Szczyt NATO za nami, warto więc pokusić się o kilka uwag. Lecz nie zamierzam płynąć z nurtem zachwytów na temat organizacyjnego sukcesu, jakim było przeprowadzenie sojuszniczych obrad bez zaliczenia wpadki. Kraje o potencjale Polski – zwłaszcza zaś jej aspiracjach – winny takie imprezy robić na pograniczu rutyny. Po prostu. Samo zachwyt jest w tym przypadku przejawem prowincjonalności.
Reprymenda, jakiej Barack Obama udzielił polskiemu prezydentowi i władzom RP, to kwestia na odrębny wpis. W tym chciałbym się skupić na najważniejszym z naszej perspektywy ustaleniu szczytu, dotyczącym dyslokacji sił Sojuszu. Przedstawiciele rządu i prezydenta każą nam widzieć w tym niemal globalny przełom, coś, co zmieni dysproporcję sił w naszej części Europy. Tymczasem jest to bzdura – niebezpieczna, bo tworząca iluzję niemal bezwzględnego bezpieczeństwa.
Zrównoważenie
Cztery bataliony, które mają trafić do Polski i państw nadbałtyckich, są kroplą w morzu potrzeb – jeśliby rozpatrywać zagrożenie ze strony Rosji w taki sposób, że należy jak najszybciej dążyć do zrównoważenia potencjału. Z amerykańskich symulacji wynika, że do skutecznej obrony Pentagon musiałby przerzucić na terytorium Litwy, Łotwy i Estonii 10 ciężkich brygad – czyli 40 tysięcy żołnierzy. Trzy bataliony, które tam trafią, to 13-krotnie mniejsza siła.
Konflikt o „Pribałtykę” wiązałby się też z koniecznością zabezpieczenia Polski, w tym słynnego już przesmyku suwalskiego. Opierając się o dostępne informacje na temat planów ewentualnościowych, do tego celu niezbędne byłoby dyslokowanie co najmniej pięciu natowskich dywizji, rozwiniętych do stanów bojowych. To ponad 80 tysięcy ludzi. Batalion US Army, który w myśl ustaleń warszawskiego szczytu ma przebywać w Polsce, liczyć będzie nieco ponad tysiąc żołnierzy – 80-krotnie mniej od potrzeb, które stoją za hasłem „zrównoważenie potencjału”.
Va banque
Zatem nie ma mowy o żadnym wyrównaniu szans. Zwłaszcza, że wciąż nie wiemy, jak na weekendowe obrady zareagują Rosjanie. Z Moskwy słychać rozmaite głosy, także pomruki, w myśl których decyzje podjęte w Warszawie to niemal „wypowiedzenie wojny”. Jeśli górę weźmie retoryka wojenna, odpowiedzią będzie wzmocnienie i tak niemałych rosyjskich sił w obwodzie kaliningradzkim, na Białorusi i generalnie na zachodnich rubieżach Rosji.
Powiedzmy więc sobie jasno – „efekt batalionów” nie wynika z ich realnej siły. Ta – w porównaniu z potencjałem przeciwnika – jest symboliczna. Póki jednak działa amerykański straszak – zakładający, że Rosjanie nie uderzą na kraj, w którym stacjonują Amerykanie – póty nawet tak symboliczna obecność ma praktyczny wymiar.
Lecz jeśli Rosjanie zdecydują się zagrać va banque, kraje nadbałtyckie i zapewne część Polski nie unikną okupacji. Siły zbrojne tych państw, wspomniane bataliony, dodatkowa brygada gdzieś w Europie oraz szpica razem wzięte, nie zatrzymają rosyjskiej armii.
Głęboko wierzę, że byłaby to okupacja czasowa – że NATO wywiązałoby się ze swoich zobowiązań. Co dla Rosji – jak już napisałem w poprzednim wpisie – oznaczałoby klęskę.