Nieuchronność klęski we wrześniu 1939 roku jest dla nas oczywistością. Lecz wywodzimy ją, zwykle, z fałszywych przesłanek, mitów i historycznych przekłamań. Że wojsko słabe i przestarzałe, że cofało się w popłochu, że w wymiarze taktycznym stać nas było jedynie na szaleńcze zrywy – jak choćby kawaleryjskie szarże – tyleż odważne, co głupie i najczęściej nieskuteczne. I że dla Niemców kampania wrześniowa to był spacerek.
A figa z makiem – chciałoby się rzec. Przewaga Niemiec była znaczna, w starciu jeden na jednego ostatecznie dałaby im zwycięstwo. Ale nie wynikałoby ono z jakiejś totalnej technologicznej asymetrii, gdyż Wojsko Polskie było armią względnie nowoczesną i liczną. Ponadto posiadało kadrę oficerską niższego i średniego szczebla, która znała się na wojskowym rzemiośle. I bitnego, dobrze zmotywowanego żołnierza. Niemcy przekonywali się o tym raz zarazem, bo nawet w odwrocie Polacy potrafili kąsać wyjątkowo boleśnie. Co po pięciu tygodniach kampanii sprawiło, że Wehrmacht potrzebował ponad sześciu miesięcy, by znów stanąć na nogi.
Co zatem zawiodło? Przede wszystkim sojusznicy. Niemcy były do pokonania – wspólnym wysiłkiem Polski, Francji i Wielkiej Brytanii. Niestety, 12 września, podczas konferencji w Abbeville, Francuzi i Brytyjczycy ustalili, że nie będą kontynuować działań ofensywnych wobec Rzeszy. To wówczas skazano Rzeczpospolitą na rychłą przegraną. Ostateczny cios przyszedł 17 września, gdy do agresji włączył się Związek Radziecki.
Ale Stalin wcale się nie śpieszył z wejściem na tereny Rzeczpospolitej. A gdy już wszedł, Polakom wystarczyłaby jedna czwarta przedwojennego potencjału WP, by na długie tygodnie zaryglować wschodnie wrota – tak podłej jakości były wyczerpane czystkami i uzbrojone w zawodny sprzęt oddziały armii czerwonej. Niemcom z kolei nie udało się w pierwszym tygodniu wojny zamknąć w kleszczach i zniszczyć najważniejszych jednostek Wojska Polskiego po zachodniej stronie Wisły. Fall Weisse – plan ataku na Rzeczpospolitą – już po kilku dniach ofensywy należało skorygować. W Polsce – wbrew utartym mitom – wcale nie było Blitzkriegu (choć czołgi i lotnictwo, rzecz jasna, odegrały w tej kampanii istotną rolę).
Skoro więc było tak „dobrze”, to dlaczego było tak źle? Odpowiedź na to pytanie przynosi książka Kacpra Śledzińskiego „Potop’39”.
Dawno nie czytałem tak dobrze napisanej rozprawy historycznej. Mniejsza jednak o walory literackie – skupmy się na przytaczanych faktach. Gdy czyta się opisywane wydarzenia, dominującym jest wrażenie „ślepoty i głuchoty”, w jakiej funkcjonowali polscy dowódcy batalionów, pułków, brygad, dywizji, a nawet całych (!) armii. Szybko zawalił się system łączności, „świadomość operacyjną” zyskiwali nasi oficerowie zwykle wedle jednego schematu – rozpoznania bojem, co często wiązało się z licznymi stratami. Decydowano się też na szaleńcze eskapady – nie tylko gońców, ale i samych dowódców – w poszukiwaniu sztabów współpracujących czy podległych jednostek. Generał szukał generała, włócząc się po terenach, na których mógł się czaić nieprzyjaciel…
W takich warunkach konieczna była improwizacja, dla której z kolei niezbędnym warunkiem byłaby znajomość planów obronnych naczelnego dowództwa. I tu dochodzimy do sedna – dowódcy poszczególnych armii nie znali szczegółów założeń Planu Z.! Rydz Śmigły zazdrośnie strzegł tej wiedzy, dopuszczając do niej wyłącznie najbliższych współpracowników. Mało tego, po kilku dniach wojny dał nogę z Warszawy – wówczas całkiem jeszcze bezpiecznej – przenosząc się do Brześcia, zupełnie nieprzygotowanego do przyjęcia i obsługi naczelnego dowództwa. Kontakt z marszałkiem właściwie został zerwany, dowódcy armii uzyskiwali jego odpowiedzi często dopiero po kilkunastu godzinach. Jak w takiej sytuacji dowodzić niemal milionowym wojskiem i to w warunkach mobilnej kampanii, w której sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę?
Ano właśnie. A Śmigły nie tylko się odciął. On wciąż miał swoje idee fixe związane z kierunkami obrony i ani myślał ustępować z wpływu na kolejne nominacje kadrowe. Gdy ceną rozgrywki był los kraju, on dawał szanse skompromitowanym oficerom (przykład generała Juliusza Rómmla, który porzucił swoich żołnierzy) i nie dopuszczał do dowodzenia znacznie bardziej uzdolnionych strategów, jak Sikorski czy Sosnkowski (temu drugiemu ostatecznie powierzył ważną funkcję, w sytuacji, w której nie było już ratunku dla pobitej armii). Zaś na koniec prysł do Rumunii, gdzie – gdy w Polsce jeszcze tliły się ogniska oporu – zajął się malowaniem obrazów.
Reasumując, nie można zwalać winy za wrześniową porażkę wyłącznie na niesłownych aliantów i złych sowietów. Indolencja najwyższego dowództwa naszej armii odegrała tu bowiem niebagatelną rolę – i to jest główny wniosek, jaki płynie z książki Śledzińskiego.
Żołnierz, jak zwykle, robił, co mógł. Dość powiedzieć, że niemal dwie trzecie polskich strat – wynoszących ogółem 55 tys. zabitych i 100 tys. rannych żołnierzy – było efektem działalności niemieckiego lotnictwa. Gdy porównany resztę – powstałą w wyniku bezpośrednich walk – ze stratami niemieckimi (17 tys. zabitych, 36 tys. rannych), wyjdzie nam równorzędny pojedynek, w którym każdy przyjęty cios równał się ciosowi wymierzonemu. Najsilniejszej wówczas armii świata…
—–
Fot. główne: Obsługa przeciwlotniczego karabinu maszynowego, Warszawa, wrzesień 1939/fot. domena publiczna
Fot. powyżej: Okładka książki Kacpra Śledzińskiego.