Imperatyw

Najpierw tezy wyjściowe:

– Pomoc wojskowa Zachodu dla Ukrainy mieści się w kategorii imperatywu etycznego.

– Jako taka jest dziś przesądzona. Będzie kontynuowana i będzie podlegać istotnym jakościowym zmianom.

– Nigdy – w wymiarze ilościowym – nie osiągnie rozmiarów znanych z czasów II wojny i zachodniego (przede wszystkim amerykańskiego) wsparcia dla walczącego z III Rzeszą ZSRR.

– Co w żaden sposób nie przesądza o jej nieefektywności.

I do rzeczy.

Zaczęło się niepozornie, jeszcze w styczniu, na kilka tygodni przed rosyjskim atakiem. Na lotnisku w podkijowskim Boryspolu zrobiło się tłoczniej niż zwykle – za sprawą samolotów wojskowych z USA. Na ich pokładach przylatywały do Ukrainy zapakowane w skrzynie wyrzutnie przeciwpancerne i przeciwlotnicze wraz z amunicją. Nie były to pierwsze dostawy amerykańskiego sprzętu – Waszyngton wspierał Kijów od 2014 r. Zwykle jednak nie wysyłał broni, a sprzęt pomocniczy. Tymczasem Stingery i Javeliny służyły wprost do zabijania – pierwsze pilotów, drugie czołgistów. „To systemy nieofensywne”, zastrzegano w Pentagonie, który wtedy znacznie bardziej niż dziś liczył się z pomrukami z Moskwy.

Śladem Amerykanów poszli Brytyjczycy, a niebawem i Polacy. Kolejne wyrzutnie przeznaczone do palenia czołgów i samolotów wydatnie zasiliły arsenał ukraińskiej armii. Mało kto zakładał wówczas, że pozwolą na coś więcej niż napsucie Rosjanom krwi. Nie jest tajemnicą, że donatorzy nie wierzyli w ocalenie Ukrainy. Myślano, że napadnięty kraj po kilku-kilkunastu dniach się ugnie, a najeźdźcy triumfalnie wjadą do Kijowa. Po kilku tygodniach uciekali spod niego w popłochu, a Zachód zrozumiał, że warto i należy pomagać, o czym ostatecznie przesądziło ujawnienie rosyjskich zbrodni w Buczy i Irpieniu.

Do końca sierpnia br. amerykańskie wsparcie wojskowe dla Ukrainy wyniosło 13,5 mld dol., brytyjskie – 2,3 mld funtów, a polskie dostawy osiągnęły wartość 1,8 mld euro. Ociągające się Niemcy przeznaczyły na ten cel 0,7 mld euro. Pomagają też inne państwa – zestawienie wymienia najhojniejsze. Oficjalnie, bowiem niektórzy dostawcy nie ujawniają części transferów. Przykładem może być Francja, która w potocznym przekonaniu niechętnie dozbraja Ukrainę, za kulisami zasilając Kijów nie tylko bronią kinetyczną, ale i informacjami.

Lista przekazanego sprzętu jest długa – wspomnianych Stingerów znajduje się tam 1,4 tys., Javelinów 6,5 tys. Liczby nabojów karabinowych idą w dziesiątki milionów, pocisków artyleryjskich w setki tysięcy. Obok tej „drobnicy” jest i 20 śmigłowców, 18 łodzi patrolowych, kilkaset transporterów opancerzonych, co najmniej 350 czołgów, większość z Polski. Jest wreszcie ponad 200 haubic (samobieżnych i holowanych), około 30 mobilnych wieloprowadnicowych systemów rakietowych (przede wszystkim amerykańskich Himarsów). Tysiące dronów (w tym kamikadze, także z Polski) i dziesiątki radarów poprawiających skuteczność artylerii. Sami Amerykanie dostarczyli 75 tys. zestawów kamizelek balistycznych i hełmów. Ukraińskie nieba bronią rakietowe systemy przeciwlotnicze S-300 ze Słowacji i NASAMS z USA. Są mobilne wyrzutnie z Wielkiej Brytanii, do dostarczenia kolejnych zobowiązali się Niemcy.

Jak dotąd nad teatrem działań wojennych nie pojawiły się zachodnie samoloty. Kilka tygodni temu analitycy wojskowi wstrzymali oddech, gdy okazało się, że Ukraińcy przeprowadzili skuteczną akcję „wygaszania” rosyjskiej obrony przeciwlotniczej. Aby stało się to możliwe, najpierw należało zniszczyć stacje radarowe, do czego NATO wykorzystuje pociski AGM-88 HARM. To rakieta powietrze-ziemia, do przenoszenia której niezbędny był – jak się wydawało – samolot amerykańskiej konstrukcji. Fakt, iż na zniszczonych rosyjskich pozycjach znaleziono szczątki HARM-ów zrodził spekulacje, że Ukraińcy dysponują myśliwcami F-16. Wkrótce okazało się, że z rakiet strzelały ukraińskie (poradzieckie) MiG-i-29, a za „pożenieniem” wschodniej i zachodniej technologii stali amerykańscy inżynierowie. „Efów” zatem za naszą wschodnią granicą nie ma, ale nie będzie wielkiego zaskoczenia, gdy w końcu się pojawią. Jeszcze w czerwcu weterani sił powietrznych USA, republikański kongresmen Adam Kinzinger i  demokratka Chrissy Houlahan, przedstawili projekt ustawy o szkoleniu ukraińskich pilotów w amerykańskim lotnictwie wojskowym. Ów pomysł legislacyjny nie przełożył się dotąd na konkrety – przynajmniej takie, o których mówiono by publicznie. Ale, zdaniem wielu ekspertów, nie da się wykluczyć, że takie szkolenia już trwają (tak, puszczam do Was oczko).

Choć rzeka zachodniej broni jest coraz szersza, z perspektywy armii ukraińskiej nadal niewystarczająca. Przeszkody polityczne są znoszone stopniowo – w miarę rosnącego przekonania o słabości Rosji. Dobrze ilustruje to przykład wspomnianych Himarsów. Najpierw Joe Biden mówił, że Ukraina nie dostanie systemów rakietowych zdolnych razić cele w Rosji. Potem Pentagon ogłosił, że jednak Kijów otrzyma takie uzbrojenie, lecz bez rakiet przeznaczonych do najdłuższego lotu. Na końcu zaś amerykańska ambasador w Kijowie stwierdziła, że decyzje o sposobie użycia Himarsów należą wyłącznie do Ukraińców. Tak gotuje się rosyjską żabę – etapowo oswaja Rosjan z rosnącym potencjałem ich przeciwników oraz z następującymi w wyniku tego porażkami. Tym sposobem ogranicza się ryzyko gwałtownych reakcji (np. użycia przez Moskwę taktycznej broni jądrowej), a zarazem wysyła sygnał głównemu lokatorowi Kremla: „Wycofaj się, nim Ukraińcy jeszcze bardziej upokorzą twoje wojsko i ciebie”. W takim ujęciu docelowym modelem jest maksymalna westernizacja sprzętowa ukraińskiej armii, także z powodu innych czynników rozpisana w czasie.

Jakich? Posłużmy się znów Himarsami. USA posiadają około 500 wyrzutni, jedną piątą mogą bez uszczerbku dla własnych zdolności przekazać Ukrainie. Ale… Roczna produkcja rakiet w ostatniej dekadzie mieściła się między 5 a 9 tys. sztuk rocznie. Jedna wyrzutnia to sześć rakiet, Ukraińcy mają ich około 20. Pełna salwa oznacza wystrzelenie 120 pocisków. Niespełna 60 salw zużywa całą śrdnioroczną produkcję rakiet. Ukraińcy tylu pocisków nie dostali – z oficjalnych informacji wynika, że przekazano im około 2 tys. rakiet. Zaś cały amerykański zapas to 50-kilka tysięcy pocisków. Cena pojedynczego to 150 tys. dol. Kontener wyrzutni waży 2,5 tony, a do tego dodać trzeba wiozącą go ciężarówkę. Nie ma zatem możliwości, by Ukraińcy używali Himarsów masowo (inna rzecz, że przy tej precyzji rażenia nie istnieje taka potrzeba) – na przeszkodzie stają kwestie logistyczne, organizacyjne, finansowe i ściśle wojskowe. Sprzęt wymaga przerzutu przez ocean, jest kosztowny, zaś moce produkcyjne nawet amerykańskiej zbrojeniówki zostały po zakończeniu zimnej wojny mocno ograniczone. Jak i zapasy na „czas W”, którymi dzielić się należy z umiarem, by nie obniżać gotowości własnej armii.

Poziom komplikacji uzbrojenia i cena niezbędnych komponentów w wielu przypadkach wykluczają scenariusz rozwinięcia masowej produkcji. „Głupią” amunicję można tłuc w imponujących ilościach, precyzyjnej już nie. Niedawno ujawniono, że Ukraińcy posiadają pociski Excalibur, zdolne razić cele na odległość do 40 km. Co więcej, można je wystrzeliwać z niejednego typów haubic, a Ukraina otrzymała ich kilka, z różnych państw. Wyposażone w GPS Excalibury potrafią uderzyć w cel z dokładnością do dwóch metrów. Są odporne na zakłócenia, przewidziane do operowania w każdych warunkach pogodowych – i kosztują po 100 tys. dol. 900 sztuk zamówionych dla Ukrainy przez Pentagon wydaje się mikroskopijnym wsparciem – do czasu, aż uświadomimy sobie, że to 900 niemal pewnych trafień. I że w przypadku „głupiej” amunicji skuteczność da się odmierzyć co najwyżej promilami. Pojedyncze trafienie może zniszczyć wóz bojowy z całą załogą, ale realia wojny są bezwzględne dla księgowych i logistyków – statystycznie na jednego wyeliminowanego z walki przeciwnika przypadają tysiące sztuk wszelkiej maści „nieinteligentnych” nabojów.

Ta jakość zniszczy rosyjską armię.

—–

Nz. rosyjska jakość jej nie ocali…/fot. Sztab Generalny Ukraińskich Sił Zbrojnych

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mgła

Co się wyłania z wojennej mgły? Jak, czym i o co walczą Ukraińcy i Rosjanie – podsumowanie pierwszego tygodnia rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

Generałowie obiecali Putinowi, że uporają się z armią Ukrainy w ciągu dwóch-trzech dób. Następnie, do połowy marca, miała potrwać akcja wyłapywania niedobitków i pacyfikacji przejawów obywatelskiego oporu. Gdy pisałem te słowa – w ósmym i dziewiątym dniu inwazji – Ukraińcy nadal się bronili, a lokalnie, zwłaszcza w okolicach Kijowa, przechodzili do kontrataków. Świat przecierał oczy, zdumiony ukraińską determinacją i skutecznością, ale przede wszystkim rosyjską nieudolnością. Objawiała się ona na tyle sposobów, że w internetowych trendach indolencja najeźdźców górowała nad ich barbarzyństwem. Internauci – a więc spora część globalnej społeczności – częściej kpili z kompetencji Rosjan, niż oburzali się ich brutalnością. W kręgach wojskowych i analitycznych – w Polsce i na Zachodzie – zaczęto wręcz mówić o wrażeniu deja vu. Pierwsza wojna w Zatoce Perskiej z 1991 r. pokazała światu, że sprzęt made in USSR jest w dużej mierze niskiej jakości. „Radzieccy” tłumaczyli, że to błędny wniosek i że w odpowiednich rękach (nie Irakijczyków) uzbrojenie „dałoby radę”. Dziś ich następcy dostarczają kolejnych dowodów na słabą jakość posowieckiej i rosyjskiej techniki, ale też rosyjskiej sztuki wojennej (na pewno w wymiarze operacyjnym i taktycznym). Dramatyczna sytuacja Ukrainy po pierwszym tygodniu zmagań nie była bowiem skutkiem kunsztu rosyjskich dowódców i rzemiosła żołnierzy armii Federacji. To ilość – jak przed 70 laty – pozostawała najważniejszym rosyjskim atutem.

Spuszczone spodnie generałów

„Nabraliśmy się na putinowską propagandę rzekomej armii XXI wieku” – przyznawali nieoficjalnie moi rozmówcy ze struktur dowódczych WP. Zaraz jednak apelowali, by nie tracić z oczu całości obrazu. Ukraina to spory kraj – trudno zatem mówić o błyskawicznych postępach lądowych ofensyw. Poza tym, w odróżnieniu od nieudolnej kampanii na północy, siły rosyjskie z powodzeniem kontynuowały natarcie na południu. W całości składało się to na obraz dwóch wojen, uprawniający do konkretnych wniosków. Po pierwsze, operację uderzenia z Krymu i uzyskania lądowego połączenia z okupowaną od 2014 r. częścią Donbasu, planowano i przygotowywano od dawna. Działania z północy nosiły zaś wszelkie znamiona czynionych ad hoc. Po drugie więc, uprawnione wydają się twierdzenia, że koncentracja Rosjan wzdłuż północnych granic Ukrainy niemal do samego końca była blefem, służącym wiązaniu ukraińskich sił. Decyzja Kremla o ataku na Charków i Kijów zastała rosyjskich dowódców „ze spuszczonymi spodniami”, niegotowych. Słabe wyszkolenie, wadliwy sprzęt, niskie morale z jednej, oraz determinacja Ukraińców z drugiej strony, zrobiły resztę. A trzeba zaznaczyć, że na Charków natarła 1. Gwardyjska Armia Pancerna. W jej składzie znajdują się dwie elitarne dywizje ciężkie, której czołgi możemy oglądać na paradach w Moskwie. Na najbliższej, jeśli się odbędzie, zabraknie wielu maszyn. Zwykle odpucowane, zapłonęły na podejściu do Charkowa. Albo stanęły w polu. Prezydent Wołodymyr Załenski zaapelował do Rosjan, by porzucili ciężki sprzęt i wracali do domów; niektórzy wzięli to sobie do serca. Może nie masowo, ale licznie rosyjscy pancerniacy spuszczali paliwo z czołgów – i meldowali, że nie są w stanie dalej jechać, niektórzy zaś oddawali się do niewoli.

Te szokujące sytuacje miały co najmniej kilka powodów. „Nie chcemy z wami walczyć, bo jesteście naszymi braćmi”, tłumaczył jeden z rosyjskich jeńców. Zabiedzony, młody chłopak, co przypomina, że armia wielkiego imperium wciąż opiera się na rekrucie z przymusowego poboru. Traktowanego przez dowódców z pogardą i nonszalancją. Niegodnego solidnego wsparcia – na północy już po trzech dniach walk doszło do załamania się logistyki. W efekcie, głodni rosyjscy żołnierze szabrowali sklepy, wymuszali jedzenie od cywilów, okradali bankomaty i mieszkania. U pancerniaków szybko pojawił się trwały efekt psychologiczny „obróbki” tanków przez ukraińskie wyrzutnie przeciwpancerne. Napisać, że załogi poczuły respekt, to jakby nic nie napisać. To ważna lekcja dla zwolenników utrzymywania w WP poradzieckich czołgów T-72 (i ich zmodernizowanej wersji PT-91). Putin wysłał do Ukrainy wozy o lepszych parametrach, a i tak okazały się trumnami na gąsienicach. W czym wydatnie pomogło… rosyjskie lotnictwo, które nawet po ośmiu dniach walki nie wywalczyło dominacji w powietrzu. Jego aktywność nad Ukrainą można nazwać symboliczną – na przekór ekspertom, którzy jeszcze dzień przed inwazją zapowiadali, że siły powietrzne Rosji zasypią Ukraińców pociskami balistyczny z bombowców, rakietami z maszyn wielozadaniowych, że „zaciemnią niebo” nad polem bitwy.

„Szrot” na łasce rolników

Strach podobny jak u pancerniaków, udzielił się też pilotom. Baterie ukraińskich rakiet przeciwlotniczych i ręczne wyrzutnie rakietowe – do spółki z lotnictwem – zadały Rosjanom dotkliwe ciosy. To blamaż na całej linii, bo teoretycznie armia rosyjska posiada wszelkie narzędzia, by pozbawić Ukraińców „parasola”. Najeźdźcom ewidentnie zabrakło taktycznych rakiet balistycznych i pocisków samosterujących, zdolnych do precyzyjnych rażeń lotnisk i stanowisk obrony przeciwlotniczej. Amerykański wywiad sugeruje, że armia Federacji – rozpoczynając inwazję – miała ich tylko na dziesięć dni oszczędnych działań. Walka z operatorami naramiennych wyrzutni wymaga z kolei ścisłej współpracy lotnictwa z oddziałami na ziemi. Rosjanom od lat szwankuje łączność i dokucza brak doświadczeń w tym zakresie. W efekcie samoloty wzbijały się w powietrze rzadko, by nie paść ofiarą Stingerów i naszych Piorunów, wojska na ziemi pozostały bez wsparcia – i błędne koło się zamykało. A że ukraińskie lotnictwo przetrwało pierwsze uderzenie, samo przystąpiło do akcji. Strącało samoloty – jak choćby pełnego spadochroniarzy Iła-76 – i dziesiątkowało kolumny czołgów. Obrońcy użyli też kupionych w Turcji dronów TB-2 (zamówionych również przez Polskę), siejąc dodatkowe spustoszenie. Przy okazji brutalnie zweryfikowano możliwości rosyjskiej obrony przeciwlotniczej, zabezpieczającej przemarsz wojsk. Zadziwiająco wiele zestawów rakietowych nie było w stanie towarzyszyć kolumnom z powodu awarii i usterek. „Szrot” zostawał w tyle, zdany na łaskę ukraińskiej armii bądź… miejscowych rolników. Wieloletnie prężenie muskułów – wszystkie te spektakularne, „niezapowiedziane” ćwiczenia – wyraźnie zużyły posiadany przez Rosjan sprzęt.

Jeszcze kilkanaście dni temu świat z obawą spoglądał na manewry, które odbywały się w Białorusi. Po rozpoczęciu inwazji wydawało się oczywistym, że i stamtąd wyjdzie rosyjskie uderzanie wzdłuż granicy z Polską. Elementarz działań operacyjnych przewiduje odcięcie przeciwnika od wsparcia z zewnątrz, a to właśnie przez nasz kraj już od dawna przechodzą dostawy broni z Zachodu. W Białorusi pod koniec lutego pozostawało niemal 40 tys. rosyjskich żołnierzy – wyliczali analitycy. Do tego sporo ciężkiego sprzętu; pozornie dość, by zamknąć Ukraińcom życiodajny „kurek”. Tyle że Rosjanie po pierwszych porażkach nie pchali już do walki komponentu bojowego bez należytego wsparcia logistycznego. A tego – w ósmym i dziewiątym dniu wojny – wciąż im w Białorusi brakowało, choć czynione były uzupełnienia. Inna sprawa, to ryzyko operacji lądowej w zachodniej Ukrainie, gdzie najeźdźcy mogą się spodziewać fanatycznego oporu – to w końcu najbardziej ukraińska z ukraińskich prowincji kraju. W każdym razie nieprawdą okazały się doniesienia, zgodnie z którymi to NATO – w ramach zakulisowych ustaleń – wymusiło na Moskwie ustanowienie strefy zakazu lotów bojowych nad zachodnią Ukrainą.

Miasta uporczywej obrony

Sojusz jednak nie próżnował. Transporty broni to nie wszystko. – Pomagamy im – potwierdził moje przypuszczenia dotyczące wsparcia wywiadowczego NATO dla Ukraińców jeden z najważniejszych polskich generałów. – Ale to oni walczą, a sposób, w jaki to robią, czapki z głów. Nie spodziewałem się tak dobrego dowodzenia i tak twardego oporu. Myślę, że przez następne dekady będzie się o tym uczyć w akademiach wojskowych – usłyszałem. Ukraińcy od początku nie mieli szans na rozległą, manewrową operację obronną – było ich za mało, musieli reagować na zagrożenia z kilku kierunków, brać pod uwagę możliwość otwarcia kolejnych frontów. Zorganizowani w stosunkowo niewielkie, a liczne grupy bojowe, skupili się na rozbijaniu kolejnych kolumn transportowych. Finalnie, rosyjskie czołówki pancerne stawały w pół drogi, bez paliwa, często mając za sobą zarwane przez Ukraińców mosty. I stały w gigantycznych korkach, narażone na ataki z ziemi i powietrza. Rosjanie niby zajmowali jakieś miasta, po czym nagle okazywało się, że na jednostki drugiego rzutu czy zaopatrzenia organizowano zasadzki. Tak „szarpany” nieprzyjaciel w końcu docierał do metropolii, z których co najmniej kilka – w tym stolicę – Ukraińcy przewidzieli do obrony. Uporczywej.

W trakcie bezpośrednich walk szybko dała znać o sobie olbrzymia różnica w umiejętnościach taktycznych między Ukraińcami i Rosjanami. Na przestrzeni ośmiu minionych lat niemal 70 tys. ukraińskich żołnierzy przeszło szkolenie pod okiem natowskich instruktorów (także Polaków). Ich taktyka nosi wiele znamion partyzantki miejskiej, co może być dla Rosjan zapowiedzią trudnej okupacji – gdyby do niej doszło. Ale i lotnictwo Ukrainy operowało w specyficznym rygorze. Rozśrodkowane w zaimprowizowanych bazach w zachodniej Ukrainie, z konieczności (radary i zestawy rakietowe Rosjan) „chadzało” na niskich wysokościach. Nieco asekurancko, ale to wystarczało, by co jakiś czas skutecznie zaatakować kolejną kolumnę rosyjskich wozów, zestrzelić helikopter czy samolot wroga. Wspomniany już wcześniej szok, jaki temu towarzyszył, sami Rosjanie porównali skalą do innego niespodziewanego zdarzenia. A właściwie serii zdarzeń, mowa bowiem o postawie etnicznych Rosjan-obywateli Ukrainy. Najeźdźcy oczekiwali przyjęcia chlebem, solą, wódką i kwiatami. I masowego przyłączenia się do „antyfaszystowskiej” krucjaty. Już pod dwóch dniach wojny stało się jasne, że agresorzy mocno się przeliczyli.

Korytarze dla cywilów

Pojęcie Nebel des Krieges – mgły wojny – wprowadził do wojskowych podręczników pruski generał Karl von Clausewitz. Odnosi się ono do niepewnej sytuacji w teatrze działań wojennych. W strategicznych grach komputerowych widzimy ją pod postacią zasłoniętych części planszy, pod którymi nie wiadomo co się kryje. Po pierwszym tygodniu walk mgła wojny zaczęła opadać na Ukrainę. Spektakularny atak na stację przekaźnikową w Kijowie – transmitującą sygnał telewizyjny – był częścią większej kampanii. Wkrótce z różnych części kraju popłynęły doniesienia o problemach z dostępem do sieci GSM i Internetu. Rosjanie, po sześciu dniach wojny zorientowali się, że telewizja służy do komunikacji władz ze społeczeństwem i przeciwdziałaniu dezinformacji. Że sieć wzmacnia ducha oporu Ukraińców i pozwala na kolportowanie niekorzystnych dla agresora treści. Poza „ciosaniem” infrastruktury, zaczęli też korzystać z przewagi radio-elektronicznej – i masowo zakłócać komunikację. Ukraińskiemu wojsku – wspartemu przez „oczy i uszy” NATO – wielkiej krzywdy nie zrobili, ale cywilny obieg informacji mocno ograniczyli. Media zatem w jeszcze większej mierze skazano na oficjalne doniesienia obu stron, niechętnie dopuszczających dziennikarzy do miejsc walk.

Mimo info-szumu i niedostatku potwierdzonych doniesień, pod koniec minionego tygodnia jasnym było, że Rosjanie otrząsnęli się z pierwszego szoku. Doszło do przegrupowania i zmiany sposobu działania – gros wysiłków spadło na artylerię, która skupiła się na terrorystycznych ostrzałach miast. Z iście radzieckim rozmachem, liczonym wagonami zużytej amunicji. I z zamysłem godnym wojennych zbrodniarzy, przewidującym złamanie ducha oporu Ukraińców brutalnym uderzeniem w cywilów. Z analizy ruchu rosyjskich wojsk można było wysnuć wniosek, że Kreml dąży do zajęcia wschodniej Ukrainy, do linii Dniepru. Zamysł polityczny wydaje się być tożsamy z tym, co Niemcy zrobiły z Republiką Francuską w 1940 r., kiedy część kraju poddano okupacji, a w pozostałej stworzono kadłubowe państwo Vichy, z kolaboracyjnym rządem. Czy to realny scenariusz? W piątek, kiedy zamykaliśmy ten numer „Przeglądu”, Rosjanie wykazywali się wielką determinacją. Walki nie ustawały mimo rozmów pokojowych, toczonych na ukraińsko-białoruskiej granicy. A i same negocjacje miały mocno pragmatyczny wymiar, zdominowały je bowiem rozmowy o tworzeniu korytarzy humanitarnych, przeznaczonych do ewakuacji cywilów z oblężonych miast. Załogi tych twierdz nie zamierzały składać broni.

—–

Nz. Jeden z wielu zniszczonych rosyjskich czołgów/fot. Dowództwo Sił Zbrojnych Ukrainy

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 11/2022

Szanowni Czytelnicy! Na swoim profilu facebookowym prowadzę relację z ukraińskiego frontu. Staram się codziennie wrzucić kilka postów, zawierających coś więcej niż informacje, które moglibyście przeczytać gdzie indziej. Śledzą mnie tysiące ludzi, polecam się zatem także uwadze Czytelników blogu.

Doceniasz moją pracę? Proszę zatem:

Postaw mi kawę na buycoffee.to