Durak

Wczoraj durny ruski pilot na Su-35 usiłował zaczepić Francuzów lecących dwoma myśliwcami Rafale. Zbliżył się, wykonał kilka niebezpiecznych manewrów, Francuzi zareagowali.

Do zdarzenia doszło podczas lotu patrolowego wzdłuż granicy iracko-syryjskiej.

Pilotowi moskowii może i nie zabrakło brawury, ale umiejętności owszem. Co w żaden sposób nie dziwi, wziąwszy pod uwagę to, co prezentuje sobą rosyjskie lotnictwo nad Ukrainą.

Tak czy inaczej, z incydentu Francuzom pozostanie pamiątka w postaci załączonego kadru z systemu optoelektronicznego jednego z Rafali.

A gdyby tak Francuzowi osunął się palec. Ehhh…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Myśliwiec Rafale/fot. Siły Powietrzne Republiki Francuskiej

Księżycowo

Okolice Bachmutu, zdjęcie satelitarne, a więc z kosmosu. Dosłownie i w przenośni, wszak mamy tu do czynienia z iście księżycowym krajobrazem. Z jakiegoś powodu rosyjska artyleria wybrała sobie za cel skrzyżowanie polnych dróg…

Oczywiście, takie dewastacje nie dotyczą całości obszarów, na których toczą się bądź toczyły walki. Zakres zniszczeń zwykle jest mniejszy, ma też różny charakter – inny w terenie polnym, leśnym, inny w obszarach zabudowanych. Przykład: „poza frontowymi częściami, Bachmut jednak nadal jako miasto istnieje. Zniszczeń jest sporo, ale w centrum niewiele jest złożonych budynków”, pisał mi przedwczoraj kolega-wolontariusz.

Sumarycznie (odwołuję się do słów Wołodymyra Zełenskiego sprzed kilkunastu dni), 174 tysiące kilometrów kwadratowych ukraińskiej ziemi zostało „skażonych” minami i niewybuchami. Odpowiada to mniej więcej obszarowi wielkości Kambodży czy Syrii. I ponad połowie powierzchni Polski…

Fot. Maxar Technologies

Ps. Sołedar nadal walczy, wbrew skarpetkosceptycznej urra!narracji.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Iluzje

Do lata 2008 r. wojna była dla Europejczyków mocno abstrakcyjnym pojęciem. Owszem, ich armie brały udział w odległych konfliktach, lecz dotyczyło to niewielkich odsetków populacji. Rosyjski atak na Gruzję – choć na chwilę wywołał ferment w opiniach publicznych – szybko przestał być powodem do zmartwień. Wojnę stoczono daleko, gdzieś na pograniczu z Azją, zaś jej ekonomiczne i demograficzne skutki miały symboliczny wymiar. Sześć lat później ta sama percepcja zwyciężyła w postrzeganiu krwawych zmagań w Donbasie – nawet środkowo-wschodni Europejczycy w większości uznali je za coś, co ich nie dotyczy. Aż nastał 24 lutego br. i armia Putina dokonała pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Dziś za naszą wschodnią granicą toczy się konflikt zbrojny o intensywności, której kontynent nie doświadczył po 1945 r. Jego konsekwencje nie rozkładają się równomiernie, te ekonomiczne właściwie dopiero przed nami, niemniej jasne jest, że wojna ponownie zakotwiczyła w codzienności mieszkańców Europy. Nie trzeba spadających na głowę bomb, by wiedzieć, że trwa.

Kiedy to już wojna?

Tyle że to nasza europocentryczna perspektywa, fałszywe z gruntu przekonanie o świecie, w którym niemal bez wyjątku panuje pokój. Nieistniejący już niemiecki Instytut Badań Przyczyn Wojny (AKUF) podawał, że w 2010 r. toczyły się 32 konflikty zbrojne, z czego 90% miało miejsce w krajach rozwijających się. Z kolei w 2011 r. ich liczba wzrosła do 36, rok później wynosiła 34. W 2013 r. AKUF zarejestrował 30 wojen o różnej intensywności. Przeglądając europejskie gazety z tamtych lat, znaleźć można jedynie ślad tych dramatów – stosunkowo nieliczne doniesienia z Iraku i Afganistanu, których zapewne byłoby jeszcze mniej, gdyby nie udział zachodnich wojsk. 2014 okazał się rokiem 31 konfliktów. Najkrwawszy rozgrywał się w Syrii, przy niewielkim zainteresowaniu europejskich opinii publicznych aż do kolejnego roku. Wtedy ponad milion Syryjczyków ruszyło na bezpieczny kontynent w poszukiwaniu lepszego życia. W takich okolicznościach powstała presja na rządy, „żeby wreszcie zrobiły coś z Syrią”. W przypadku krajów skupionych w NATO skończyło się na ograniczonej misji wojskowej, powołanej do zniszczenia tzw.: Państwa Islamskiego (ISIS).

Wróćmy do lat bieżących. W zeszłym roku liczba ofiar śmiertelnych starć zbrojnych i zamachów terrorystycznych wskazywała na stan wojny w 20 krajach świata. Według naukowców ze szwedzkiego Uniwersytetu w Uppsali – gromadzących dane związane z przemocą zorganizowaną – za wojnę uznać należy konflikt, na skutek którego w roku kalendarzowym ginie ponad tysiąc osób. W przypadku Afganistanu „limit” ów w 2021 r. przekroczono 41 razy – tyle kosztowała przede wszystkim droga talibów do powrotu do władzy, rozpoczęta wiosną, zakończona wejściem do Kabulu w połowie sierpnia ub.r. W tamtym czasie walczono też w Jemenie, gdzie od 2014 r. (aż do dziś) trwa wojna domowa wzniecona przez powstańców z szyickiego plemienia Huti. Według ONZ, tylko w minionym roku kosztowała ona życie 22 tys. osób, sprawiając jednocześnie, że aż 16 mln Jemeńczyków żyło na granicy głodu. Wziąwszy pod uwagę fakt, że Jemen graniczy z niezwykle zasobną Arabią Saudyjską (która przy wsparciu logistycznym USA jest stroną konfliktu, przeciwną powstańcom), tragiczna sytuacja humanitarna zasługuje na miano okrutnego paradoksu. Podobnie można określić sytuację w Nigerii – w jednym z najbogatszych w zasoby naturalne krajów świata – gdzie w 2021 r. aż 9,3 tys. osób zginęło na skutek wojny z terrorystyczną organizacją Boko Haram.

Odwrócony rozwój

Ale po drugiej stronie nie zawsze stoją żołnierze, partyzanci czy terroryści – wojna może mieć również postać zmagań z pospolitymi przestępcami. Z taką sytuacją mamy do czynienia w Meksyku, którego władze od dekad borykają się z działalnością karteli narkotykowych, a od 2006 r. prowadzą z nimi regularną wojnę. W zeszłym roku pochłonęła ona 7,7 tys. ofiar, a multimedialne zapisy potyczek przywodzą skojarzenia z partyzanckimi walkami miejskimi. Bojówki narkotykowych baronów są świetnie wyekwipowane, także w broń przeciwlotniczą, odkąd policja i armia używa wobec nich śmigłowców. Niektóre z maszyn spadają, a kadry niczym z „Black Hawk Down” (pol. „Helikopter w ogniu”) – fabularnej opowieści Ridleya Scotta o amerykańskiej akcji w somalijskim Mogadiszu – regularnie trafiają do meksykańskich mediów i sieci.

A skoro jesteśmy przy Somalii – w 2021 r. doszło tam do 1,6 tys. potyczek i 500 eksplozji, w których zginęło niemal 3,2 tys. osób. W kraju od wielu lat trwa kampania terrorystyczna prowadzona przez radykalnych islamistów z Asz-Szabab. W najnowszej odsłonie tego dramatu, zaledwie sprzed kilkunastu dni, zginęło 19 osób, gdy bojownicy ostrzelali pojazdy na drodze w regionie Hiran. Zabici to pasażerowie i kierowcy cywilnego mikrobusu oraz ciężarówek przewożących pomoc humanitarną. Członek miejscowej starszyzny przekazał Reutersowi, że stworzonym przez mieszkańców grupom samoobrony udało się pozbyć bojowników z tego terenu, siły rządowe nie przysłały jednak żadnego wsparcia, które zapobiegłoby powrotowi terrorystów.

Jest więc Somalia nadal na liście państw objętych działaniami zbrojnymi – i to wysoko. Wspomina się ją w najnowszej „Mapie wojny” Grupy Banku Światowego (WBG), zaprezentowanej w marcu br. podczas Fragility Forum 2022. Prezes grupy David Malpass wymienił wówczas konflikty o wysokiej lub średniej intensywności, toczące się w 23 państwach, w których łącznie mieszka 850 mln ludzi (czyli 1/9 ziemskiej populacji…). Malpass zaznaczył, że od ostatniego Forum (w 2020 r.) dramatycznie wzrosła niestabilność, liczba ofiar śmiertelnych związanych z konfliktami i niepokojami społecznymi. Według przytaczanych przez niego danych, w 2021 r. 300 mln mieszkańców krajów konfliktu doświadczyło „poważnego braku zabezpieczenia żywnościowego”. „Miliony rodzin mierzy się z odwróceniem rozwoju i największym kryzysem gospodarczym od prawie stulecia”, alarmował szef WBG.

Krwawiąca Syria

O tym, że wojna poza śmiercią i zniszczeniami oznacza też dotkliwe ekonomiczne skutki przekonują się właśnie Ukraińcy. Aż 75% budżetu państwa jest obecnie przeznaczanych na prowadzenie działań zbrojnych. W czasach pokoju utrzymanie armii oscyluje na poziomie 10% wpływów budżetowych, mamy więc do czynienia z kilkukrotnym wzrostem (nie 7,5-krotnym, bo po 2014 roku Kijów wydawał na wojsko więcej z uwagi na wojnę w Donbasie) – oczywiście kosztem usług oferowanych obywatelom.

Choć obiektywnie trudne, warunki życia większości Ukraińców są dużo lepsze niż w przypadku Syryjczyków. O czym Europejczykom łatwo zapomnieć, bo po zgruchotaniu ISIS uznaliśmy wojnę w Syrii za zakończoną. Ona tymczasem trwa, mimo iż nie jest już tak intensywna. Dla przykładu, w czerwcu br. lotnictwo USA dokonało nalotu, w którym zginął Abu Hamzah al-Jemeni, jeden z przywódców Al-Kaidy. Pod koniec sierpnia samoloty F-35 zaatakowały pozycje wspieranych przez Iran bojówek w północno-wschodniej Syrii. Był to odwet za wcześniejszy atak na amerykańskie instalacje. W tym samym czasie agencje donosiły o intensywnej wymianie ognia między Kurdami a turecką armią w okolicy Kobane, na pograniczu z Turcją. Ta garść informacji dobrze ilustruje skomplikowaną sytuację Syrii. Baszar Asad kontroluje dziś ponad 80% terytorium kraju, reszta znajduje się w rękach islamskich radykałów oraz Kurdów. Skrawek państwa zajmują Amerykanie, wzdłuż własnej granicy kordon bezpieczeństwa zbudowała Turcja. Na terenach pod kontrolą Asada goszczą zaś Rosjanie (którzy w ostatnich tygodniach wycofują część sprzętu, kompensując straty poniesione w Ukrainie). A ponieważ interesy wszystkich tych podmiotów są sprzeczne, nie da się wykluczyć eskalacji walk. Zresztą, nawet bez tego jest źle – w wyniku zorganizowanej przemocy w Syrii zginęło w 2021 r. 5,5 tys. osób. Bieżący nie zapowiada się lepiej.

A na koniec mała ciekawostka (którą wytropił Wojciech Orliński, publicysta „Gazety Wyborczej”, nauczyciel): z powodu braku traktatu pokojowego, drugą wojnę światową zakończył akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec oraz jednostronne deklaracje państw walczących z Niemcami, że już z nimi nie walczą. Polska przyjęła stosowny dokument późno – 18 lutego 1955 r. – ale do tej pory nie zrobiło tego aż 14 innych krajów. Formalnie zatem wciąż pozostają one w stanie wojny z Berlinem…

—–

Nz. Dzieci syryjskich uchodźców w Libanie, w jednym z wielu obozów w pobliżu miasta Arsal/fot. własne

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 38/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ślepy

7 kwietnia 2017 roku amerykańskie siły zbrojne uderzyły w syryjską bazę al-Shajrat – był to odwet za przeprowadzony właśnie z tego lotniska atak na cywilów z użyciem broni chemicznej, do jakiego doszło kilka dni wcześniej. Amerykański cios przyszedł z oddali i przyjął postać pocisków samosterujących Tomahawk. Flota USA odpaliła wówczas 59 rakiet; mowa o egzemplarzach z wcześniejszych serii produkcyjnych, niemniej każdy z nich wart był około miliona dolarów. Co ciekawe, amerykańskie rakiety dosięgły celu, mimo iż wspierający Assada Rosjanie mieli w Syrii zestawy przeciwlotnicze S-400, reklamowane jako doskonale nadające się do strącania zachodnich pocisków manewrujących. Wedle niepotwierdzonych informacji, Moskwa wiedziała o zamiarach Waszyngtonu, Biały Dom bowiem poinformował Kreml o ataku tuż zanim wystartowały pierwsze rakiety. Tym tłumaczono później pośpieszną ewakuację dwóch kompanii rosyjskiego wojska, które stacjonowały w al-Shajrat. Rosyjska niemoc czy zaniechanie – nie zamierzam tego rozstrzygać, bo i nie o to w tym wpisie chodzi. Rzecz w skali amerykańskiego ataku – jednorazowym użyciu, na jeden cel, niemal 60 rakiet.

Rosjanie w Ukrainie nigdy czegoś takiego nie zrobili. Najbardziej spektakularna akcja w ich wykonaniu miała miejsce 12 marca, kiedy około 30 rakiet spadło na instalacje poligonowe w Jaworowie koło Lwowa. Gromadzić się tam mieli zagraniczni ochotnicy, wspierający Ukrainę, choć bardziej prawdopodobnym zamiarem nalotu była chęć zniszczenie miejscowego centrum dystrybucyjnego zachodniej pomocy wojskowej. Co jakiś czas obserwujemy uderzenia z jednoczesnym użyciem kilkunastu rakiet, częściej kilku (jak niesławny nalot na Winnicę z minionego tygodnia), jednak gros rosyjskich ataków to pojedyncze odpalenia w pojedyncze cele. Intensywność i skupienie – podobne do zachodnich standardów w tym zakresie – obserwowaliśmy właściwie tylko w pierwszym dniu wojny; wtedy wydawało się, że agresorzy, mając całą Ukrainę w zasięgu, będą ją konsekwentnie „rozmiękczać”, systematycznymi i potężnymi uderzeniami.

Do tej pory rosyjska armia wystrzeliła około 3000 pocisków samosterujących i rakiet balistycznych. Laikom może się wydawać, że jest to ogromna liczba. Biorąc pod uwagę, że kończy nam się piąty miesiąc wojny, terytorialną rozległość Ukrainy oraz liczbę potencjalnych celów (krytyczne elementy infrastruktury, centra dowodzenia, magazyny, miejsca koncentracji wojsk) – nie, nie jest tego dużo. Wręcz dramatycznie mało, co jednoznacznie wskazuje na słabość rosyjskiej armii. Zwłaszcza w obliczu coraz częstszych przypadków sięgania po coraz starsze zapasy – radzieckie rakiety jeszcze z lat 60. – oraz wykorzystywania do uderzeń na cele naziemne pocisków przeciwlotniczych z wyrzutni S-300.

Przed wybuchem wojny Rosjanie produkowali kilka bardziej zaawansowanych systemów – najważniejsze z nich to rakiety balistyczne Iskander-M (odpalane z mobilnych wyrzutni), pociski manewrujące Kalibr (przenoszone przez okręty, w tym jednostki podwodne) oraz naddźwiękowe przeciwokrętowe pociski manewrujące P-800 Oniks, możliwe do użycia przeciwko celom naziemnym. W arsenale armii rosyjskiej znalazły się także m.in. Ch-101, Ch-59 i Ch-32 – pociski manewrujące odpalane z powietrza.

Wedle dostępnych informacji, przez całą miniona dekadę rosyjski przemysł dostarczał wojsku po 50 Oniksów i Iskanderów rocznie. Z pozostałymi był kłopot związany z dostępnością silników, wcześniej – w czasach sowieckich – produkowanych w Ukrainie. Rozpad Sowiecji i późniejsze zerwanie kooperacji z ukraińskim przemysłem zbrojeniowym zmusiły Rosjan do prac nas własnymi jednostkami napędowymi. Szło jak po grudzie, bo dla przykładu wcześniejsze wersje Kalibrów (sprzed 2014 roku) wyposażono w silniki pochodzące z… wycofanych z uzbrojenia starych radzieckich rakiet. Rosyjska zbrojeniówka potrzebowała ponad 20 lat, by opracować trzy silniki turboodrzutowe do swoich pocisków manewrujących. Mimo to możliwości produkcyjne pozostają na poziomie chałupniczym – przemysł może zaoferować armii nie więcej niż setkę silników do Kalibrów, Ch-101 i Ch-59 rocznie (łącznie). Wspomniane Ch-32 wytwarza się dopiero od 2019 roku w liczbie 20 rocznie – taka bowiem jest skala produkcji silników. Sumarycznie mam zatem nieco ponad 200 rakiet balistycznych i pocisków manewrujących na rok. Czyli proste odtworzenie arsenału do stanów sprzed inwazji to kwestia… kilkunastu lat.

A przecież nic tu nie jest oczywiste. Bo z jednej strony mamy do czynienia z mobilizacją przemysłu, z drugiej, z odcięciem od zachodnich technologii używanych na przykład w systemach celowniczych najnowszych rakiet. Problem z dostępnością komponentów pojawił się już po pierwszej serii sankcji z przełomu lat 2014-15 (wprowadzonych po aneksji Krymu i ataku na Donbas). Rosyjska zbrojeniówka przeszła wówczas na dwa tryby: „montujemy, co uda się ukraść” oraz „wtórnie wykorzystamy to, co już kiedyś wyprodukowaliśmy”. Oczywista zdawałoby się ścieżka – opracowanie zamienników – jak dotąd okazuje się ślepa. Gdy Ukraińcy wzięli na warsztat szczątki użytych przeciw nim rakiet Ch-101, wyszło na jaw, że wyposażono je w elektronikę z lat 70. Specjaliści zidentyfikowali części wyprodukowane m.in. przez fabrykę elementów radiowych w Woroneżu oraz miński zakład „Integral”. Za najnowsze uchodził system nawigacji PGI-2M, opracowany w 1977 roku. Nie dziwi zatem, że większość pocisków Ch-101 wystrzelonych do celów w Ukrainie chybiła.

Niestety, mówimy o broni wyposażonej w kilkudziesięcio-kilkusetkilogramowe głowice, więc chybienie i tak niesie ze sobą dramatyczne skutki, giną bowiem przypadkowe ofiary. Ślepy niedźwiedź wciąż pozostaje niebezpieczny.

—–

Nz. Start Kalibra/fot. MOFR

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Uprzedmiotowieni

W opisie kryzysu na granicy dominują dwie narracje. Pierwsza, lansowana przez rząd i publiczne media, maluje migrantów jako potężne zagrożenie – już nie tyle kulturowe, co kryminalne – z którym polscy żołnierze i strażnicy toczą bitwę o bezpieczeństwo Polaków. Odmienną opowieść snują niezależne media, dla których migranci to przede wszystkim ofiary białoruskiego reżimu i władz RP. Łukaszenko zwozi ich z ogarniętych wojnami miejsc i pcha ku naszej granicy, my zaś brutalnie ich wyrzucamy. I tak po wielokroć, w wyniku czego bogu ducha winni ludzie umierają w lasach z wyziębienia. Obie wizje oparte są na uproszczeniach, obie de facto uprzedmiotowiają cudzoziemców, którzy pragną przedostać się przez Polskę do krajów starej Unii. Tymczasem nie mamy do czynienia ani z potworami czyhającymi na nasze mienie, ani z bezwolną masą, uciekającą w popłochu przed niechybną śmiercią. Kim zatem są bezimienni zwykle bohaterowie najważniejszych newsów ostatnich dni? Co ciągnie ich do Europy i przed czym uciekają?

Ponury bilans wojen

Z dostępnych informacji wynika, że dominują pośród nich mieszkańcy Iraku, przede wszystkim Kurdowie, oraz obywatele Syrii. Pozostali pochodzą z Afganistanu, Libanu i krajów Afryki Północnej. Rzesza Irakijczyków i Syryjczyków z miejsca przywodzi skojarzenia z toczonymi na Bliskim Wschodzie wojnami. I daje łatwe wyjaśnienie przyczyn exodusu. Przypomnijmy, amerykańska inwazja z 2003 r. na wiele lat zdestabilizowała Irak, wcześniej już – przez ponad dekadę – dotknięty dokuczliwymi sankcjami. Sam amerykański atak nie był tak niszczący, jak wieloletnia wojna domowa, będąca efektem rozbicia dotychczasowych struktur politycznych, na czele których stał Saddam Husajn. Wiele lat później z tego chaosu wyłoniło się Państwo Islamskie (ISIS), działające w Iraku i sąsiedniej Syrii. Ponury bilans trapiących Irak konfliktów to 306 tys. zabitych (choć są również dane mówiące o milionie ofiar), z których dwie trzecie stanowią cywile. Statystyki te obejmują okres od marca 2003 r. do września br. i są na bieżąco – w ramach inicjatywy Costs of War (ang. koszty wojny) – aktualizowane przez amerykański Watson Institute.

Wojna w Syrii, która zaczęła się przed 10 laty, pochłonęła życie 266 tys. osób – czytamy w Costs of War. W starciach zbrojnych i działaniach terrorystycznych zginęło ponad 80 tys. żołnierzy i policjantów, 77 tys. bojowników i 100 tys. cywilów. ONZ szacuje, że ofiar jest znacznie więcej – 350 tys., a Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka mówi o 400 tys. zabitych. W najkrwawszym 2014 r. było ich 76 tys., w ubiegłym roku „niespełna” siedem tysięcy. Niezależnie od tego, które z nich są bliższe prawdzie, w Syrii przez lata rozgrywał się horror. Ograniczona interwencja Rosjan pozwoliła przetrwać Baszarowi Asadowi, zaś lotnicza kampania państw NATO przyczyniła się do pokonania ISIS. Nie zmienia to faktu, że świat, generalnie, wykazał się obojętnością wobec syryjskiego dramatu. Sprzyja to argumentacji, dziś podnoszonej i u nas, o moralnej odpowiedzialności Europy i USA za los mieszkańców Syrii. Podobnie w przypadku Irakijczyków, z tą różnicą, że wina Zachodu ma tu być bardziej oczywista. Powodem, dla którego rozciąga się ona także na Polskę, jest nasz udział w irackim konflikcie. Posłaliśmy tam najpierw GROM (do ataku na platformy wiertnicze), a między 2003 a 2008 r. utrzymywaliśmy własną strefę okupacyjną.

Fatalne widoki na przyszłość

– Dekada wojny w Syrii i niemal dwie w Iraku doprowadziły te państwa do gospodarczej ruiny – mówi dr Ewa Górska, kulturoznawczyni bliskowschodnia i prawniczka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, autorka podcastu „Reorient: kultura i nauka”. – Trudno żyć w miejscu, w którym realizacja podstawowych potrzeb urasta do rangi wielkiego wyzwania. I nie chodzi wyłącznie o poczucie bezpieczeństwa, choć to głównie jego brak sprawił, że mówimy dziś o 13 milionach syryjskich uchodźców, zewnętrznych i wewnętrznych. W Syrii nie działa połowa szpitali i placówek ochrony zdrowia. W obu krajach są poważne problemy z wodą. Uwarunkowania geograficzne nakładają się na skutki działań wojennych. Zniszczone wodociągi, przepompownie, stacje uzdatniania, brak pieniędzy na remonty i niedosyt wykwalifikowanej kadry, która byłaby w stanie temu podołać. Gros ludzi mieszka w prowizorycznych warunkach, dzieci mają kłopot z dostępem do edukacji, starsi ze znalezieniem pracy. Wyjazd do stabilnych państw wydaje się więc rozsądnym sposobem zabezpieczenia życia, zdrowia i bytu swojego i najbliższych. Zwłaszcza dla Syryjczyków, którzy uciekli z ojczyzny i mieszkają w obozach dla uchodźców rozsianych po Bliskim Wschodzie. Ich sytuacja jest szczególnie zła, a widoki na przyszłość fatalne.

Do sąsiedniego Libanu przedostało się ponad milion Syryjczyków. Duża część trafiła do przepełnionych namiotów, podatnych na zalania, pożary, zimą zaś – gdy temperatura spada poniżej zera – niebezpiecznie niedogrzanych. Wielu spędza na wygnaniu siódmy-ósmy rok, rośnie grono dzieci nieznających innej rzeczywistości niż obozowa. W mieście Arsal na północy Libanu, gdzie autor tekstu przebywał zimą zeszłego roku, stało sześć i pół tysiąca namiotów. Rodziny, które w nich mieszkały, potraciły w Syrii domy, mieszkania, ogrody, sady, inwentarz i ruchomości. Zaradne i samodzielne niegdyś osoby zmuszone zostały do życia z dnia na dzień, zdane na pomoc organizacji humanitarnych i libańskiego rządu. Tylko nieliczni uchodźcy mogli wówczas liczyć na jakieś dorywcze zajęcie. Powrót do domu nie wchodził w grę nie tylko z powodu fatalnych warunków materialnych w ojczyźnie. Mężczyźni, którzy uciekli przed poborem do armii Asada, bali się zemsty reżimu. Jak inni, których syryjskie władze, z różnych powodów (często absurdalnych), mogłyby oskarżyć o zdradę. A od tego czasu sytuacja się pogorszyła. Liban przeżywa dziś koszmarny kryzys gospodarczy, co czwartego Libańczyka nie stać na zakup wystarczającej ilości jedzenia. Syryjscy uchodźcy mało kogo już interesują.

Covid i dramatyczne zubożenie

Ale pośród Syryjczyków, którzy docierają do Białorusi, tylko część ma za sobą doświadczenie obozu dla uchodźców. Wielu przylatuje do Mińska z Damaszku, który znajduje się w rękach sił Asada. – Kontrola na lotnisku w syryjskiej stolicy jest dwustopniowa. Nim pasażerowie trafią do zwykłej odprawy paszportowej, muszą przejść przez punkt obsadzony ludźmi Muchabaratu. Wylot odbywa się więc za zgodą tamtejszych służb specjalnych, co każe wątpić w argument o ucieczce przed prześladowaniami. Gdyby reżim chciał takie osoby prześladować, nie wypuściłby ich z Syrii – zauważa dr Wojciech Wilk, prezes Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej i ekspert ONZ, zaznaczając, że w żaden sposób nie potępia motywacji ekonomicznej migrantów. I zaraz dodaje: – Naturą ruchów migracyjnych jest to, że są one mieszane: wśród migrantów mamy też uchodźców, którym ze względu na prześladowania należy się ochrona i pomoc. Dla przykładu, uczestnicy prodemokratycznych demonstracji w Bagdadzie i innych dużych miastach Iraku są obecnie mordowani przez proirańskie szwadrony śmierci. Polska konstytucja gwarantuje obcokrajowcom możliwość złożenia wniosku o azyl, ochronę na terytorium RP, a obowiązkiem władz jest przyjąć i rozpatrzyć takie wnioski. W końcu miliony Polaków było uchodźcami po 1945, 1968 i 1980 roku.

Wracając do motywacji ekonomicznej – iracki Kurdystan nie ucierpiał na skutek wojny po 2003 r. Ostatni poważny kryzys miał tam miejsce w latach 80., podczas prób wysiedlenia i arabizacji regionu, podejmowanych przez Husajna. Dziś żyje się tam zupełnie przyzwoicie, lepiej niż w pozostałych częściach Iraku. Mimo to wielu irackich Kurdów, zwłaszcza młodych, ani myśli zostać w ojczyźnie. Powszechne jest przekonanie o Iraku, jako miejscu bez perspektyw, w odróżnieniu od Niemiec czy Francji. – Szczególnie Niemcy są traktowane jako ziemia obiecana – mówi dr Wilk. – Gdy zwróciliśmy się do miejscowych władz z pytaniem, jakiego rodzaju wsparcia oczekiwałyby od PCPM, usłyszeliśmy, że najlepiej, gdybyśmy uruchomili kursy językowe z niemieckiego i francuskiego. Nam tymczasem chodziło o tworzenie miejsc pracy tam, na miejscu – podkreśla mój rozmówca. I rzuca też nieco inne światło na kwestię Jazydów, których do Europy ma pchać lęk przez ISIS. – Państwa Islamskiego już nie ma. W Al-Shikhan na północy Iraku, największym skupisku Jazydów w regionie, miejscowe władze bardzo skrupulatnie dbają o ochronę tej mniejszości. Pięć-siedem lat temu owszem, tym ludziom groziła śmierć, ale dziś migrują przede wszystkim z powodów ekonomicznych. Podobnie jak Libańczycy, a w dalszej perspektywie także przedstawiciele innych narodowości. Pandemia Covid-19 doprowadziła do dramatycznego zubożenia setek milionów ludzi. Rodziny potraciły źródła dochodów i stanęły przed dylematem, co zrobić z oszczędnościami. Przeżyć jeszcze kilka miesięcy, czy zainwestować i wyjechać do Europy, w poszukiwaniu lepszego życia.

Pośredników, obiecujących przerzucenie do raju, nie brakuje…

—–

Polska wzięła aktywny udział w irackim konflikcie. Posłaliśmy tam najpierw GROM (do ataku na platformy wiertnicze), a między 2003 a 2008 r. utrzymywaliśmy własną strefę okupacyjną. Nz. żołnierz WP w otoczeniu irackich dzieci. Prowincja Diwanija, jesień 2008 r./fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 47/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to