(Nie)wolni

Przez front przewinęło się do tej pory mniej więcej 1,2 mln ukraińskich żołnierzy oraz około miliona rosjan. To moje autorskie szacunki, oparte o dostępne dane. Służba w ZSU trwa rok (co nie oznacza roku na froncie; na pierwszej linii członek personelu sił zbrojnych Ukrainy spędza 3-4 miesiące), rosjanie wysyłani na obszar „spec-operacji” spędzają tam pół roku. Armia ukraińska liczy 700 tys. żołnierzy (milion, o jakim się czasem mówi, dotyczy wszystkich służb mundurowych w Ukrainie), rosyjski kontyngent to obecnie około 350 tys. ludzi (z których dwie trzecie stacjonuje na okupowanych terenach) – i jest to wartość, którą można uznać za średnią dla tego konfliktu (moskale zaczynali z mniej niż 200 tys. wojskowych, ale był okres, że wojna angażowała niemal pół miliona żołnierzy). Ukraińcy ponieśli dotąd straty na poziomie 170 tys. zabitych, rannych i zaginionych (jedna trzecia to polegli), rosyjskie szacowane są na 220-250 tys. (z których zabici to 70-90 tys.); takie dane podają zachodnie źródła wywiadowcze.

Obie strony przetrzymują obecnie po około 1,5-2,5 tys. jeńców, przy czym w rosyjskiej niewoli przebywa więcej Ukraińców niż rosjan w ukraińskiej. Ta przewaga to „premia” Mariupola, kiedy moskale za jednym razem pojmali 2,5 tys. ukraińskich żołnierzy. Jeńcy są najczęściej po kilku miesiącach wymieniani, a niektórzy nie trafiają nawet do oficjalnej ewidencji. Obie armie stosują praktykę „podręcznych obozów” – konkretne jednostki frontowe trzymają jeńców w strefie walk i na podstawie porozumień z dowódcami niższego szczebla z drugiej strony wymieniają obcych na swoich. Taka niewola trwa od kilku godzin do kilkunastu dni i choć praktyka ta jest formalnie zakazana przez dowództwa obu armii, nadal ma miejsce. Niezależnie od tego sumaryczna liczba więźniów wojennych w tym konflikcie nie przekracza kilkunastu tysięcy. Odnosząc się do doświadczeń historycznych, na tym etapie wojny (po 1,5 roku bardzo intensywnych zmagań, które mają obecnie patowy status), jeńców powinno być kilka razy więcej.

Dlaczego żołnierze obu stron unikają niewoli i zamiast niej często wybierają walkę do końca? W sytuacji dysproporcji w morale – które u Ukraińców jest wyższe niż u rosjan – tak postawione pytanie może się wydawać dziwne. Potoczne doświadczenie każe bowiem założyć, że przy takich różnicach w nastawieniu do służby i walki, moskale winni poddawać się masowo.

W przypadku Ukraińców sprawa też nie jest oczywista. Nie da się jej wyjaśnić jedynie wyższą motywacją, wynikającą na przykład z rosyjskiego bestialstwa i przekonania, że należy wrogowi uniemożliwić kolejne zbrodnie, a choćby i za cenę własnego życia.

Szukając odpowiedzi, przyjrzyjmy się jeńcom filmowanym podczas wymian. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to kondycja uwalnianych Ukraińców, który najczęściej wyglądają jak żywe trupy. W odróżnieniu od nich, rosyjscy więźniowie mają się bardzo przyzwoicie – widać, że ich karmiono, że zapewniono im opiekę medyczną, że nie poddawano okaleczającym torturom. Podłe warunki niewoli, będące standardem rosyjskich obozów – przemoc, niedożywienie, niezaopiekowane rany i nieleczone choroby – są dobrze znane pośród ukraińskich żołnierzy. Wystarczyło kilka pierwszych wymian, by wiedza na ten temat stała się powszechna. Szczególną grozę budzi lęk przed kastracją; rosjanie co najmniej kilkanaście razy dopuścili się takiej zbrodni na jeńcach (nie raz i nie dwa, chwaląc się własną brutalnością w sieci). Zatem to strach przed koszmarnym doświadczeniem powstrzymuje Ukraińców przed podniesieniem rąk.

Brakuje uzasadnionych przesłanek, by takie lęki były również udziałem rosjan. Mimo to ci także drżą przed wizją pojmania. Po pierwsze, ponieważ żyją pod presją ogłupiającej propagandy, która przekonuje ich o ukraińskiej brutalności. Ba, często przy tym sięgając po argumenty absurdalne, jak groźby zabicia dla narządów czy okaleczeń na skutek eksperymentów medycznych. Możemy się z tego śmiać, ale rosjanie w to wierzą, sądząc po relacjach jeńców z „drugiej armii świata”, zaskoczonych łagodnym potraktowaniem. Po drugie, moskale boją się konsekwencji prawnych – w ojczyźnie za „dobrowolne poddanie się” grozi im kara 10 lat więzienia (wzorce stalinowskie wiecznie żywe…). Po trzecie wreszcie, Ukraińcy ogrywają medialnie każdą wymianę jeńców, uwolnionych traktując jak bohaterów i mówiąc o nich jak o bohaterach. W rosji tymczasem to tabu – o jeńcach właściwie się nie mówi, temat jest wstydliwy i potencjalnie defetystyczny, brakuje zatem szerszej świadomości, szczególnie pośród żołnierzy, że niewola nie jest wyrokiem śmierci czy kalectwa. I tak lezą iwany pod lufy, choć wcale by nie musiały…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Bachmut z czasów tuż przed finalną bitwą, zdjęcie ilustracyjne/fot. Marcin Ogdowski

Uzupełnienia

To jeden z najpopularniejszych w ostatnich dniach memów w Ukrainie. „Szukam zdrowego chłopca, bez szkodliwych zwyczajów, najwyżej 27-letniego”, czytamy w kwestii przypisanej dziewczynie ze zdjęcia. „Ja też takiego szukam”, odpowiada gen. Walery Załużny, dowódca naczelny Ukraińskich Sił Zbrojnych (ZSU).

Kilka dni temu znajomy żołnierz, służący obecnie pod Bachmutem, napisał: „Nie mogę i nie chcę zrozumieć, dlaczego próbuje się wpychać do ZSU wszelkiego rodzaju śmieci, drani moralnych, gwałcicieli i resztę szumowin, poniżając w ten sposób armię. Armia to nie kolonia karna, nie miejsce zesłania. Z jakiegoś powodu gliniarze nie biorą takich drani do pracy, a w ZSU – proszę bardzo. Cholernie mnie to wszystko wkurza”.

Ukraina zaczyna mieć problemy z rezerwami; te dwie sytuacje – popularność mema i złość zasłużonego żołnierza, że w szeregi trafiają pośledniej jakości rekruci – dobrze ilustrują stan rzeczy. Kilka dni temu rosjanie rozpowszechnili informacje, wedle której do tej pory zginęło ponad 150 tys. ukraińskich żołnierzy, a 230 tys. zostało rannych. Co ciekawe, jednym z pierwotnych źródeł tych sensacji był emerytowany pułkownik US Army Douglas McGregor – zidiociały trumpista o wybitnie skarpetkosceptycznych sympatiach, ulubieniec nadwiślańskich ukrainofobów. Ten sam, który jeszcze w lipcu ub.r. twierdził, że armia ukraińska straciła 80 proc. żołnierzy, że na froncie jest już tylko bezużyteczna rezerwa, a rosjanie wycofali 80 proc. swojej armii na odpoczynek, bo separatyści sami dają radę. No więc takie źródło wypluło z siebie wspomniane statystyki, dodając, że to nie wszystkie straty Kijowa, bo doliczyć do nich należy także „tysiące” ochotników z Zachodu.

W tym samym czasie w tureckich mediach „wypłynęła” informacja – rzekomo pochodząca od izraelskiego wywiadu – że straty rosyjskie to 18,5 tys. zabitych, czyli osiem razy mniej niż w przypadku Ukraińców.

I rajcują się teraz tymi sensacjami (pro)rosyjskie profile w społecznościówkach, co w połączeniu z coraz częstszymi świadectwami na temat ukraińskich kłopotów z uzupełnieniami, sprzyja niepewność wśród zwolenników wolnej Ukrainy.

Ale czy rzeczywiście są powody do zmartwień? Do zmartwień tak, do paniki – nie.

Pisałem wczoraj o tym, że rosjanie najprawdopodobniej nie mają innych planów niż zajęcie Donbasu. Lecz to nie oznacza końca wojny, a zapowiedź zamrożenia konfliktu; takie, moim zdaniem, byłyby w tym scenariuszu intencje Moskwy. Zainicjowanie symulowanego dialogu, nawet zwieńczonego jakimś porozumieniem pokojowym, pod płaszczykiem którego rosja przygotowałaby się do kolejnej rozgrywki – bez konieczności ponoszenia bieżących strat i obciążeń związanych z wojną. Jeśli jednak Kreml chce dalej wojować – mimo iż znów traci elitę swojego wojska w bojach o obwód doniecki – żadnego zamrożenia nie będzie. W percepcji rosyjskiego dowództwa wojna na wyniszczenie, bez spektakularnych zysków terytorialnych, też ma sens, towarzyszy jej bowiem przekonanie, że gdy Ukraińcy w końcu pękną, kraj stanie przed najeźdźcami otworem.

Ale czy pękną? Gdyby łączne ukraińskie straty rzeczywiście dochodziły do 380 tys., wojna niechybnie zmierzałaby ku (tragicznemu) końcowi. Realnie jednak są one znacznie niższe – amerykańskie służby szacują je na 120 tys. zabitych, rannych i wziętych do niewoli (wedle tych samych źródeł, straty rosyjskie do końca stycznia wynosiły 180 tys. wyeliminowanych z walki; w przypadku obu stron, zabici stanowią mniej więcej jedną trzecią ogólnych liczb). 120 tys. z 700 tys. osób służących w ZSU to dużo – 15 proc., pośród których znajduje się najwartościowszy „materiał ludzki”. Żołnierze z liniowych, zaprawionych w boju, nierzadko elitarnych formacji. Musimy jednak pamiętać, że większość rannych (wedle ukraińskich źródeł sześciu na dziesięciu) wraca do pełnego zdrowia i do służby. Cykl rekonwalescencji trwa zwykle od 3 do 6 miesięcy, co oznacza, że wielu weteranów rannych podczas późno-letnich i jesiennych operacji ofensywnych dopiero teraz wraca do szeregów.

Dziury jednak łatać trzeba na bieżąco – stąd praktyka sięgania po często problematycznego rekruta. Niejedyna zresztą. Ukraińskie dowództwo od jakiegoś czasu obsadza linię frontu jednostkami gorszej jakości (oddziałami obrony terytorialnej, brygadami w całości składającymi się z rezerwistów), wychodząc z założenia, że ich potencjał jest wystarczający dla prowadzenia operacji obronnych. Duża część lepszych oddziałów – z dużym doświadczeniem bojowym – jest obecnie w odwodzie, wielu weteranów szkoli się na zagranicznym sprzęcie – na zachodzie kraju i zagranicą. To „straż pożarna”, ale i ukraińską pięść, która uderzy, gdy będzie wystarczająco dobrze wyszkolona i wyposażona. Na co Ukraińcy wpływ mają ograniczony, bo zdolność do budowania tego potencjału zależy od szybkości i wielkości zachodniej pomocy wojskowej.

I oczywiście, byłoby lepiej, gdyby gen. Załużny nie był zmuszony do takiego „chomikowania” ludzi i sprzętu. Bo taka strategia niesie ryzyko, że ci „gorsi” nie wytrzymają rosyjskiej presji, a pomoc przyjdzie za późno. I nie mam na myśli katastroficznych wizji posypania się całego frontu i rosyjskich uderzeń w głąb Ukrainy; dla mnie to scenariusz o bardzo niskim prawdopodobieństwie. Chodzi mi raczej o regionalne zyski terytorialne putlerowców, które w dalszej perspektywie napsują Ukraińcom mnóstwa krwi. Nie sądzę bowiem, by rosjanie wycofali się skądkolwiek dobrowolnie – zwrot ziem nie stanie się przedmiotem rozmów pokojowych, a Ukraina będzie tam, gdzie dotrą jej wojska. Tymczasem konieczność odzyskiwania kolejnych rozleglejszych terenów przełoży się na dodatkowe straty – zawsze wyższe, gdy prowadzi się operacje ofensywne. Więc w którymś momencie może się okazać, że na rekonkwistę zabraknie ludzi.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Pawłowi Ostojskiemu, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Tomaszowi Frontczakowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Maxowi Maksimovičowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale i Aleksandrowi Stępieniowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Kamilowi Zemlakowi, Marcinowi W., Ewelinie Tkacz, Michałowi Skwarkowi i Pawłowi Jaczewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ukraińscy żołnierze w Bachmucie, przy punkcie wydawania pomocy humanitarnej dla ludności/fot. Marcin Ogdowski