Nowotwór

Byłem w Bejrucie kilka razy, zawsze czując się nieswojo w tamtejszym porcie lotniczym. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o jakieś przytłaczające poczucie fizycznego zagrożenia. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie: personel nosił mundury, trzymano się procedur, lotnisko zorganizowano w typowy dla takich miejsc sposób. Ale wiedziałem – mówili o tym miejscowi – że Bejrut-Rafik Hariri to księstwo Hezbollahu, de facto wyjęte spod państwowej jurysdykcji. No więc osobliwie było „odprawiać się u terrorystów”.

No ale inna opcja nie wchodziła w grę – Hezbollah trzymał lotnisko. Czerpał z niego finansowe korzyści, wykorzystywał infrastrukturę do przechowywania broni i amunicji, miał również dostęp do informacji na temat przepływu ludności. Innymi słowy, rozsiadł się w strategicznym miejscu, a państwo i armia musiały ów fakt zaakceptować. Bo Hezbollah był zbyt silny, by się z nim rozprawić. Oplótł Liban mackami, będąc niczym rak, którego nie sposób zwalczyć bez narażenia zainfekowanego organizmu na śmierć.

Teraz ten nowotwór otrzymał sporą dawkę chemii. Być może nie przetrwa, ale skutki dotykają też ciało – bogu ducha winnych cywilnych Libańczyków. To największy dramat tej terapii…

Medyczna analogia nie ma posłużyć do usprawiedliwiania działań Izraelczyków. Żydzi nie są lekarzem-dobrodziejem; kierują się własnym interesem, który ma wiele wymiarów: od humanitarnego (zabezpieczenia własnej ludności) po czysto partykularny, związany z ratowaniem głów i posad przedstawicieli władz Izraela. Ale w tej opowieści – czy nam się to podoba czy nie – to Izraelczycy są tymi dobrymi (lepszymi, jak kto woli). Zło i rak to Hezbollah, który rozplenił się na upadłym libańskim państwie.

—–

Szukając źródeł tej upadłości musimy cofnąć się do lat 70. XX wieku. Najpierw jednak należy zwrócić uwagę na strukturę religijną Libanu. Kraj zamieszkują muzułmanie, chrześcijanie i druzowie. Napięcia między pierwszymi (dziś to blisko 60 proc. populacji) i drugimi (jedna trzecia społeczeństwa) sięgają czasów odleglejszych niż 50 lat wstecz, niemniej to w latach 70. nastąpiła krwawa kumulacja. To wówczas chrześcijańskie bojówki urządziły rzeź w obozach dla palestyńskich uchodźców, rządzonych przez Organizację Wyzwolenia Palestyny (OWP). Sprawców masakr – poza wrogością motywowaną religijnie – irytowała rosnąca eksterytorialność obozów, fakt, że zmieniły się w wylęgarnie działań i idei, które obiektywnie destabilizowały Liban. OWP nie tylko stała się państwem w państwie, ale też prowadziła z libańskiego terytorium zagraniczne kampanie terrorystyczne (wymierzone w Izrael i jego obywateli na całym świecie).

Skutkiem ataku na obozowe enklawy była wojna domowa, która – nieco generalizując, bo lokalne sojusze układały się różnie – przebiegła właśnie w oparciu o podział religijny. A której symbolem stała się bejrucka zielona linia, rozdzielająca miasto na chrześcijańską i muzułmańską część.

W 1976 roku – pod pozorem rozdzielenia stron – do Libanu wkroczyła armia syryjska. Ale Syryjczycy – miast stać się czynnikiem stabilizującym – z miejsca zaangażowali się w krwawe starcia, także w bestialskie masakry cywilów, wielokrotnie przy tym zmieniając sojusze. Dopiero ich wyjście, w 2005 roku, zakończyło wojnę. W międzyczasie Liban stał się też obszarem karnych ekspedycji sił izraelskich, których celem była OWP.

Gdzie jedni słabną, inni zyskują na sile – z chaosu wojny domowej i utarczek z sąsiadami wyłoniła się „partia boga”, Hezbollah, organizacja radykalnych szyitów, utworzona i wspierana przez Iran. Jeśli OWP była swego czasu państwem w państwie, to Hezbollah stał się nad-państwem. Obok hojnych datków z Teheranu sprzyjała temu sprytna strategia – „partia boga” łączy bowiem działalność terrorystyczną, której celem pozostaje Izrael, z szeroką aktywnością charytatywną na rzecz libańskiej ludności. Prowadzi szpitale, przedszkola, żłobki, udziela pomocy materialnej. Jak mówi stare rosyjskie przysłowie: „na bezptasiu i dupa słowikiem”; gdy zrujnowane państwo nie jest w stanie pełnić podstawowych ról, łobuzom przy kasie prościej łowić serca i dusze. Hezbollah nałowił ich tyle, że ma dziś mocne poparcie libańskiej, muzułmańskiej biedoty. Stąd płynie jego siła w konfrontacji z instytucjami państwa libańskiego. Ale nie wolno go z nim utożsamiać. Hezbollah to nie Liban – to pochodząca z zewnątrz struktura, realizująca interes obcego Iranu, „zadomowiona” (uznana za własną) na skutek ponadnarodowego charakteru religii. Bez świadomości tego faktu nie zrozumiemy dlaczego rządowa armia libańska wycofała się spod granicy z Izraelem, dlaczego nie walczy z Żydami. Bo to nie jest jej wojna.

—–

Ale i bez „partii boga” Liban pozostawał chory – powojennemu zdrowieniu nie sprzyjał oligarchiczny charakter własności kluczowych sektorów gospodarki i gigantyczna (ale to naprawdę gigantyczna…) korupcja. Jakby tego było mało, mierzące się z widmem bankructwa państwo jesienią 2019 roku miało na swoim terytorium ponad milion syryjskich uchodźców. A mowa o 4,5-milionowym kraju – to tak, jakby w Polsce zjawiło się niemal 10 mln Ukraińców; dziesięć razy więcej niż obecnie, cztery i pół razy więcej niż w szczytowym i bardzo krótkim okresie.

To wtedy w Bejrucie wybuchły wielkie antyrządowe protesty.

Jednym z doraźnych powodów wyjścia na ulicę był… brak amerykańskich dolarów. Waluty, bez której Bejrut nie miał czym płacić za dostawy ropy. Cierpiała nie tylko ekonomia, ale i zwykli ludzie, libański system energetyczny jest bowiem oparty o spalanie pochodnych „czarnego złota”.

Gdzie podziały się dolary? Kilka miesięcy wcześniej przywódca Syrii Baszszar al-Asad – świadom nadchodzącego krachu własnej ekonomii – sięgnął do najgłębszych rezerw. Czyli do kieszeni uprzywilejowanych członków reżimu, biznesmenów, których majątki na syryjskiej wojnie domowej jeszcze bardziej się powiększyły. Prezydent – pod hasłem kampanii antykorupcyjnej – zażądał od nich daniny na podtrzymanie działań zbrojnych i wykarmienie mieszkańców kraju. al-Asadowi się nie odmawia – przynajmniej nie wprost. I tak w spiralę gospodarczych kłopotów wkręcono sąsiedni Liban.

Gdy al-Asad nakazał biznesmenom „dobrowolne” wpłaty do budżetu, syryjscy oligarchowie rzucili się na bejruckie banki i w panice przelewali oszczędności do innych, bezpiecznych krajów. Jak to możliwe? Waluty Syrii i Libanu były wzajemnie wymienne, Syryjczycy zaś od dawna trzymali oszczędności u sąsiadów. Depozyty w funtach syryjskich wymieniono na uniwersalny środek płatniczy, w ciągu kilkunastu dni ogołacając libański system bankowy z czterech miliardów dolarów. Na domiar złego gwałtownie umniejszona podaż twardej waluty nie pozostała bez wpływu na reakcje Libańczyków. To oni wypłacili kolejne dwa miliardy dolarów, woląc trzymać je u siebie niż w bankach. Byśmy dobrze zrozumieli skalę zjawiska – sześć miliardów „zielonych” stanowiło ponad 10 proc. PKB Libanu. Przenosząc ów odsetek na ówczesne realia Polski – to tak, jakby z naszych banków wypłynęło 60 miliardów dolarów w żywej gotówce (240 mld zł!).

A potem przyszła pandemia, a w jej trakcie koszmarny wypadek w Bejrucie. 4 sierpnia 2020 roku w tamtejszym porcie eksplodowało ponad dwa i pół tysiąca ton saletry amonowej. Niegdyś skonfiskowanej, przechowywanej w fatalnych warunkach, „zapomnianej” na skutek decyzyjnego niedowładu i korupcyjnych uwikłań, nikt bowiem nie chciał się tym „śmierdzącym jajem” zająć. Siła eksplozji była tak wielka, że dach nad głową straciło ćwierć miliona ludzi (!). Bejrucki port przestał istnieć, straty oszacowano na 15 mld dol. Liban stał się petentem organizacji humanitarnych. I „humanitarnych”, jak pęczniejący na dramacie Hezbollah.

Ciąg dalszy tej opowieści rozgrywa się na naszych oczach – możemy ją śledzić na ekranach i monitorach…

—–

Na dziś to tyle – dziękuję za lekturę! I za kolejny miesiąc, podczas którego wspieraliście moją działalność publicystyczno-analityczno-reporterską. Jedziemy dalej? Jeśli tak, proszę Was o subskrypcje i „kawy” – stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Bejrut, zdjęcie ilustracyjne/fot. własne

Durak

Wczoraj durny ruski pilot na Su-35 usiłował zaczepić Francuzów lecących dwoma myśliwcami Rafale. Zbliżył się, wykonał kilka niebezpiecznych manewrów, Francuzi zareagowali.

Do zdarzenia doszło podczas lotu patrolowego wzdłuż granicy iracko-syryjskiej.

Pilotowi moskowii może i nie zabrakło brawury, ale umiejętności owszem. Co w żaden sposób nie dziwi, wziąwszy pod uwagę to, co prezentuje sobą rosyjskie lotnictwo nad Ukrainą.

Tak czy inaczej, z incydentu Francuzom pozostanie pamiątka w postaci załączonego kadru z systemu optoelektronicznego jednego z Rafali.

A gdyby tak Francuzowi osunął się palec. Ehhh…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Myśliwiec Rafale/fot. Siły Powietrzne Republiki Francuskiej

Księżycowo

Okolice Bachmutu, zdjęcie satelitarne, a więc z kosmosu. Dosłownie i w przenośni, wszak mamy tu do czynienia z iście księżycowym krajobrazem. Z jakiegoś powodu rosyjska artyleria wybrała sobie za cel skrzyżowanie polnych dróg…

Oczywiście, takie dewastacje nie dotyczą całości obszarów, na których toczą się bądź toczyły walki. Zakres zniszczeń zwykle jest mniejszy, ma też różny charakter – inny w terenie polnym, leśnym, inny w obszarach zabudowanych. Przykład: „poza frontowymi częściami, Bachmut jednak nadal jako miasto istnieje. Zniszczeń jest sporo, ale w centrum niewiele jest złożonych budynków”, pisał mi przedwczoraj kolega-wolontariusz.

Sumarycznie (odwołuję się do słów Wołodymyra Zełenskiego sprzed kilkunastu dni), 174 tysiące kilometrów kwadratowych ukraińskiej ziemi zostało „skażonych” minami i niewybuchami. Odpowiada to mniej więcej obszarowi wielkości Kambodży czy Syrii. I ponad połowie powierzchni Polski…

Fot. Maxar Technologies

Ps. Sołedar nadal walczy, wbrew skarpetkosceptycznej urra!narracji.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Iluzje

Do lata 2008 r. wojna była dla Europejczyków mocno abstrakcyjnym pojęciem. Owszem, ich armie brały udział w odległych konfliktach, lecz dotyczyło to niewielkich odsetków populacji. Rosyjski atak na Gruzję – choć na chwilę wywołał ferment w opiniach publicznych – szybko przestał być powodem do zmartwień. Wojnę stoczono daleko, gdzieś na pograniczu z Azją, zaś jej ekonomiczne i demograficzne skutki miały symboliczny wymiar. Sześć lat później ta sama percepcja zwyciężyła w postrzeganiu krwawych zmagań w Donbasie – nawet środkowo-wschodni Europejczycy w większości uznali je za coś, co ich nie dotyczy. Aż nastał 24 lutego br. i armia Putina dokonała pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Dziś za naszą wschodnią granicą toczy się konflikt zbrojny o intensywności, której kontynent nie doświadczył po 1945 r. Jego konsekwencje nie rozkładają się równomiernie, te ekonomiczne właściwie dopiero przed nami, niemniej jasne jest, że wojna ponownie zakotwiczyła w codzienności mieszkańców Europy. Nie trzeba spadających na głowę bomb, by wiedzieć, że trwa.

Kiedy to już wojna?

Tyle że to nasza europocentryczna perspektywa, fałszywe z gruntu przekonanie o świecie, w którym niemal bez wyjątku panuje pokój. Nieistniejący już niemiecki Instytut Badań Przyczyn Wojny (AKUF) podawał, że w 2010 r. toczyły się 32 konflikty zbrojne, z czego 90% miało miejsce w krajach rozwijających się. Z kolei w 2011 r. ich liczba wzrosła do 36, rok później wynosiła 34. W 2013 r. AKUF zarejestrował 30 wojen o różnej intensywności. Przeglądając europejskie gazety z tamtych lat, znaleźć można jedynie ślad tych dramatów – stosunkowo nieliczne doniesienia z Iraku i Afganistanu, których zapewne byłoby jeszcze mniej, gdyby nie udział zachodnich wojsk. 2014 okazał się rokiem 31 konfliktów. Najkrwawszy rozgrywał się w Syrii, przy niewielkim zainteresowaniu europejskich opinii publicznych aż do kolejnego roku. Wtedy ponad milion Syryjczyków ruszyło na bezpieczny kontynent w poszukiwaniu lepszego życia. W takich okolicznościach powstała presja na rządy, „żeby wreszcie zrobiły coś z Syrią”. W przypadku krajów skupionych w NATO skończyło się na ograniczonej misji wojskowej, powołanej do zniszczenia tzw.: Państwa Islamskiego (ISIS).

Wróćmy do lat bieżących. W zeszłym roku liczba ofiar śmiertelnych starć zbrojnych i zamachów terrorystycznych wskazywała na stan wojny w 20 krajach świata. Według naukowców ze szwedzkiego Uniwersytetu w Uppsali – gromadzących dane związane z przemocą zorganizowaną – za wojnę uznać należy konflikt, na skutek którego w roku kalendarzowym ginie ponad tysiąc osób. W przypadku Afganistanu „limit” ów w 2021 r. przekroczono 41 razy – tyle kosztowała przede wszystkim droga talibów do powrotu do władzy, rozpoczęta wiosną, zakończona wejściem do Kabulu w połowie sierpnia ub.r. W tamtym czasie walczono też w Jemenie, gdzie od 2014 r. (aż do dziś) trwa wojna domowa wzniecona przez powstańców z szyickiego plemienia Huti. Według ONZ, tylko w minionym roku kosztowała ona życie 22 tys. osób, sprawiając jednocześnie, że aż 16 mln Jemeńczyków żyło na granicy głodu. Wziąwszy pod uwagę fakt, że Jemen graniczy z niezwykle zasobną Arabią Saudyjską (która przy wsparciu logistycznym USA jest stroną konfliktu, przeciwną powstańcom), tragiczna sytuacja humanitarna zasługuje na miano okrutnego paradoksu. Podobnie można określić sytuację w Nigerii – w jednym z najbogatszych w zasoby naturalne krajów świata – gdzie w 2021 r. aż 9,3 tys. osób zginęło na skutek wojny z terrorystyczną organizacją Boko Haram.

Odwrócony rozwój

Ale po drugiej stronie nie zawsze stoją żołnierze, partyzanci czy terroryści – wojna może mieć również postać zmagań z pospolitymi przestępcami. Z taką sytuacją mamy do czynienia w Meksyku, którego władze od dekad borykają się z działalnością karteli narkotykowych, a od 2006 r. prowadzą z nimi regularną wojnę. W zeszłym roku pochłonęła ona 7,7 tys. ofiar, a multimedialne zapisy potyczek przywodzą skojarzenia z partyzanckimi walkami miejskimi. Bojówki narkotykowych baronów są świetnie wyekwipowane, także w broń przeciwlotniczą, odkąd policja i armia używa wobec nich śmigłowców. Niektóre z maszyn spadają, a kadry niczym z „Black Hawk Down” (pol. „Helikopter w ogniu”) – fabularnej opowieści Ridleya Scotta o amerykańskiej akcji w somalijskim Mogadiszu – regularnie trafiają do meksykańskich mediów i sieci.

A skoro jesteśmy przy Somalii – w 2021 r. doszło tam do 1,6 tys. potyczek i 500 eksplozji, w których zginęło niemal 3,2 tys. osób. W kraju od wielu lat trwa kampania terrorystyczna prowadzona przez radykalnych islamistów z Asz-Szabab. W najnowszej odsłonie tego dramatu, zaledwie sprzed kilkunastu dni, zginęło 19 osób, gdy bojownicy ostrzelali pojazdy na drodze w regionie Hiran. Zabici to pasażerowie i kierowcy cywilnego mikrobusu oraz ciężarówek przewożących pomoc humanitarną. Członek miejscowej starszyzny przekazał Reutersowi, że stworzonym przez mieszkańców grupom samoobrony udało się pozbyć bojowników z tego terenu, siły rządowe nie przysłały jednak żadnego wsparcia, które zapobiegłoby powrotowi terrorystów.

Jest więc Somalia nadal na liście państw objętych działaniami zbrojnymi – i to wysoko. Wspomina się ją w najnowszej „Mapie wojny” Grupy Banku Światowego (WBG), zaprezentowanej w marcu br. podczas Fragility Forum 2022. Prezes grupy David Malpass wymienił wówczas konflikty o wysokiej lub średniej intensywności, toczące się w 23 państwach, w których łącznie mieszka 850 mln ludzi (czyli 1/9 ziemskiej populacji…). Malpass zaznaczył, że od ostatniego Forum (w 2020 r.) dramatycznie wzrosła niestabilność, liczba ofiar śmiertelnych związanych z konfliktami i niepokojami społecznymi. Według przytaczanych przez niego danych, w 2021 r. 300 mln mieszkańców krajów konfliktu doświadczyło „poważnego braku zabezpieczenia żywnościowego”. „Miliony rodzin mierzy się z odwróceniem rozwoju i największym kryzysem gospodarczym od prawie stulecia”, alarmował szef WBG.

Krwawiąca Syria

O tym, że wojna poza śmiercią i zniszczeniami oznacza też dotkliwe ekonomiczne skutki przekonują się właśnie Ukraińcy. Aż 75% budżetu państwa jest obecnie przeznaczanych na prowadzenie działań zbrojnych. W czasach pokoju utrzymanie armii oscyluje na poziomie 10% wpływów budżetowych, mamy więc do czynienia z kilkukrotnym wzrostem (nie 7,5-krotnym, bo po 2014 roku Kijów wydawał na wojsko więcej z uwagi na wojnę w Donbasie) – oczywiście kosztem usług oferowanych obywatelom.

Choć obiektywnie trudne, warunki życia większości Ukraińców są dużo lepsze niż w przypadku Syryjczyków. O czym Europejczykom łatwo zapomnieć, bo po zgruchotaniu ISIS uznaliśmy wojnę w Syrii za zakończoną. Ona tymczasem trwa, mimo iż nie jest już tak intensywna. Dla przykładu, w czerwcu br. lotnictwo USA dokonało nalotu, w którym zginął Abu Hamzah al-Jemeni, jeden z przywódców Al-Kaidy. Pod koniec sierpnia samoloty F-35 zaatakowały pozycje wspieranych przez Iran bojówek w północno-wschodniej Syrii. Był to odwet za wcześniejszy atak na amerykańskie instalacje. W tym samym czasie agencje donosiły o intensywnej wymianie ognia między Kurdami a turecką armią w okolicy Kobane, na pograniczu z Turcją. Ta garść informacji dobrze ilustruje skomplikowaną sytuację Syrii. Baszar Asad kontroluje dziś ponad 80% terytorium kraju, reszta znajduje się w rękach islamskich radykałów oraz Kurdów. Skrawek państwa zajmują Amerykanie, wzdłuż własnej granicy kordon bezpieczeństwa zbudowała Turcja. Na terenach pod kontrolą Asada goszczą zaś Rosjanie (którzy w ostatnich tygodniach wycofują część sprzętu, kompensując straty poniesione w Ukrainie). A ponieważ interesy wszystkich tych podmiotów są sprzeczne, nie da się wykluczyć eskalacji walk. Zresztą, nawet bez tego jest źle – w wyniku zorganizowanej przemocy w Syrii zginęło w 2021 r. 5,5 tys. osób. Bieżący nie zapowiada się lepiej.

A na koniec mała ciekawostka (którą wytropił Wojciech Orliński, publicysta „Gazety Wyborczej”, nauczyciel): z powodu braku traktatu pokojowego, drugą wojnę światową zakończył akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec oraz jednostronne deklaracje państw walczących z Niemcami, że już z nimi nie walczą. Polska przyjęła stosowny dokument późno – 18 lutego 1955 r. – ale do tej pory nie zrobiło tego aż 14 innych krajów. Formalnie zatem wciąż pozostają one w stanie wojny z Berlinem…

—–

Nz. Dzieci syryjskich uchodźców w Libanie, w jednym z wielu obozów w pobliżu miasta Arsal/fot. własne

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 38/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ślepy

7 kwietnia 2017 roku amerykańskie siły zbrojne uderzyły w syryjską bazę al-Shajrat – był to odwet za przeprowadzony właśnie z tego lotniska atak na cywilów z użyciem broni chemicznej, do jakiego doszło kilka dni wcześniej. Amerykański cios przyszedł z oddali i przyjął postać pocisków samosterujących Tomahawk. Flota USA odpaliła wówczas 59 rakiet; mowa o egzemplarzach z wcześniejszych serii produkcyjnych, niemniej każdy z nich wart był około miliona dolarów. Co ciekawe, amerykańskie rakiety dosięgły celu, mimo iż wspierający Assada Rosjanie mieli w Syrii zestawy przeciwlotnicze S-400, reklamowane jako doskonale nadające się do strącania zachodnich pocisków manewrujących. Wedle niepotwierdzonych informacji, Moskwa wiedziała o zamiarach Waszyngtonu, Biały Dom bowiem poinformował Kreml o ataku tuż zanim wystartowały pierwsze rakiety. Tym tłumaczono później pośpieszną ewakuację dwóch kompanii rosyjskiego wojska, które stacjonowały w al-Shajrat. Rosyjska niemoc czy zaniechanie – nie zamierzam tego rozstrzygać, bo i nie o to w tym wpisie chodzi. Rzecz w skali amerykańskiego ataku – jednorazowym użyciu, na jeden cel, niemal 60 rakiet.

Rosjanie w Ukrainie nigdy czegoś takiego nie zrobili. Najbardziej spektakularna akcja w ich wykonaniu miała miejsce 12 marca, kiedy około 30 rakiet spadło na instalacje poligonowe w Jaworowie koło Lwowa. Gromadzić się tam mieli zagraniczni ochotnicy, wspierający Ukrainę, choć bardziej prawdopodobnym zamiarem nalotu była chęć zniszczenie miejscowego centrum dystrybucyjnego zachodniej pomocy wojskowej. Co jakiś czas obserwujemy uderzenia z jednoczesnym użyciem kilkunastu rakiet, częściej kilku (jak niesławny nalot na Winnicę z minionego tygodnia), jednak gros rosyjskich ataków to pojedyncze odpalenia w pojedyncze cele. Intensywność i skupienie – podobne do zachodnich standardów w tym zakresie – obserwowaliśmy właściwie tylko w pierwszym dniu wojny; wtedy wydawało się, że agresorzy, mając całą Ukrainę w zasięgu, będą ją konsekwentnie „rozmiękczać”, systematycznymi i potężnymi uderzeniami.

Do tej pory rosyjska armia wystrzeliła około 3000 pocisków samosterujących i rakiet balistycznych. Laikom może się wydawać, że jest to ogromna liczba. Biorąc pod uwagę, że kończy nam się piąty miesiąc wojny, terytorialną rozległość Ukrainy oraz liczbę potencjalnych celów (krytyczne elementy infrastruktury, centra dowodzenia, magazyny, miejsca koncentracji wojsk) – nie, nie jest tego dużo. Wręcz dramatycznie mało, co jednoznacznie wskazuje na słabość rosyjskiej armii. Zwłaszcza w obliczu coraz częstszych przypadków sięgania po coraz starsze zapasy – radzieckie rakiety jeszcze z lat 60. – oraz wykorzystywania do uderzeń na cele naziemne pocisków przeciwlotniczych z wyrzutni S-300.

Przed wybuchem wojny Rosjanie produkowali kilka bardziej zaawansowanych systemów – najważniejsze z nich to rakiety balistyczne Iskander-M (odpalane z mobilnych wyrzutni), pociski manewrujące Kalibr (przenoszone przez okręty, w tym jednostki podwodne) oraz naddźwiękowe przeciwokrętowe pociski manewrujące P-800 Oniks, możliwe do użycia przeciwko celom naziemnym. W arsenale armii rosyjskiej znalazły się także m.in. Ch-101, Ch-59 i Ch-32 – pociski manewrujące odpalane z powietrza.

Wedle dostępnych informacji, przez całą miniona dekadę rosyjski przemysł dostarczał wojsku po 50 Oniksów i Iskanderów rocznie. Z pozostałymi był kłopot związany z dostępnością silników, wcześniej – w czasach sowieckich – produkowanych w Ukrainie. Rozpad Sowiecji i późniejsze zerwanie kooperacji z ukraińskim przemysłem zbrojeniowym zmusiły Rosjan do prac nas własnymi jednostkami napędowymi. Szło jak po grudzie, bo dla przykładu wcześniejsze wersje Kalibrów (sprzed 2014 roku) wyposażono w silniki pochodzące z… wycofanych z uzbrojenia starych radzieckich rakiet. Rosyjska zbrojeniówka potrzebowała ponad 20 lat, by opracować trzy silniki turboodrzutowe do swoich pocisków manewrujących. Mimo to możliwości produkcyjne pozostają na poziomie chałupniczym – przemysł może zaoferować armii nie więcej niż setkę silników do Kalibrów, Ch-101 i Ch-59 rocznie (łącznie). Wspomniane Ch-32 wytwarza się dopiero od 2019 roku w liczbie 20 rocznie – taka bowiem jest skala produkcji silników. Sumarycznie mam zatem nieco ponad 200 rakiet balistycznych i pocisków manewrujących na rok. Czyli proste odtworzenie arsenału do stanów sprzed inwazji to kwestia… kilkunastu lat.

A przecież nic tu nie jest oczywiste. Bo z jednej strony mamy do czynienia z mobilizacją przemysłu, z drugiej, z odcięciem od zachodnich technologii używanych na przykład w systemach celowniczych najnowszych rakiet. Problem z dostępnością komponentów pojawił się już po pierwszej serii sankcji z przełomu lat 2014-15 (wprowadzonych po aneksji Krymu i ataku na Donbas). Rosyjska zbrojeniówka przeszła wówczas na dwa tryby: „montujemy, co uda się ukraść” oraz „wtórnie wykorzystamy to, co już kiedyś wyprodukowaliśmy”. Oczywista zdawałoby się ścieżka – opracowanie zamienników – jak dotąd okazuje się ślepa. Gdy Ukraińcy wzięli na warsztat szczątki użytych przeciw nim rakiet Ch-101, wyszło na jaw, że wyposażono je w elektronikę z lat 70. Specjaliści zidentyfikowali części wyprodukowane m.in. przez fabrykę elementów radiowych w Woroneżu oraz miński zakład „Integral”. Za najnowsze uchodził system nawigacji PGI-2M, opracowany w 1977 roku. Nie dziwi zatem, że większość pocisków Ch-101 wystrzelonych do celów w Ukrainie chybiła.

Niestety, mówimy o broni wyposażonej w kilkudziesięcio-kilkusetkilogramowe głowice, więc chybienie i tak niesie ze sobą dramatyczne skutki, giną bowiem przypadkowe ofiary. Ślepy niedźwiedź wciąż pozostaje niebezpieczny.

—–

Nz. Start Kalibra/fot. MOFR

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to