„Radar”

W środę tuż po 14.00, zaalarmowany doniesieniami z Ukrainy, napisałem na Twitterze: „ruskie poderwały aż 12 Тu-95МS. Za około 2h będą w strefie zrzutu rakiet i wtedy się okaże, czy to straszak czy wstęp do kolejnego ataku rakietowego. Tak czy inaczej, TT chyba za szybko odtrąbił uziemienie flotylli Тu-95 na skutek zużycia”. Około 17.00 (czasu ukraińskiego; w Polsce była wówczas 16.00) osiem rosyjskich bombowców wystrzeliło znad Morza Kaspijskiego 36 pocisków manewrujących Ch-101/Ch-555. Co się stało z czterema pozostałymi maszynami? Zawróciły do bazy – najprawdopodobniej wystartowały dla „zmyły” (by sugerować, że atak będzie liczniejszy), choć nie da się wykluczyć awarii (rosjanie z oczywistych powodów o takich sprawach nie informują).

Ukraińska obrona przeciwlotnicza zgłosiła zniszczenie 33 pocisków Ch-101/Ch-555. Tego dnia „zdjęto” jeszcze trzy z czterech kalibrów, posłanych około godziny 13.00 (czasu ukraińskiego) z morza. Wieczorem zaś przeciwnik użył czterech hipersonicznych kindżałów – wystrzelonych przez samoloty MiG-31 – tych jednak nie udało się strącić.

Była więc środa dniem, w którym rosjanie przeprowadzili kombinowany atak rakietowy, jeden z największych w tym roku. Co istotne, pociski Ch-101/Ch-555, które wleciały nad Ukrainę od południowego wschodu, nieustannie zmieniały kierunek lotu. Ich skomplikowane trajektorie miały rzecz jasna zmylić ukraińską OPL, co niespecjalnie się udało. O jednej z tajemnic tego sukcesu napiszę w dalszej części tekstu. Najpierw mniej optymistyczne podsumowanie środowego ataku – wspomniane kindżały dosięgły zaplanowanych celów, którymi były dwa lotniska sił powietrznych Ukrainy. Nie wiem, czy rosjanom udało się zniszczyć jakieś maszyny; z pewnością polowali na Su-24, które przenoszą storm shadowy.

Druga kwestia dotyczy bombowców Tu-95 – zasygnalizowałem ją już we wpisie na TT. Część analityków od pewnego czasu donosiła o problemach rosjan z bombowcami, będącymi elementem sił strategicznych federacji. Tupolewy – zaprojektowane i przeznaczone do przenoszenia głowic jądrowych – można również wykorzystać do konwencjonalnych ataków, co rosjanie czynią regularnie od początku pełnoskalowej inwazji. Intensywność, ale i wiek maszyn sprawiły, że Tu-95 zaczęły masowo niedomagać. Tak przynajmniej twierdzili twitterowi komentatorzy. Gwoli uczciwości, sam kilka miesięcy temu pisałem o kłopotach Tu-95, choć daleko mi było do twierdzeń o całkowitym uziemieniu flotylli. Na wyposażeniu rosyjskiej awiacji jest około 70 Tupolewów (w dwóch wersjach), brakuje rzetelnych informacji o tym, ile maszyn pozostaje w stanie lotnym. Z uwagi na ich charakter (broń jądrowa to polisa ubezpieczeniowa rosji), naiwnym byłoby założenie, że rosjanie mają zaledwie kilkanaście sprawnych samolotów. To, że jest ich więcej, potwierdza jednorazowe użycie dwunastu Tu-95 – moskale raczej nie wykorzystaliby tuzina bombowców do ataku na Ukrainę, gdyby w zapasie nie mieli kilkunastu innych maszyn, gotowych do realizacji zasadniczej misji, związanej z nuklearnym odstraszaniem i ewentualną odpowiedzią. Ale…

Ale liczba rakiet odpalonych z ostatecznie ośmiu Tu-95 nie powala. „Tutki” zdolne są do przenoszenia ośmiu pocisków tego typu, co dałoby łączna salwę 64 Ch-101/Ch-555. 36 sztuk to znacznie mniej – z jakiegoś powodu wykorzystane do ataku bombowce przenosiły po cztery-pięć rakiet (choć nie da się wykluczyć, że któryś niósł nawet osiem, a inny jedną; potencjalnych kombinacji jest tu sporo, co nie zmienia faktu, że wykorzystano mniej niż 60 proc. możliwości). Oczywiście, może to mieć związek z niedostateczną liczbą posiadanych przez rosjan rakiet, ale może również częściowo potwierdzać doniesienia o kłopotach z nośnikami. Samoloty w tym zakresie niespecjalnie różnią się od ludzi – dźwiganie ciężarów wprost przekłada się na zmęczenie/zużycie konstrukcji. A dodajmy – tupolewy już od wielu miesięcy dźwigają poniżej możliwości, zwykle przenosząc po dwie-trzy rakiety. Tym niemniej latają i lata ich całkiem sporo.

Lecz ze skutecznością bywa różnie. Jako się rzekło, w tym konkretnym przypadku OPL zniszczyła 33 z 36 rakiet. Środa była w Ukrainie pogodna, a więc i widoczność przyzwoita. Co podkreślam, bo choć to przeciwlotnicy strzelali do pocisków – i to im podziękował prezydent Zełenski – za sukcesem stali również zwykli Ukraińcy. 530 konkretnych obywateli, użytkowników aplikacji ePPo, którzy tego dnia zrobili z niej właściwy użytek. W piękne letnie popołudnie nisko lecące rakiety dostrzegło zapewne tysiące ludzi, ale nie wszyscy mieli dość pomyślunku, refleksu, woli i wreszcie technicznych możliwości, by pomóc w namierzeniu i zestrzeleniu intruzów. A do tego celu służy właśnie ePPo.

ePPo jest jak wiele innych aplikacji dostępnych na smartfony – darmowa i łatwa po pobrania, choć wymaga autoryzacji (celem sprawdzenia, czy użytkownik to obywatel Ukrainy). Apka przesyła informacje o zaobserwowanych celach powietrznych, takich jak pocisk manewrujący czy dron-kamikadze. Wystarczy ją otworzyć i skierować smartfona w stronę obiektu. Następnie trzeba wybrać ikonę określającą, jaki obiekt zaobserwowaliśmy: bezzałogowiec, rakietę, śmigłowiec czy samolot. Całą procedurę kończy naciśnięcie czerwonego przycisku.

Wycelowanie smartfonem w obiekt pozwala namierzyć koordynaty, jednocześnie jest sposobem na weryfikację zgłoszenia. ePPo jest połączone z systemem obrony przeciwlotniczej Ukrainy, dzięki czemu koordynaty od razu trafiają do jej bazy danych. Dalej działają algorytmy sztucznej inteligencji. W ciągu 2-4 sekund dane z ePPo zostają przetworzone – z uwzględnieniem zarejestrowanych współrzędnych wyliczone zostają prędkości i tory lotów, najbardziej prawdopodobne kierunki ruchu. Zwizualizowane dane trafiają do jednostek OPL, uzupełniając informacje z radarów (które części nisko lecących pocisków nie widzą, bądź widzą z przerwami), tym samym znacząco poprawiając świadomość sytuacyjną przeciwlotników. Potem wystarczy już „tylko” zestrzelić intruza.

ePPo działa od jesieni zeszłego roku, jest na bieżąco udoskonalana i pomogła zestrzelić dziesiątki obiektów. Apkę pobrały setki tysięcy Ukraińców, tworząc coś, co można określić mianem „obywatelskiego radaru”, dając zarazem kolejny dowód zaangażowania zwykłych ludzi w walkę z najeźdźcą.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Integracja

„Ukraina niczego w Wilnie nie uzyskała”, „Zełenski rozżalony”, „NATO okrakiem wycofuje się ze wsparcia dla Kijowa” – oto trzy z wielu krzykliwych nagłówków, na jakie natknąłem się przeglądając rosyjskie i polskie media (także społecznościowe). Intencje kremlowskiej propagandy są dla mnie oczywiste – dezawuowanie szczytu ma podnieść na duchu rosjan, zaś u rosyjskojęzycznych Ukraińców wywołać przekonanie, że zostali zdradzeni/porzuceni. Polskie źródła albo działają z prorosyjskich pobudek, albo dla taniej sensacyjności bezmyślnie kopiują tę narrację. Fałszywą, a w niektórych obszarach opartą o niezrozumienie bądź świadome ignorowanie reguł dyplomatycznej gry.

Zacznijmy od podstawowych faktów. NATO nie może przyjąć do swojego grona państwa w stanie wojny. Z uwagi na wzajemne zobowiązania oznaczałoby to konieczność włączenia się Sojuszu do działań zbrojnych. W tym konkretnym przypadku pójście na wojnę z rosją, której NATO – z powodu ryzyka nuklearnej eskalacji – wolałoby uniknąć. Zatem tak długo, jak długo trwa konflikt na wschodzie, nie będzie mowy o członkostwie Ukrainy i wynikających z niego gwarancjach bezpieczeństwa. Co więcej, wielu z nas umyka fakt, że w warunkach akcesji jest coś więcej niż tylko nieprowadzenie aktywnych działań bojowych. Aspirujący kraj musi mieć uregulowane kwestie własnych granic – nie może rościć sobie pretensji, słusznych czy nie, do terytoriów będących pod kontrolą innego państwa. Tak więc sam koniec wojny to w odniesieniu do Ukrainy za mało, jeśli nie będzie to koniec poprzedzony wyzwoleniem wszystkich ziem utraconych między 2014 a 2022 rokiem.

Oczywiście, są alternatywy dla „pełnego ukraińskiego zwycięstwa”, ale na tym etapie tekstu pozwolę je sobie pominąć.

Świadomość wymienionych uwarunkowań jest dla polityków oczywista. Stąd kłamliwość twierdzeń, że Zełenski, i ktokolwiek z jego delegacji, jechał do Wilna z nadzieją, że przywiezie Ukraińcom członkostwo, konkretną datę czy dokładny kalendarz integracji. Nie da się ich wyznaczyć z prostego powodu – nie sposób przewidzieć, kiedy skończy się wojna. Zwłaszcza że nie wszystko zależy od natowskiej i ukraińskiej strony, bo nie będzie końca konfliktu, jeśli takiej woli nie wykażą rosjanie. Niestety, cechą charakterystyczną wszystkich społeczeństw jest powszechność nierealistycznych oczekiwań. Większość Ukraińców chciałaby, żeby ich ojczyzna była w NATO już teraz (część proukraińskich opinii publicznych na Zachodzie również), a choćby i za cenę ryzyka eskalacji konfliktu do rozmiarów wojny światowej. Wołodymr Zełenski nie może ignorować takich postaw. I jakkolwiek naiwnością jest wiara, że w Wilnie czymkolwiek go zaskoczono – bo w przypadku takich „imprez” kluczowe ustalenia podejmuje się wcześniej, a szczyt ma służyć jedynie ich prezentacji – to i tak ukraiński prezydent musiał dać do zrozumienia, że nie jest w pełni usatysfakcjonowany. Pod publiczkę i w imieniu publiki, czyli przede wszystkim własnych obywateli. Każdy uczestnik szczytu ma świadomość rutynowości tego zabiegu, zatem darujmy sobie bajeczki o „kwasach” pośród głów państw antyrosyjskiej koalicji czy wręcz rozłamie (i jego dramatycznych skutkach). Nic takiego się nie dzieje.

Gdy piszę te słowa szczyt w Wilnie jeszcze trwa, lecz już teraz jasne jest, że Ukraina otrzymała zapewnienie dotyczące członkostwa. Że proces akcesyjny zostanie maksymalnie skrócony, a formalnie zacznie się „gdy pozwolą na to warunki”. Do tego czasu sojusznicy zobowiązują się do doradztwa i finansowania przebudowy armii ukraińskiej do standardów natowskich. Nade wszystko zaś do dalszego wspierania wysiłków ZSU w zwalczaniu rosyjskiej agresji – zakrojonej na szeroką skalę pomocy sprzętowej, szkoleniowej i wywiadowczej. Szczyt stał się okazją do zadeklarowania kolejnych pakietów pomocy; nie będę Was zanudzał szczegółami, ale warto odnotować doniesienia o zintegrowanym programie szkoleniowym na samolotach F-16 dla ukraińskich pilotów, który wystartuje w sierpniu br., dobrze też wspomnieć o francuskiej deklaracji dostarczenia pocisków manewrujących SCALP (storm shadowów znad Sekwany). Część deklaracji ma charakter niejawny – dowiemy się o nich zapewne dopiero po pierwszym użyciu posłanego sprzętu na froncie.

A teraz Realpolitik. Jest rzeczą oczywistą, że rosja – przy obecnym reżimie – będzie korzystać z własnych możliwości, by członkostwo Ukrainy zablokować. Ba, nawet upadek obecnej władzy może tu nie wnieść istotnej zmiany. Z punktu widzenia Kremla, wystarczy utrzymać wojnę na niskim poziomie intensywności i odmawiać podpisania porozumienia pokojowego. Ciągłe odsyłanie Ukrainy do poczekalni nie przysłuży się wiarygodności NATO, Sojusz zatem musi wypracować na tę okoliczność jakąś strategię. Znaleźć konsensus dotyczący nieidealnych, ale akceptowalnych warunków członkostwa. Załóżmy, że Ukraińcom uda się wyprzeć rosjan ze swojego terytorium – rzecz w tym, że w takim scenariuszu Moskwa nie utraci zdolności ostrzału Ukrainy pociskami manewrującymi. I nie musi tego robić często, by podtrzymać faktyczny stan wojny, która w takiej postaci może trwać nawet dekady. Co wtedy? Ano NATO będzie musiało zagrać va banque, zaryzykować integrację. Z Wilna nie płyną żadne informacje, by Sojusz wypracował w tej kwestii jakieś stanowisko, uzgodnił, jaki rodzaj ryzyka poniesie, a jaki nie. Z drugiej strony, wśród zachodnich przywódców coraz powszechniejsze jest przekonanie, że presją ekonomiczną (sankcyjną) da się Moskwie wybić z głowy długoletnie wojowanie. Jeśli mają rację, może rzeczywiście na tym etapie nie ma czego ustalać.

Ale spychanie problemów „na później” dotyczy również Ukraińców. Co jeśli nie odbiją wszystkich ziem, a rosja jednostronnie ogłosi zakończenie spec-operacji, nie opuszczając okupowanych terytoriów? Czy za cenę członkostwa w NATO Kijów wyrzeknie się roszczeń terytorialnych? Obecnie taki scenariusz jest nieakceptowalny przez większość Ukraińców, głównie z uwagi na świadomość poniesionych strat i „świeżość” tej rany. Co wcale nie wyklucza sytuacji, w której Ukraina przed takim dylematem stanie. Jest kwestią niedyskutowalną – patrząc z ukraińskiej perspektywy – że dziś trzeba robić wszystko, by wyeliminować ryzyko trudnych kompromisów. Ale nie wolno też z góry oznaczać ich piętnem tabu zamykanego w publicznej debacie diagnozą zdrady. Bo w którymś momencie może nie być innego wyjścia.

O czym piszę z intelektualnej uczciwości, osobiście nie tracąc wiary w pełne ukraińskie zwycięstwo. Zwieńczone szybką integracją z NATO.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Precyzja

Wczoraj tuż po godz. 21.30 w okupowanej przez rosjan poddonieckiej Makiejewce rozpętało się prawdziwe piekło. Ukraińskie rakiety trafiły w skład amunicyjny wroga, w wyniku czego doszło do szeregu eksplozji wtórnych. Magazyn pocisków do wyrzutni Grad znajdował się na dziedzińcu ogromnego, niedokończonego kompleksu mieszkalnego – w „studni”, z której jednak część wybuchającej amunicji „wydostała się” na zewnątrz. Zdetonowane w takich okolicznościach rakiety raziły kilka okolicznych budynków, co najmniej jedna przypadkowa osoba została na skutek tego ostrzału zabita. To przykra wiadomość, tym niemniej winą za tę śmierć należy obarczyć rosjan, którzy umieścili magazyn w pobliżu osiedla mieszkaniowego i szpitala.

Ukraińcy konsekwentnie kontynuują precyzyjne uderzenia w zaplecze rosjan – w ciągu ostatniego miesiąca zniszczyli co najmniej 30 składów amunicyjnych. Ale atakują również inne cele. Kilka dni temu w spektakularnych okolicznościach przyłożyli moskalom na lotnisku w Berdiańsku. Oddalony od frontu o kilkadziesiąt kilometrów obiekt zdawał się być poza zasięgiem ukraińskiego lotnictwa, tymczasem porażono go właśnie z samolotów. Dlaczego spektakularnie? Ano Ukraińcy użyli co najmniej sześciu rakiet Storm Shadow, które wypuścili w towarzystwie nieznanej liczby pocisków-wabików ADM-160 MALD. Lotnictwo ZSU działa zwykle parami (i na niskich wysokościach) – tym razem musiano poderwać kilka maszyn jednocześnie. Oczywiście, mogły one startować z różnych miejsc, ale ich atak był skoordynowany. Po 16 miesiącach wojny i wielokrotnym zniszczeniu ukraińskiego lotnictwa – do którego doszło w świecie rosyjskiej propagandy – piloci ZSU znów pokazali ruskim faka.

(Pro)kremlowscy propagandyści twierdzą, że strącono dwa z czterech storm shadowów, na dowód publikując zdjęcia jednego wraku. I ani słowem nie wspominając o skutkach ataku. Z niezależnych źródeł wiadomo, że na lotnisku eksplodowało co najmniej pięć pocisków, więc informacje o czterech użytych storm shadowach można włożyć między bajki. Nie da się jednak wykluczyć, że rosjanie rzeczywiście „zdjęli” dwie rakiety – obok udokumentowanego bojowego storma także wspomniany wabik ADM-160 (który wysyła się właśnie po to, by rozpraszał uwagę obrony przeciwlotniczej przeciwnika). Incydent z Berdiańska u skarpetkosceptyków opisywany jest jako triumf rosyjskiej myśli technicznej, której „udało się rozpracować storm shadowy”. Zestrzelenie jednej z sześciu rakiet trudno nazwać sukcesem, „nabranie się” na wabika również – lecz nie to jest w tym przypadku najistotniejsze. Ukraińcy nie celowali w rozstawione na płycie maszyny – ich rakiety uderzyły w budynki zajmowane przez wojskowych pilotów i personel techniczny. Taki dobór celu to efekt kalkulacji, z której wynika, że piętą achillesową rosyjskiego lotnictwa nie są niedostatki samolotów i śmigłowców, ale dramatycznie niska liczba lotników posiadających odpowiednie kompetencje.

Nie wiemy, ilu wojskowych zabito w Berdiańsku – zabiegi propagandy, by pisać o incydencie jako o triumfie sugerują, że musiało zaboleć. Gdy w grudniu ub.r. ukraińskie drony zaatakowały lotnisko sił strategicznych federacji w Diagilewie (położone głęboko w rosji), zasadniczym celem również był budynek pilotów. Kilka dni po ataku poznaliśmy nazwiska trzech zabitych wówczas lotników – dzięki informacjom lokalnych mediów o pogrzebach oficerów. Teraz w ten sposób trudno będzie pozyskać jakiekolwiek informacje – władze zakazały bowiem publikowania nekrologów i tekstów o pogrzebach zabitych w spec-operacji wojskowych („poza wyjątkowymi sytuacjami” – zakładam, że dotyczącymi zasłużonych dla reżimu mundurowych).

Zostawmy Berdiańsk – codzienność ukraińskich precyzyjnych ataków jest znacznie mniej spektakularna, za to w skutkach niezwykle istotna. Wzdłuż linii frontu himarsy i lufowa artyleria strzelająca pociskami Excalibur konsekwentnie polują na rosyjskie działa, zwłaszcza samobieżne, oraz na wyrzutnie rakietowe typu Grad (i inne). Tylko w pierwszych czterech dniach lipca br. Ukraińcom udało się zniszczyć 126 rosyjskich systemów artyleryjskich, od początku maja br. – gdy na dobre zaczęło się polowanie – ponad 1300 (!) sztuk tego sprzętu. Co ważne, ukraińskie załogi wykonujące te zadania pozostają w dużej mierze bezkarne. Himarsy rażą na odległość 70 km, ale nawet zwykłe haubice strzelające pociskami Excalibur są poza zasięgiem rosyjskiego ognia kontrbateryjnego. Excalibur leci na odległość 40 km, rosyjski precyzyjny pocisk artyleryjski Krasnopol jest w stanie pokonać ledwie połowę tego dystansu. A że rosyjskie lotnictwo w strefie przyfrontowej w zasadzie nie istnieje, jedynym realnym zagrożeniem pozostaje amunicja krążąca (czy jak kto woli drony-samobójcy).

Niektórych (bardziej wtajemniczonych) może zdziwić fakt, że himarsów używa się do niszczenia celów potencjalnie ruchomych. Z założenia ten rodzaj broni przeznaczony jest do rażenia obiektów o stałych koordynatach, na przykład budynków. Gdy cel się przemieści, rakieta weń nie uderzy – nie da się jej bowiem przeprogramować w locie. Na współczesnym polu walki unika się tworzenia stałych pozycji artyleryjskich – działa i wyrzutnie muszą być w ruchu, by po namierzeniu przez wroga nie zostały zniszczone. Tyle teoria, w praktyce manewr bardzo często nie odbywa się błyskawicznie. Na polu bitwy napakowanym dronami przemieszczanie się dział i wyrzutni również jest niebezpieczne. Jedno ryzyko napiera na drugie – z jednej strony mamy możliwość otrzymania „zwrotki” (dostania się pod ogień kontrbateryjny), z drugiej sposobność, by podczas przemarszu oberwać od drona-samobójcy. W efekcie systemy artyleryjskie potrafią stać w jednym miejscu przez wiele godzin – co zdarza się obu stronom konfliktu. Tyle że Ukraińcy mają nad rosjanami zasadniczą przewagę – skrócony łańcuch dowodzenia i wymiany informacji. Narzekają na to sami rosjanie (wystarczy poczytać mil-blogerów czy choćby słynnego girkina), korzystają ich przeciwnicy. Gdy rosyjska wyrzutnia czy działo zostanie namierzone, informacja na ten temat w ciągu kilkunastu minut trafia do ukraińskich artylerzystów. Tak długo jak koordynaty pozostają aktualne, tak – przy precyzyjnej amunicji – w zasadzie nie ma mowy o pudle. Z narzekań rosjan wynika, że u nich opisana wymiana danych w najlepszym razie zajmuje wiele godzin, ba, nawet dni. Oby tak dalej, towarzysze.

Oby dalej, bo w efekcie mamy sytuację, która rok temu wydawała się nieprawdopodobna. Artyleryjska dominacja rosjan była wówczas miażdżąca i decydowała o ich sukcesach. Dziś moskale strzelają już dużo rzadziej, a na wielu odcinkach frontu to Ukraińcy mają artyleryjską przewagę. Nie jest to „walec” wypluwający dziesiątki tysięcy pocisków dziennie, ale skuteczność ognia, dzięki precyzji, pozostaje znacznie wyższa.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Pożar

To, co działo się wczoraj wieczorem w rosyjskiej wojennej blogosferze, zasługuje na miano „pożaru w burdelu”. Mój boże, czegoż to ruskie nie napisały… Że czołgi ZSU zjeżdżają z obwodnicy Charkowa i kierują się na Biełgorod, że doszło do intensyfikacji walk wzdłuż całej linii frontu, że to najpewniej początek ukraińskiej kontrofensywy. Gdyby wziąć te sensacje na poważnie, można by odnieść wrażenie, że oto nadchodzi przełomowy moment wojny. Gdyby… Mimo później pory poświęciłem sprawie kilkadziesiąt minut – tyle wystarczyło mi, by zorientować się, że moskale albo niepotrzebnie wpadli w panikę, albo celowo robią zamieszanie. Pozostając na gruncie przywołanej analogii, podpalili burdel, a teraz udają spanikowanych sąsiadów, klientów i pracownice.

Skłaniam się ku opcji drugiej. Wiele można Z-blogerom zarzucić w kwestii ich obiektywności czy rzetelności, ale z pewnością są to osoby dobrze poinformowane. Nie mówimy tu o niezależnej prasie, a o propagandystach pracujących na zlecenie Kremla (mamy tu do czynienia z różnymi koteriami – jednym płaci MON, innym Wagner, jeszcze innym na przykład Gazprom – ale to wszystko dzieje się pod kremlowską „czapką” i nadzorem). No więc ludzie z takim wglądem w bieżącą sytuację na froncie dobrze wiedzieli, że Ukraińcy nie ruszyli. Dlaczego zatem narobili zamieszania?

Moim zdaniem, odpowiedź znajdziemy w Bachmucie, gdzie Ukraińcy rzeczywiście uderzyli na skrzydłach rosyjskiego zgrupowania walczącego o miasto. I odnieśli relatywnie duże sukcesy, zajmując kilka kilometrów kwadratowych terenu. Informacje napływające z Bachmutu są pełne sprzeczności i niejasności, ale wynika z nich z całą pewnością, że oddziały ukraińskie wczoraj wieczorem wzmogły presję. Do tego stopnia, że rosjanie stanęli przed widmem utraty kolejnych fragmentów miasta (i jego okolic), przede wszystkim zaś inicjatywy operacyjnej na tym odcinku frontu. Byłby to blamaż porównywalny z wcześniejszymi klęskami armii rosyjskiej pod Kijowem, w charkowszczyźnie i Chersoniu. Bo choć Bachmut to mała mieścina, rosjanie nadali mu ogromną propagandową rolę, a w dziewięciomiesięcznych zmaganiach stracili – wedle różnych źródeł – od 50 do 100 tys. zabitych i rannych. I teraz miałoby się okazać, że był to wysiłek daremny?

Sądzę, że rosyjska propaganda przygotowuje odbiorców na scenariusz utraty miasta bądź utrzymania status quo, czyli dalszych walk bez gwarancji szybkiego sukcesu. Ta druga opcja jest dla konsumenta rosyjskiego przekazu niemal równie irytująca, jak wycofanie się – dmuchanie balonika „Bachmut-za-chwilę-nasz”, szczególnie w okresie poprzedzającym dzień (pa)biedy, wywindowało oczekiwania na poziom, z którego upadek to gwarancja bolącego tyłka. Te przygotowania polegają na stworzeniu odpowiedniego kontekstu, narracji wielkiego ataku. „Odparliśmy i odeprzemy wszystkie ukraińskie uderzenia, no ale, wicie-rozumicie, Bachmutu (części pozycji w Bachmucie) zachować się nie udało”. Tak przedstawiona porażka – albo dalszy brak sukcesu – boli trochę mniej.

O ile szum wywołany rzekomym zmasowanym ukraińskim atakiem był ściemą, o tyle reakcje na dostarczenie przez Wielką Brytanię rakiet Storm Shadow wywołały u ruskich autentyczny lęk. Mowa bowiem o pociskach manewrujących dalekiego zasięgu (powyżej 300 km), przeznaczonych do rażenia punktów dowodzenia, centrów logistycznych, baz lotniczych oraz elementów krytycznej infrastruktury. Zeszłoroczne pojawienie się himarsów najpierw zdemolowało rosyjską logistykę, a później solidnie ją pokomplikowało, gdyż zmusiło rosjan do odsunięcia składów na odległość 100 km od linii frontu. Teraz obszar rażenia znaczącą się powiększył, co oznacza nie tylko kolejne dotkliwe zniszczenia, ale następny kłopotliwy w konsekwencjach odskok baz logistycznych i centrów dowodzenia. Oczywiście, Storm Shadow nie są wunderwaffe – jak każde pociski manewrujące i je można zestrzelić, ale wymaga to angażu sporych sił i środków, a rosjanie mają coraz mniejszą swobodę w dysponowaniu własną OPL. „Stormy” zrzuca się z samolotów, co może się okazać ukraińskim „wąskim gardłem” – niedostatek samolotów i rosyjska przewaga w powietrzu będą determinować sposób i zakres użycia tej broni. No i Ukraińcy nie mogą liczyć na jakieś wielkie dostawy – mówi się o najwyżej kilkuset rakietach. „Małych” kilkuset, bowiem RAF nie posiada ich więcej niż tysiąc, a to z magazynów sił powietrznych Wielkiej Brytanii pochodzą przekazywane Ukrainie pociski.

Tym niemniej to i tak kilkaset powodów do zmartwień dla dowództwa rosyjskiej armii, które dodatkowo staje przed koniecznością oswojenia się z myślą, że nawet z dala od frontu coś może mu spaść na głowę.

Dziś to tyle – siadam za chwilę do tekstu o incydencie rakietowym i jego skutkach. Sprawa rosyjskiego pocisku, którego wrak znaleziono pod Bydgoszczą, przeradza się w demoralizującą aferę – nie mam mocy, by temu przeciwdziałać, ale postaram się pewne rzeczy wyjaśnić. Zainteresowanych moją opinią i ustaleniami zapraszam do lektury w poniedziałek. Dobrego weekendu!

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Opuszczone rosyjskie pozycje pod Bachmutem/fot. ZSU