Rak

Ta noc w Ukrainie nie należała do spokojnych – rosjanie przeprowadzili potężny atak rakietowo-dronowy. Celem nie był znakomicie broniony Kijów, ale – po raz pierwszy od wielu miesięcy – obiekty infrastruktury energetycznej.

Łącznie za cel obrano co najmniej 15 takich instalacji, w tym Dnieprzańską Elektrownię Wodną (DEW) w Zaporożu (pokrywającą 10 proc. zapotrzebowania Ukrainy na energię elektryczną) i drugą największą w kraju elektrociepłownię TEC-5 w Charkowie. Rakiety uderzyły też w obiekty w Krzywym Rogu, Chmielnickim, w obwodach winnickim i iwano-frankiwskim.

Gdy piszę te słowa, w wielu miejscach w Ukrainie brakuje prądu.

Na szczęście nie doszło do przerwania tamy DEW, co oznaczałoby kolejną gigantyczną katastrofę. Obiekt nie jest w najlepszym stanie technicznym – co stwierdzono na długo przed pełnoskalową inwazją – ale z drugiej strony należy pamiętać, że projektowano go tak, by przetrwał uderzenie małej głowicy jądrowej.

Wedle źródeł ukraińskich, rosjanie użyli do ataku ponad 150 pocisków manewrujących, rakiet balistycznych i dronów kamikadze. Obrońcy raportują zestrzelenie 92 z nich, w tym niemal wszystkich szahidów i pocisków manewrujących. Niestety, przebiły się hipersoniczne kindżały – siedem sztuk – oraz balistyczne iskandery (12) i S-300/400 (22). Na kindżały Ukraińcy mają odpowiedni bat – wyrzutnie Patriot – ale te zaangażowane są do obrony stolicy. O zestrzeliwaniu rakiet balistycznych, które atakowały przede wszystkim przygraniczny Charków, nie było mowy – dystans, jaki mają do pokonania pociski, jest na tyle krótki, że uniemożliwia efektywną reakcję ukraińskiej OPL.

—–

Dzisiejszy atak jest drugim – po wczorajszym, wymierzonym w Kijów – w którym użyto bombowców strategicznych Tu-95; to one wystrzeliły pociski manewrujące. Trzy dni temu pisałem, że Tupolewy od dłuższego czasu nie pojawiają się na teatrze działań, zatem teraz należy stwierdzić, że po 44 dniach nieobecności wróciły do akcji. Czy na dłużej? To zależy od tego, z czym mieliśmy dziś do czynienia.

Mogła to być zemsta za ukraińskie ataki na rosyjskie rafinerie. Operacja jednorazowa (choć nie da się wykluczyć, że nawet w takim scenariuszu będzie miała kilka odsłon), nastawiona na wywołanie efektu mrożącego czy (ujmując rzecz z perspektywy rosyjskiej) „otrzeźwienia” – coś w stylu „jeśli nie przestaniecie atakować naszych rafinerii, zniszczymy wam elektrownie”.

Ale nie da się wykluczyć, że rosjanie zaczęli właśnie kolejną kampanię wymierzoną w ukraińską energetykę, na wzór tej z zimy 2022 i 2023 roku. Dlaczego dopiero teraz? Moim zdaniem dwie możliwe odpowiedzi zasługują na uwagę.

Po pierwsze, moskale świadomie przeczekali Ukraińców, ich obronę powietrzną. Dziś może ona mniej niż jeszcze kilka miesięcy temu – i nie chodzi tylko o utracone „po drodze” wyrzutnie i radary. W debacie publicznej poświęconej Ukrainie nagminnie podnosi się kwestię pocisków artyleryjskich, ich braku; o identycznej sytuacji dotyczącej antyrakiet mówi się już znacznie mniej. Tymczasem o ile amunicja artyleryjska ma kluczowe znaczenie dla zapewniania trwałości linii obronnych, o tyle jej odpowiednik przeciwlotniczy jest absolutnie niezbędny dla zachowania dobrej kondycji zaplecza. Tak w wymiarze technicznym – gdy idzie o rozmaite instalacje – jak i czysto ludzkim, dotyczącym morale społeczeństwa. Zapasy najcenniejszych zachodnich antyrakiet szybko się kurczą, tych posowieckich zresztą również. A widoków na znaczące uzupełnienia nie ma. Agresorzy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Ograniczonymi atakami z ostatnich tygodni zmusili Ukraińców do dalszego „wystrzeliwania się” i pogłębiania deficytów. Przy tej okazji odnowili gotowość bojową (części) bombowców i mimo trudności wynikłych z sankcji, powiększyli zapas rakiet i pocisków manewrujących. Dziś są gotowi uderzyć mocniej w słabszego przeciwnika.

Drugie z wyjaśnień zakłada, że odnawianie możliwości flotylli bombowców i ciułanie rakiet nie odbywało się przy okazji, a było bezpośrednim powodem odroczenia kampanii.

W obu przypadkach fakt, iż po drodze „stracono” zimę – a więc korzyść w postaci większej dotkliwości dla ukraińskich cywilów pozbawionych prądu i ogrzewania – może być skalkulowanym kosztem odroczenia. Ale może też być stanem pożądanym przez rosjan. „Wyrazem dobrej woli”, jak w opowiastce o Stalinie, który mógł złorzeczące na niego dziecko zabić, a tylko dał mu klapsa. Od dłuższego czasu z terytoriów okupowanych nie napływają masowo informacje o rosyjskim bestialstwie, ba, jest coraz więcej doniesień o malejącej opresyjności reżimu. Przypadek? Dowód na większą „szczelność” informacyjną? Być może, ale nie da się też wykluczyć, że mamy do czynienia ze zmianą filozofii postępowania. Niekoniecznie humanitaryzmem, raczej kuglarsko-bandycką ofertą typu „będę bił mniej, jeśli przestaniesz stawiać opór”.

—–

A propos bicia – prawdopodobnie Ukraińcy dostali też w plecy od swoich. „Financial Times” donosi, że Stany Zjednoczone naciskają na Ukrainę, by wstrzymała ataki z użyciem dronów na rafinerie w rosji. Wedle Waszyngtonu, ataki powodują wzrost cen ropy, co bardzo źle odbierane jest przez zwykłych Amerykanów. A mamy w USA rok wyborczy…

Nie wiem, na ile wiarygodne są doniesienia FT, ale co do zasady to solidna redakcja. Faktem jest, że w 2024 roku ceny ropy wzrosły o 15 proc., do 85 dol. za baryłkę. Wiem też, że wbrew potocznym wyobrażeniom popularnym w Polsce, Amerykanie nie różnią się od wyborców z innych krajów – i głosują portfelem. Pogorszenie własnych finansów kojarząc z polityką rządu, co istotnie, może stanowić zagrożenie dla reelekcji Joe Bidena.

Z dostępnych danych wynika, że dotąd zaatakowano 11 rosyjskich rafinerii, odpowiedzialnych za produkcję 126 mln ton paliw i smarów. Teoretycznie rosjanie mogą wyprodukować rocznie 300 mln ton tych produktów, ale realnie jest tego o kilkadziesiąt mln ton mniej, bo nie da się utrzymać w ciągłym ruchu wszystkich przedsiębiorstw. Porażone przez Ukraińców rafinerie pracują dalej, choć w mocno ograniczonym zakresie. Problem jest na tyle poważny, że rosja na pół roku zawiesiła sprzedaż paliwa za granicę. Moskwa ma ogromne rezerwy – w tej chwili to ponad 350 mln ton – więc sama federacja szybko „nie wyschnie”. Lecz jeśli Ukraińcy nie odpuszczą, przedłużający się brak rosyjskich paliw może doprowadzić do poważniejszych zawirowań w światowej gospodarce.

Co przywodzi mnie do refleksji, że rosja jest niczym rak, który zajął takie obszary, że usunięcie trefnych komórek wiąże się z ogromnym ryzykiem śmierci dla całego organizmu. Radykalne terapie istnieją, ale lekarze, niestety, wolą nie ryzykować.

Ps. W maju zeszłego roku sporo mówiło się o odkryciu naukowców z Uniwersytetu Stanforda. Mniejsza już o diabelnie skompilowane szczegóły, rzecz sprowadza się do ustalenia, że komórki rakowe można zmienić w komórki zwalczające raka. W kontekście analogii brzmi to obiecująco…

—–

Szanowni, choć współpracuję z kilkoma redakcjami, piszę głównie dzięki wsparciu Czytelników. Tradycyjnie więc polecam Waszej uwadze moje konto na buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…lub profil na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Dnieprzańska Elektrownia Wodna tuż po ataku/fot. DEW

PS. Przypominam o możliwości nabycia mojej ostatniej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” w specjalnej edycji z autografem – wystarczy kliknąć w ten link.

Kilka dni temu rozmawiałem o wojnie w Ukrainie, „Alfabecie…”, prorosyjskiej narracji w Polsce z Bożydarem Pająkiem – zapraszam Was do odsłuchania tej rozmowy.

„Ria”

Gdy wczoraj wieczorem dotarły do mnie pierwsze informacje o ataku rakietowym na Kramatorsk, westchnąłem jedynie i spokojnie czekałem na kolejne doniesienia. Nie zrozumcie mnie źle, nie było to lekceważące „machnięcie ręką”, a smutna konstatacja – w realiach tej wojny miasto już dawno stało się rutynowym celem rosjan. Ale gdy dowiedziałem się, gdzie trafili, zabolało. Nie lubię, gdy ktoś niszczy materialną tkankę, z którą wiążą się moje wspomnienia, nade wszystko jednak nadal nie potrafię pogodzić się ze śmiercią bogu ducha winnych cywilów. Tymczasem w pizzerii „Ria” rosyjski pocisk zabił 10 osób, w tym troje dzieci, a ranił ponad sześćdziesiąt. Do uderzenia użyto rakiet przeciwlotniczych S-300, wystrzelonych w trybie „ziemia-ziemia”. Ufam, że załogę wyrzutni – która dopuściła się tej zbrodni – spotka zasłużona kara. Poprawność polityczna każe im życzyć procesu i długoletniego więzienia, ale mnie marzy się coś więcej, choćby za śmierć 14-letnich bliźniaczek Julii i Anny Aksenczenko czy pokiereszowanie ośmiomiesięcznego niemowlęcia. Ośmiomiesięcznego, kurwa mać…

„Trafiliśmy w miejsce koncentracji personelu sił zbrojnych Ukrainy”, twierdzi rosyjskie MON, zapewniając, że informacje o masowych ofiarach wśród cywilów są nieprawdziwe. Czyli mamy sugestię grubego fałszerstwa, w ramach którego spreparowano dziesiątki filmów i zdjęć, gdzie widać okaleczonych klientów lokalu, głównie młodzież obu płci, rzecz jasna nieumundurowaną. Gen. igor konaszenkow – ten od komunikowania kolejnych sukcesów spec-operacji – to typ, o jakim mówi się: „spluniesz mu w mordę, to powie, że deszcz pada”. No więc pada, przekonuje pan rzecznik, nawet nie ocierając pyska. Wtóruje mu część propagandystów spod znaku upośledzonego orła z dwoma łbami, kolportując bajeczkę o spotkaniu w pizzerii, do jakiego doszło przed atakiem. Brali w nim udział, a jakże, ukraińscy i natowscy oficerowie. Niemądry jest ten, kto nie będąc rosjaninem (z mózgiem od dziecka mielonym przez propagandę), wierzy w te kocopoły.

Mimo wszystko jednak nie przesądzałbym o celowości rosyjskiego ataku, o premedytacji, z jaką wybrano cywilny obiekt.

Na gruzowisku bardzo szybko pojawiło się mnóstwo wojskowych – widać to na najwcześniej zarejestrowanych filmach i zdjęciach. Zatem mieli blisko. Po prawdzie, to nie muszę o tym pisać w trybie spekulatywny, bo już w latach 2015-2016 kilka obiektów w okolicy zostało przejętych przez ZSU (i nie była to żadna tajemnica, bo nie sposób ukryć miejsca dyslokacji kilkuset żołnierzy w samym środku miasta). Więc moskale rzeczywiście mogli celować w któryś de facto wojskowy budynek, ale wyszło im jak wyszło. Co w żaden sposób nie zwalnia ich z odpowiedzialności za śmierć niewinnych ludzi, bo po pierwsze, mają pełną świadomość niedoskonałości własnej broni, wiedzą, jak wielkie jest ryzyko, że jej użycie wywoła „straty uboczne”. Masowe i w zasadzie rutynowe ignorowanie tego ryzka, czyni z rosyjskiej armii zorganizowaną grupę przestępczą. Po drugie, w tym konkretnym przypadku owo ryzyko było zwielokrotnione. W raczej ponurym i pozbawionym wielu atrakcji Kramatorsku, „Ria” cieszyła się statusem kultowej miejscówki. Każdego wieczoru przesiadywała tam nieco lepiej sytuowana młodzież, przedstawiciele lokalnego biznesu i dziennikarska międzynarodówka. Odkryłem „Ria Pizzę” w styczniu 2015 roku – dobre jedzenie (pizza to tylko część menu) oraz zimna wódka pozwalały mi i moim kolegom niwelować stresy związane z wyprawami na oddalony wtedy o jakieś 60 km front. Spałem tuż obok, w hotelu „Kramatorsk”, w pobliżu znajdowało się kilka pensjonatów, regularnie zamieszkałych przez reporterów relacjonujących donbaskie zmagania. Ostatni raz byłem w Kramatorsku późną jesienią 2016 roku, ale z opowieści innych dziennikarzy wiem, że „Ria” zachowało swój charakter także po wybuchu pełnoskalowej wojny. Jak to ujęła jedna z dziennikarek, „każdy, kto pracował w tej części Donbasu, bywał w Ria Pizzy”.

Przede wszystkim jednak bywali „lokalsi”. Niektórych Czytelników może to dziwić – wojna „nie gra” im z wizytami w restauracjach i knajpach. W swoich tekstach wielokrotnie pisałem o strategiach adaptacyjnych, o tym, jak ludzie mimo wojny starają się normalnie żyć. Wspomnę więc tylko, że Kramatorsk funkcjonuje w zagrożeniu od 2014 roku – był zatem czas przywyknąć. Zmiana, jaka nastąpiła po 24 lutego 2022 roku, to przybliżenie linii frontu o 20 kilometrów – gdyby nie intensywniejsze ostrzały rakietowe, pozostawałaby bez większego wpływu na życie w mieście. Oczywiście, winno się ono odbywać w myśl wojennego BHP, zakładającego na przykład, że nie należy stwarzać sytuacji tłumu. Gdy zaś taki się pojawi, należy niezwłocznie go opuścić. W odniesieniu do pobytu w lokalach gastronomicznych oznacza to regułę „jedz i wychodź, nie przesiaduj”. Kramatorsk nie jest Kijowem z jego świetną obroną przeciwlotniczą – tam można mniej. Ale nim zaczniemy złorzeczyć na „brak rozsądku” mieszkańców przyfrontowej miejscowości, przypomnijmy sobie czasy pandemii. Jak szybko przywykliśmy i jak łatwo przychodziło nam łamanie zakazów (nawet tych rozsądnych).

Kramatorsk nie jest dla rosjan „wyspą tajemnic”, zdają sobie sprawę, jak wygląda życie w mieście. Mają tam agenturę, o czym ukraińskie służby specjalne mówią otwarcie. Już po ataku na pizzerię SBU zatrzymała kolaboranta, który przekazywał moskalom informacje na temat wartych ostrzelania obiektów. Nie ma zatem innych opcji poza tymi dwiema: świadomym zignorowaniu ryzyka zabicia „przy okazji” dużej liczby cywilów albo od początku terrorystycznym ostrzale, przeprowadzonym z myślą o masakrze pośród klientów popularnego lokalu.

Tak czy tak zbrodnia.

A na koniec o jeszcze innym jej wymiarze – Kijowska Szkoła Ekonomii podała właśnie, że rosja zniszczyła lub poważnie uszkodziła prawie 9 proc. wszystkich budynków mieszkalnych w Ukrainie. W tym zestawieniu znalazło się 18,6 tys. obiektów wielorodzinnych i ponad 100 tys. domów prywatnych. Na koniec maja br. straty z tego tytułu oszacowano na 54 mld dol. Większość zniszczonych i uszkodzonych obiektów znajduje się w obwodach donieckim i charkowskim. Wśród miast najwięcej w Mariupolu, Charkowie, Czernihowie, Siewierodoniecku, Rubiżnem, Bachmucie, Marjince, Łysyczańsku, Popasnej, Izjumie i Wołnowasze. Według wstępnych szacunków, 90 proc. zasobów mieszkaniowych Siewierodoniecka zostało co najmniej uszkodzonych, w Bachmucie i Marjince w całości nie zachowały się żadne budynki.

Ruski mir w praktyce…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Akcja ratunkowa w Kramatorsku/fot. DSNS

Oczekiwania

To już ostatni rozdział artykułu poświęconego wydarzeniom z 16 grudnia ub.r. oraz ich konsekwencjom (część I i część II). Nim jednak wrócę do zasadniczego wątku, chciałbym jeszcze nawiązać do wczorajszej bitwy nad Kijowem. W jej trakcie zachodnie systemy OPL, w tym amerykańskie patrioty, starły się z rosyjską super-techniką – pociskami hipersonicznymi Kindżał, rakietami Iskander i Kalibr. Obie strony ogłosiły zwycięstwo – Ukraińcy m.in. zestrzelenie wszystkich sześciu posłanych przez wroga „hipersoników”, rosjanie zaś zniszczenie „baterii Patriot”. Dziś wiemy już nieco więcej na temat efektów zwarcia – na przykład, że rosyjskie zapewnienia można włożyć między bajki. Elementy systemu Patriot rzeczywiście ucierpiały, ale nie na skutek „bezpośredniego trafienia pociskiem Kindżał”, a od odłamków, no i nie jest to „cała bateria” (jak pisze RIA Novosti), a jedna z wyrzutni. Przypomnijmy, w posiadaniu ZSU są obecnie dwie baterie patriotów, jeśli w najpopularniejszej konfiguracji, to każda z nich ma po osiem wyrzutni. Realna skala rosyjskiego sukcesu jest zatem raczej symboliczna. Dodajmy do tego fakt, że wyrzutnie – choć niezwykle istotne – są najtańszym elementem systemu. Newralgiczną rolę odgrywają w nim dwie pozostałe składowe – stanowiska dowodzenia i radary („mózg” i „oczy”).

Co istotne, baterie w położeniu bojowym – zwłaszcza gdy chroniony obszar jest rozległy (jak aglomeracja kijowska) – rozmieszczone są w sporym rozproszeniu. Poszczególne elementy może dzielić nawet kilkukilometrowa odległość. Nie ma zatem sposobności, by całą baterię zniszczyć pojedynczym kindżałem, chyba że byłby to pocisk przenoszący głowicę jądrową. A takiej, jak wiemy, rosjanie nie użyli. Dlaczego więc kłamią? Bo mogą. Bo jest na to zapotrzebowanie, bo istnieje szereg innych zmiennych, ale bezkarność jest tutaj czynnikiem kluczowym. Mogą, bo większość odbiorców ich przekazu uzna go za prawdziwy. Bo rzeczona większość nie ma pojęcia, bądź ma niewielkie, o technicznych aspektach funkcjonowania współczesnych rodzajów broni (i wcale mieć nie musi; specjalistyczna wiedza nie jest żadnym obiektywnym obligo). Tak tworzy się pole do nadużyć, a świadomość jego istnienia jest niezbędna także dla zrozumienia tego, co działo się w Polsce po przylocie Ch-55.

Na półce z „drugą armią świata”

Sedno rozważań zawiera się w określeniu „nierealistyczne oczekiwania”. Występują one nie tylko w Polsce czy rosji – kompetencyjna ułomność (ta fraza nie ma charakteru ocennego) w odniesieniu do możliwości systemów obronnych jest zjawiskiem powszechnym. Pewne drobne różnice mogą się nakładać na granice państw – zasadnym byłby wniosek, że w krajach o wyższym stopniu zmilitaryzowania, więcej wysiłku wkłada się w wojskową edukację obywateli. Nierealistyczne oczekiwania mogą mieć dwie postaci – niedoszacowaną i przeszacowaną. Zwykle mierzymy się ze skutkami tej drugiej, zwłaszcza w sytuacji, w której aparat propagandowy państwa spory nacisk kładzie na budowanie poczucia bezpieczeństwa obywateli. Niestety, prawda często przegrywa tu z politycznym marketingiem i zamiast komunikatów typu: „Ten system pozwoli znacząco zredukować ryzyko…”, słyszymy zapewnienia: „Nic wam nie grozi, bo mamy to, to i tamto”. Sielanka trwa, póki ktoś nie powie: „sprawdzam!”. Tymczasem rzeczywistość jest brutalna – wunderwaffe nie istnieje. Żaden kraj nie zapewni sobie skutecznej obrony przeciwlotniczej dla 100 proc. terytorium. Może jedynie chronić kluczowe elementy – stolicę (gdzie mieści się „mózg” państwa), duże skupiska ludności, elementy krytycznej infrastruktury (ważne fabryki, rafinerie, porty itp.) czy zgrupowania wojsk. Czysto teoretycznie da się doprowadzić do sytuacji: „jeden powiat-jedna bateria antyrakiet”. Tyle że praktycznie to stan nieosiągalny. Bateria patriotów na powiat to gwarancja bardzo szczelnego nieba – ale powiatów mamy w Polsce 308, a pojedyncza bateria kosztuje 2,5 mld dol. Kto za to zapłaci? Najzasobniejszych krajów nie stać na takie wydatki, więc inwestują wyłącznie w dobrą, punktową OPL.

Dla nas to niedościgły wzorzec (ta relatywnie skuteczna OPL). I nie, nie jest winą PiS-u, że jesteśmy w tym obszarze w przysłowiowej ciemnej dupie. Kondycja obrony przeciwlotniczej nie jest jedynie wynikiem skandalicznych zaniedbań z czasów Antoniego Macierewicza. O tym, że sprawnej OPL potrzebujemy „na wczoraj”, wiadomo od ponad dwóch dekad. Zaniedbania, machanie ręką na problem nieszczelnego parasola (odraczanie niezbędnych zakupów na „lepsze czasy”), to zasługa całej klasy politycznej. Kilku kolejnych gabinetów, działających w myśl zasady „jakoś to będzie”. Ale jest odpowiedzialnością PiS, i Mariusza Błaszczaka osobiście, wywindowanie oczekiwań wobec możliwości obronnych państwa na poziom, na którym rosjanie ulokowali swoją opowieść o „drugiej armii świata”. Nie-realizm jest tam tak duży, że spokojnie można mówić o mitach. Błaszczak j u ż stworzył wielopiętrową OPL, j u ż kupił (to jego słynne „kupiłem”, jakby wydawał własne pieniądze…) wszelkie niezbędne elementy. Ta narracja dotyczy nie tylko obrony powietrznej – w ostatnim czasie wysiłki szefa MON poszły w kierunku kreowania wyobrażeń o „najsilniejszej armii lądowej Europy”. „Już” zmieniło się w „za dwa lata”, lecz to nadal ta sama nierealistyczna perspektywa. W 2025 roku będzie w Polsce spora część zakupionych czołgów – a gdzie ludzie, szkolenie, zgranie? Proces dochodzenia do gotowości bojowej nie kończy się wraz z odebraniem nowej broni. To początek kilkuletnich przygotowań. Kilkunastoletnich, gdy mowa o OPL – tyle że o tym większość Polaków nie ma zielonego pojęcia. Stąd szok, gdy wpadła do nas pierwsza rakieta, szok, gdy kilkanaście dni temu okazało się, że była również druga.

Zarejestrowany zawód

Jak to ludziom zakomunikować, nie tracąc twarzy? Oczywiście, nie byłoby problemu, gdyby Błaszczak budował wizerunek na prawdziwych oświadczeniach. No ale nie budował, a sceptyczne opinie ekspertów z różnych powodów nie przebijały się do powszechnej świadomości. Co więcej, w przypadku szefa MON mamy do czynienia z czymś więcej niż osobiste ambicje i wynikająca z nich potrzeba zachowania wiarygodności. PiS od dłuższego czasu konsekwentnie realizuje – jak mówią w wojsku – „projekt Mariusz”. W jego ramach postać ministra obrony kreowana jest na tego, który „zastał armię poradziecką i słabą, a zostawił zwesternizowaną i silną”. To część szerszego zamysłu – uczynienia kwestii bezpieczeństwa państwa motorem kampanii wyborczej. Przekonania Polaków, że nikt tak jak PiS w tej materii o nich nie zadba. Partia władzy ma tu nie lada atuty – możemy zżymać się na kłamstwa ministra obrony, ale faktem jest, że to za jego kadencji doszło do największych zakupów zbrojeniowych w historii III RP. Nie wszystkie były sensowne, wiele przeprowadzono w co najmniej dziwacznym trybie, ale takimi szczegółami przeciętni zjadacze chleba nie zaprzątają sobie głów. Z pewnością nie robią tego wyborcy Zjednoczonej Prawicy – aż 93 proc. z nich uważa, że poziom bezpieczeństwa kraju w ciągu ośmiu lat rządów PiS się poprawił (badania IBRiS z kwietnia br. na zlecenie „Rzeczpospolitej”). „Dzięki Błaszczakowi”, brzmi rządowy przekaz, dzięki któremu partia władzy chciałaby wygrać wybory parlamentarne. I zyskać mocnego kandydata do prezydenckiej rozgrywki w 2025 roku. W końcu człowiek, który „postawił armię na nogi”, jak nikt nadaje się do roli głowy państwa. Nierealistyczne oczekiwania obywateli nie byłyby w tym kontekście żadnym problemem – przeciwnie, „niosłyby” kampanię, bo przecież lubimy czuć się silni i wspieramy ludzi, którzy nam poczucie siły dają. Ale co, gdy wyjdzie na jaw, że robili nas w konia? Pisowska władza nie chciała tego sprawdzać – stąd pomysł, by sprawę Ch-55 zamieść pod dywan.

Jeden z moich mundurowych rozmówców sugeruje, że prośba, by nie nagłaśniać incydentu, wyszła od Amerykanów. Jeśli to prawda, raczej nie mamy do czynienia z amerykańską próbą zachowania politycznego status quo w Polsce. Kluczowa, w mojej ocenie, znów byłaby kwestia nierealistycznych oczekiwań. Rządowa propaganda także w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych i NATO weszła na niebotyczne poziomy. W ciągu ostatnich miesięcy od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji w Ukrainie nie raz już słyszeliśmy – z ust prezydenta Dudy, premiera Morawieckiego czy właśnie Mariusza Błaszczaka – że drugim filarem naszego bezpieczeństwa (obok silnej armii), jest obecność wojsk sojuszniczych w Polsce. Na tyle licznych, na tyle silnych i doskonale wyposażonych, że n i c nam nie grozi. No więc owo „nic” to jednak jest „coś” – jak choćby zabłąkana rakieta, która mogłaby kogoś zabić. Jedna już zabiła, w Przewodowie, niemal miesiąc przed incydentem z Ch-55. Ukraiński pocisk przeciwlotniczy S-300, pierwotnie posłany w kierunku rosyjskich rakiet, przestrzelił i wylądował u nas, odbierając życie dwóm przypadkowym osobom. Przez cały kraj przeszedł wówczas jęk zawodu – że jak to, „siedzi u nas całe NATO i nikt, nic, nie był w stanie zrobić?”. Ów zawód zarejestrowano w Polsce, zarejestrowali go również nasi sojusznicy. Poza skrajnymi środowiskami, Przewodów nie uruchomił u Polaków refleksji na temat sensowności zaangażowania w pomoc Ukrainie, ale nieufność wobec NATO i jego możliwości dało się wyczuć – usłyszeć w codziennych rozmowach, wyczytać z publicystyki i komentarzy. Kolejna rakieta – tym razem rosyjska – mogłaby wzmocnić oba zjawiska. Patrząc z perspektywy Waszyngtonu czy Sojuszu jako całości – w kraju frontowym, pełniącym rolę hubu logistycznego, postawy antynatowskie i antyukraińskie są niepożądane, zwłaszcza gdyby się rozlały. Przemilczenie incydentu mogłoby temu zapobiec i być tańsze niż ściąganie nad Wisłę dodatkowych zestawów OPL, by zaspokoić nierealistyczne oczekiwania Polaków.

Gdyby szukano…

Tylko czy Polacy rzeczywiście by się tak bardzo kolejną rakietą przejęli? Teraz – gdy już wiemy, że przyleciała (poniewczasie, ale wiemy…) – możemy oczekiwać odpowiedzi na tak postawione pytanie. Pośrednią przynosi nam sondaż IBRiS dla Radia Zet, przeprowadzony w miniony weekend (a zatem w szczytowym momencie medialnego zamieszania wokół Ch-55). Wynika z niego, że 93,4 proc. Polaków słyszało o incydencie związanym z rosyjską rakietą odnalezioną pod Bydgoszczą – czyli możemy mówić o wiedzy powszechnej. „Czy ta sytuacja wpłynęła na Pana/Pani ocenę skuteczności polskiego systemu obronnego?”, pytali ankieterzy. Odpowiedzi „tak, obniżyła ocenę” udzieliło 51,8 proc. badanych. Przeciwnego zdania (że ocena pozostaje bez zmian) było 48,2 proc. ankietowanych. Co istotne, najwięcej uczestników badania, którzy przyznali, że ich ocena skuteczności nie spadła, jest wśród wyborców Zjednoczonej Prawicy – to aż 85 proc. Konkludując więc – w nieco gorzkawym tonie – twardy elektorat nie storpedowałby „projektu Mariusz”, a strach przed paniczną reakcją opinii publicznej był przynajmniej częściowo bezzasadny.

A to ten strach sprawił, że 19 grudnia ub.r. całkowicie odstąpiono od poszukiwań wraku. Jeśli przy tej okazji za dobrą monetę wzięto zapewnienia rosjan, że zgubili nieuzbrojony wabik, byłby to dowód na skrajną naiwność decydentów. Post factum jesteśmy mądrzy (wiemy, że Ch-55 nie przenosił głowicy bojowej), ale czy nie mam racji sądząc, iż domyślną reakcją na jakiekolwiek deklaracje Moskwy winna być nieufność? Czyli w tym konkretnym przypadku szukanie szczątków rakiety do skutku. Jeśli zaś brakowało jasności, co do nas wpadło – a w oparciu o dostępne informacje dało się jedynie założyć, że z dużym prawdopodobieństwem był to pocisk manewrujący – zarzucenie poszukiwań to skrajna nieodpowiedzialność. W obu scenariuszach zaś delikt – narażenie przypadkowych osób na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. „Po 19 grudnia dalsze czynności prowadzono dyskretnie, by nie wzbudzić podejrzeń cywilów”, przekonywał mnie jeden z emerytowanych generałów Wojska Polskiego. Doprawdy? Dzięki danym z radaru F-16 dość precyzyjnie wyznaczono obszar upadku Ch-55. Więc nawet w rygorze dyskretnych poszukiwań udałoby się szczątki odnaleźć. Gdyby szukano…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Wystrzelenie pocisku Patriot, zdjęcie ilustracyjne/fot. Bohyun Pyun, domena publiczna

Niepożądany

Jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego wpisu.

Dowództwo ukraińskich sił powietrznych nie potwierdza zestrzelenia pocisku hipersonicznego Kindżał, do czego miało dojść 4 maja o 2.40 nad Kijowem. Tym samym zaprzecza doniesieniom uznanych ukraińskich dziennikarzy i ekspertów od wojskowości, co u zewnętrznego obserwatora może wywołać konfuzję. Oczywiście, nawet najlepsi spece, najlepiej poinformowani redaktorzy, mogą się mylić (mylić może się również piszący te słowa), ale i tak trudno oprzeć się wrażeniu, że coś dziwnego wydarzyło się w ukraińskim przekazie z ostatnich godzin. Informacja o zniszczeniu Kindżała – najprawdopodobniej przy użyciu wdrożonego właśnie do obrony stolicy systemu Patriot – nie pojawiłaby się w ukraińskich mediach ot tak. W realiach wojennej cenzury publikację takiego „hitu” z pewnością poprzedziło „zielone światło” z ministerstwa obrony albo innej ważnej instytucji. Wychodzi więc, że ktoś się zreflektował. Z jakichś powodów uznał, że nie czas i miejsce na ujawnianie informacji o incydencie, danych o nowych możliwościach ukraińskiej obrony przeciwlotniczej.

A może chodzi o to, że ów sukces mógłby przynieść niepożądane skutki? Kremlowska propaganda jest obecnie w rozpaczliwej sytuacji – „druga armia świata” nie może zdobyć powiatowego miasteczka, w rosji płoną składy paliw i rafinerie, na polityczno-wojskowej górze toczy się demoralizująca bijatyka lordów wojny (prigożyna, szojgu, gierasimowa). A 9 maja, dzień pabiedy – najważniejsze święto putinowskiej rosji – tuż za progiem. Jak się nie obrócić, dupa zawsze z tyłu, a tu jeszcze Kijów chwali się zestrzeleniem „niezestrzeliwalnej” wunderwaffe. To potencjalnie niebezpieczna sytuacja – analogia ze zbójem przypartym do muru pasuje jak ulał. Bo ów zbój mógłby powiedzieć „nie!”, udowodnić, że jednak dysponuje wunderwaffe, zrobić coś, co da się przedstawić jako sukces.

Nie wiem, ile jednocześnie Kindżałów mogą posłać rosjanie – cztery, sześć, dziesięć? Pewnie nie więcej, bo to kwestia operacyjnej gotowości nośników (samolotów), których za wiele nie mają. Ale dziesięć to i tak sporo, by „przetrenować” obronę przeciwlotniczą ukraińskiej stolicy. Patrioty są świetne, tyle że Ukraińcy nie mają ich za wiele. Mniejsza o liczbę wyrzutni, w pierwszym pakiecie pomocowym znalazło się zaledwie 100 antyrakiet. Oficjalnie, więc możemy założyć, że realnie było ich ze dwa razy więcej. I owszem, sojusznicy dostarczą kolejne, lecz nie dziś czy jutro. I zapewne nie przed tym cholernym 9 maja, który dyszy za plecami rosjan, wymuszając na nich desperackie działania. „Strącacie Kindżały? No to się przekonajmy…”.

Ukraińskie dowództwo widocznie nie chce się przekonywać. Salwa odpierająca atak znacząco uszczupliłaby arsenał, a i tak coś by się przedarło – taka jest „natura” zmasowanych ataków rakietowych.

Idźmy dalej. Choć w doniesieniach ukraińskich mediów wprost sugerowano, że zestrzelenie Kindżała to zasługa Patriotów, wcale tak być nie musiało. Nie dalej jak wczoraj ambasador Ukrainy w Tel-Awiwie Jewhen Korniczuk ujawnił, że Izrael dostarczył i rozmieścił w Kijowie system wczesnego ostrzegania. Jest on obecnie testowany, a pozwala na identyfikację rakiet i pocisków wszelkiego rodzaju oraz przewidzenie, gdzie dokładnie spadną. W oficjalnych doniesieniach nacisk położony jest na korzyści dla ludności – system zawęża zagrożony obszar, oblicza również czas na szukanie schronienia. Nie sposób tego zrobić bez solidnych komputerów balistycznych, których dane można wykorzystać także do aktywnej obrony. Wyliczanie trajektorii to wstęp do zniszczenia nadlatujących rakiet – tak działa słynna izraelska Żelazna Kopuła, której pasywne elementy – jak sądzę – znalazły się właśnie w Kijowie (choć nikt tego tak nie nazywa). Do czego zmierzam? Skoro izraelskie komputery balistyczne wpięto w system stołecznej OPL (a wpiąć musiano, jeśli trwają teksty), zestrzelenie Kindżała niekoniecznie jest zasługą amerykańskiej antyrakiety. Może hipersonika zdjął poczciwy sowiecki S-300, podrasowany możliwościami żydowskiej technologii?

By jeszcze bardziej pokomplikować sprawy – nie ma też jasności, czy na zaprezentowanych przez ukraińskie media zdjęciach widzimy wrak Kindżała czy innego rosyjskiego pocisku, Iskandera. Obie rakiety mają bardzo podobnie wyglądające głowice. Tyle dobrego, że w wymiarze propagandowym niewiele to zmienia. W ocenie rosjan bowiem, Iskander również miał być „niezestrzeliwalny”…

No, to namieszałem Wam trochę tym i poprzednim wpisem – i to w piątek. Wybaczcie, ale czasem tej wojny nie sposób opowiedzieć w klarowny sposób…

PS. (dopisane w sobotę rano): A jednak dowództwo ukraińskich sił powietrznych potwierdza – i zestrzelenie, i Patriota. Moim zdaniem, Ukraińcy uznali, że skoro mleko się rozlało, nie ma co iść w zaparte. Podważać wiarygodności własnej polityki informacyjnej.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. MiG-31 z podwieszonym Kindżałem/fot. domena publiczna

„Sukcesy”

Dziś w nocy rosjanie przeprowadzili kolejny atak rakietowy na Ukrainę. Było to pierwsze tak poważne uderzenie od 9 marca, z drugiej strony i tak relatywnie ograniczone. Agresorzy użyli 23 pocisków manewrujących Ch-101 i Ch-555, „klejnotów” w swoim rakietowym arsenale. Wystrzeliły je bombowce Tu-95 operujące znad Morza Kaspijskiego. Dla porównania, w najliczniejszym jak dotąd ataku – z 15 listopada ub.r. – rosjanie wykorzystali 96 Ch-101 i Ch-555, w czasie zimowego nasilenia kampanii rakietowej (której nadrzędnym celem była próba zniszczenia ukraińskiej infrastruktury krytycznej), zużywali średnio po 50-60 skrzydlatych pocisków w pojedynczym uderzeniu.

Czyżby naprawdę zaczynało im brakować rakiet? Być może to kwestia kurczących się zapasów, z uzupełnianiem których nie nadąża bieżąca produkcja. Ale może to też być konsekwencja spadającej efektywności nośników – wspomnianych bombowców. To wiekowe konstrukcje, w istotnym stopniu zużyte, w niedostatecznym zakresie remontowane i modernizowane. Tylko część Tu-95 nadaje się do operacyjnego użycia, ale i tak nie sposób podwiesić pod nie rakiet o maksymalnej przewidzianej w projekcie samolotu masie – płatowiec mógłby takich obciążeń nie wytrzymać i sam stać się spadającym pociskiem. Jest znamienne, że rosjanie wykorzystują w kampanii lotniczej nie więcej niż 25 proc. oficjalnie dostępnych bombowców.

Których załogi nie mogą się dziś poszczycić wielkimi sukcesami. Ukraińskiej obronie przeciwlotniczej udało się zdjąć 21 pocisków. Skuteczność na poziomie 90 proc. to doskonały wynik, wyższy niż przeciętna z ostatnich tygodni rosyjskiej kampanii rakietowej. Gors rakiet poleciało w stronę Kijowa, a tam dyżury operacyjne pełnią już Patrioty; niewykluczone zatem, że to one odpowiadają za pogrom raszystowskich rakiet. Ukraińska OPL jak dotąd nieźle sobie radziła z rosyjskim zagrożeniem z powietrza, ale jasnym było, że wraz ze zużywaniem nieodnawialnych zasobów poradzieckiej techniki, wydajność zacznie spadać. W lutym i marcu oscylowała już w granicach 40-50 proc., także dlatego, że z braku amunicji strzelano wyłącznie „na pewniaka”, w cele obarczone niższym ryzykiem niestrącenia. Stąd konieczność wdrażania zachodnich systemów, które – nie mam co do tego wątpliwości – zapewnią ukraińskiej armii skokowy wzrost skuteczności.

Ale i tak zawsze coś się przebije – jak dziś. Jedna z rosyjskich rakiet spadła na budynek mieszkalny w Humaniu (w środkowej Ukrainie, w obwodzie czerkaskim). Gdy zaczynałem pisać ten tekst, mowa była o siedmiu zabitych, 30 minut później okazało się, że ratownicy wydobyli spod gruzów trzy kolejne ciała.

Jakkolwiek mamy tu do czynienia z kolejnym przykładem rosyjskiego bestialstwa, nie sądzę, by rosjanie zamierzali atakować wieżowiec. Agresorzy wykazali się w tej wojnie wielką bezdusznością i rażącą niekompetencją, ale aż tacy niemądrzy i nonszalanccy nie są, by koszmarnie drogimi rakietami – których nie mają za wiele – napierniczać po cywilnych obiektach. Ch-101/Ch-555, który wylądował w Humaniu, miał zapewne trafić w jakiś cenniejszy z militarnego punktu widzenia cel. Do siania terroru wśród cywilów rosjanom służą dużo tańsze drony-kamikadze oraz przystosowane do użycia w trybie ziemia-ziemia rakiety S-300.

Dlaczego więc doszło do wspomnianej tragedii? Po pierwsze, nie wiadomo, czy mieliśmy do czynienia z bezpośrednim trafieniem. Możliwe, że na budynek spadły szczątki zestrzelonej wcześniej rakiety. Inna opcja to przypadkowe uderzenie, będące skutkiem wad rakiety – rosjanie „od zawsze” mieli problem z systemami celowniczymi/z naprowadzaniem swojej precyzyjnej amunicji. Przed sankcjami ratowali się zachodnimi komponentami, teraz jest z tym kłopot. Sporo do życzenia pozostawiała też jakość wykonania, niewykluczone, że w realiach wojennej produkcji jeszcze niższa (historycznie patrząc, taki reżim w rosji zawsze generował niższą jakość). Oczywiście, to ruskich nie usprawiedliwia, ba, nawet nie znosi zarzutu działania z premedytacją, bo rosyjscy generałowie doskonale znają wady i zalety swojej broni, dobrze wiedzą, z jakim ryzykiem „przypadkowych ofiar” wiąże się jej użycie.

I na koniec jedna uwaga. W rosyjskim internecie roi się od filmików ukazujących kolejna trafienia – zwykle przy użyciu amunicji krążącej – ukraińskich systemów obrony przeciwlotniczej. Duża część materiałów nie nosi śladów manipulacji, ukraińskie zasoby są ograniczone, dostawy z Zachodu tak naprawdę dopiero się rozkręcają (jeśli idzie o ten rodzaj broni). A mimo to OPL Ukrainy wciąż „robi robotę”. Jak to możliwe? Spójrzcie na załączone zdjęcie, wykonane na bocznicy kolejowej w… Ohio w USA. Co widzimy na lawetach? Zestawy OPL Tor i S-300 sowieckiej produkcji, będące na wyposażeniu ukraińskiej armii. Wyglądają „jak żywe”, czyż nie? Nawet z bliska (zapewne także okiem kamery drona-samobójcy). Tymczasem to doskonale wykonane atrapy, żadne tam dmuchane balony. Nie wiem, ile takich „systemów” trafiło do Ukrainy, ale być może to one stoją za „sukcesami” rosyjskich dronów…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Fot. Joseph Zadeh/aboveaverage.joe