uwaga – to w gruncie rzeczy ważniejsze niż dywagacje na temat masy ładunku i okoliczności zmuszających do sięgania po takie rozwiązanie – ruskie się chwalą. Ich mil-blogerzy bez cienia przypału reklamują działania spod Marjinki. Więc może te 6 ton to pokrętny sposób na odróżnienie się od „tradycyjnych” terrorystów – na zasadzie, „ale my możemy więcej”?

No możecie. I szybko wam poszło. Ta transformacja z drugiej armii świata, przez armię trzeciego świata, po bandę przygłupich terrorystów. Amen.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

„Pelikany”

Zimą 2012 roku trafiłem do dystryktu Moqur w Afganistanie. Rejon nie cieszył się najlepszą opinią – talibowie czuli się tam dużo swobodniej niż wojskowi z rządowej armii afgańskiej czy żołnierze Wojska Polskiego. „Chcesz wyłapać eprega albo wjechać na ajdika? Jedź do Moquru” – mówili nasi misjonarze. Ów żart utrzymany w konwencji turystycznej zachęty był typowym przykładem wojskowego czarnego humoru. Bazując na tej konwencji, tuż przed wyjazdem napisałem do dobrego kolegi: „Zobaczymy, jakie atrakcje zaoferują mi turbaniarze”.

I lipa. Wjeżdżałem do Moquru kilka razy, w konwojach i patrolach – i poza jednym przypadkowym ostrzałem i odnalezieniem przez saperów dwóch założonych przy drodze ładunków wybuchowych, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Za to byłem świadkiem osobliwego zdarzenia z udziałem Rosomaka – potężnej maszyny w bojowej wersji. Wjechaliśmy do bazy armii afgańskiej, konwój się zatrzymał, ludzie opuścili pojazdy. Zamierzałem się rozejrzeć, gdy głośne „o kurwa!” zwróciło moją uwagę. Jeden z „rośków” właśnie przewracał się na bok niczym tonąca łódź. Lewa burta zapadała się w błocie przez kilkanaście sekund. Gdy było po wszystkim, transporter zastygł w solidnym przechyle. Zrobiłem zdjęcia z kilku różnych pozycji i jedną z fotografii posłałem wspomnianemu kumplowi. „Moqur nie zawiódł”, napisałem, dodając emotikona puszczającego oczko. „Wyjebało go na minie? Nieźle…”, przeczytałem w odpowiedzi.

Wyjaśniłem kontekst, ale cała historia uświadomiła mi, jak łatwo manipulować nawet oczywistym zdawałoby się obrazem. Nie lubię sformułowania „ciemny lud wszystko kupi”, ale niestety, coś na rzeczy jest. W rosyjsko-ukraińskiej wojnie informacyjnej, Kreml wielokrotnie korzysta z owej ciemnoty. I mniejsza już o ładowanie kłamstw i przeinaczeń do łbów rosjanom – na naszym polskim odcinku skarpetkosceptyczni aktywiści robią dokładnie to samo. Jeden z takich ancymonów zamieścił kilka dni temu na Twitterze zdjęcie wypalonego czołgu z informacją, że to jeden z polskich T-72 (przekazanych Ukrainie), że rosjanie się rozkręcają i że takich wraków będzie więcej. Niewprawne oko nie znalazłoby podstaw do podważenia takiego opisu, wprawne bez trudu dostrzegło, że sfajczona „siedem-dwójka” to wersja B3, używana przez armię rosyjską (z elementami, które wskazywały, że mamy do czynienia z ubiegłoroczną, wojenną już modernizacją). No ale, sądząc po komentarzach, ileś „pelikanów” „łyknęło ściemę”.

W rusnecie – skąd następuje eksport dalej, także do naszej przestrzeni informacyjnej – sporo jest zdjęć zachodniego sprzętu ciężkiego, ilustrujących jego rzekome słabości. Wcześniej widzieliśmy już „zniszczone” na froncie Leopardy czy Abramsy; rosyjska propaganda wykorzystywała w ten sposób archiwalne fotografie wykonane w Syrii, Iraku czy na natowskich poligonach (w tym ostatnim przypadku zdjęcia przedstawiały skutki wypadków, do których doszło podczas ćwiczeń). Miał to być „dowód” skuteczności rosjan w obliczu zachodniej techniki. Ów trik został zarzucony – moskale „nie niszczą” już tanków i BWP-ów z USA czy Niemiec, ale te i tak „kompromitują się” podczas szkoleń i wdrażania do ukraińskiej armii. Przegrywają w starciu z ukraińskim terenem (a więc nie nadają się na wojnę we wschodniej Europie), są też zbyt delikatne jak na nawyki Ukraińców (bądź też, w innej wersji, Ukraińcy są „za głupi”, by je użytkować). I tak możemy sobie zobaczyć utopionego w rzece Mardera czy nurkującego w błocie Bradleya. By nie było wątpliwości, że to sprzęt ZSU, pojazdy mają wymalowane na pancerzach charakterystyczne krzyże. Wymalowane podczas obróbki, rzecz w tym bowiem, że zdjęcie Mardera wykonano w Afganistanie, a Bradleya w Iraku – co łatwo ustalić nawet bez znajomości technikaliów czy charakterystycznych cech przyrody. Wystarczy sięgnąć do wyszukiwarki obrazów. No ale „ciemny lud wszystko kupi”…

Bezczelność i prostactwo rosyjskiego przekazu ma wiele postaci, także „niewizualną”. Dowiódł tego już wielokrotnie dmitrij pieskow, rzecznik Kremla, ostatnio w wywiadzie udzielonym bośniackiej telewizji ATV. Plugawy łgarz rzekł m.in. coś takiego: „My nie prowadzimy wojny. Prowadzenie wojny to zupełnie inna sprawa, to totalne zniszczenie infrastruktury, totalne zniszczenie miast i tak dalej. Nie robimy tego. Próbujemy ratować infrastrukturę, a od prawie dwóch lat próbujemy ratować ludzkie życie”. „Jakbym był pryszczaty na jedno oko, to może bym uwierzył”, skomentował ów wywód jeden z moich Czytelników. Trudno o lepsze podsumowanie. Niestety, mimo oczywistej niedorzeczności – popartej tysiącami materialnych dowodów – i w tym przypadku istnieją stada „pelikanów”. Części z nich już nigdy nie da się przekonać, że funkcjonują w alternatywnej rzeczywistości. Tym, których stać jeszcze na odrobinę racjonalnego myślenia, chciałbym pokazać kilka zdjęć ilustrujących rosyjskie „nie-niszczenie infrastruktury”. To fotografie Darka Prosińskiego, wykonane w Awdijiwce i w drodze do tego miasta, zaledwie kilka dni temu. Tak wygląda ziemia, na której nogę postawił – bądź próbuje postawić – rosyjski żołnierz.

Te zdjęcia są bez retuszu…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -