Efektywność

Na północny-wschód od Charkowa nadal trwają walki, choć nie są już tak intensywne jak w weekend. Cokolwiek było celem rosjan – czy nadal nim pozostaje – nie wyszli poza strefę ściśle przygraniczną. I nie sądzę, by w najbliższym czasie im się to udało (ba, zakładam, że nawet nie będą próbowali).

W samym Charkowie życie toczy się utartym stano-wojennym rytmem. „Zero paniki; ludzie nie obawiają się szturmu moskali, bardziej doskwierają im przerwy w dostawach prądu”, raportuje mi znajomy. Faktem jest, że infrastruktura energetyczna mocno w ostatnich tygodniach ucierpiała, co jest udziałem nie tylko obwodu charkowskiego, ale niemal całej Ukrainy.

Wróćmy na front – ten nadcharkowski dostarcza bardzo ciekawych materiałów multimedialnych. Idzie mi o charakter rosyjskich szturmów na Wołczańsk i okoliczne wioseczki. Atakujący mianowicie zachowują się tak, jakby dramatycznie brakowało im „techniki”. W pierwszym i drugim dniu zmagań piechocie moskali towarzyszyły czołgi i transportery, które po  wytraceniu nie zostały zastąpione nowym sprzętem. Mówiąc wprost, ruskie idą teraz ludzką masą, choć gwoli rzetelności zauważyć należy, że na tym odcinku frontu mocno uaktywniły się ich drony. Lancety nie kompensują nieobecności ciężkiego sprzętu, ale zauważalnie dokuczają ukraińskiej artylerii i logistyce.

Nade wszystko jednak to ta artyleria dysponuje mocą dokuczania, ba, dziesiątkowania rosjan, głównie za sprawą amunicji kasetowej (obrońcy używają „kaset” także w innych rejonach walk; stąd dramatyczny skok w statystykach rosyjskich strat osobowych, notowany w ostatnich dniach; tego efektu nie da się wytłumaczyć wyłącznie „Charkowem”). W Charkowie zaś dowcipkują, że właśnie odpalona przez rosjan kampania medialna, mająca deprecjonować ukraińskie wysiłki wojenne, świetnie opisuje sytuację, w jakiej znaleźli się w okolicach miasta żołdacy putina. „Do ostatniego Ukraińca!”, hasło tej treści pojawia się jako zwieńczenie ruskiego filmowego paszkwilu (w którym broń otrzymuje ukraińska babcia). „Do ostatniego moskala!”, dopingują swoich, a zarazem drwią z rosyjskiej determinacji charkowianie.

A propos determinacji. Rozpoczynający kolejną kadencję putin powołał nowy „rząd”, z którego wyleciał minister obrony szojgu. Jego następca, andriej biełousow, to ekonomiczny technokrata – ponoć skuteczny „optymalizator”, w dodatku niebiorący łapówek – co zdaniem wielu komentatorów m u s i oznaczać, że rosja szykuje się do długiej wojny. Nie tyle z Ukrainą, co z NATO, rzecz jasna. U podstaw takich przewidywań leży założenie, że misją biełousowa jest poprawa efektywności działań MON, armii i całej wojennej gospodarki. To skądinąd słuszne przypuszczenie, na potwierdzenie którego otrzymaliśmy serię aresztowań urzędników ministerstwa obrony pod zarzutem korupcji.

Tyle że zamiar poprawy wydajności wcale nie musi dowodzić determinacji, jaką przypisuje się Kremlowi. Gdyby rosyjska armia osiągnęła zakładane cele w Ukrainie, nikt by się jej dziadostwa i toczącego ją złodziejstwa nie czepiał. W strukturach quasi-państwowych, de facto mafijnych, korupcja jest narzędziem sprawowania władzy. Rentą, gwarantem lojalności. Póki beneficjent nie nakradnie za dużo, póty jest bezpieczny. Kiedy mamy do czynienia z sytuacją „za dużo”? Ano wtedy, gdy jakieś składowe systemu zaczynają poważnie szwankować. Premie korupcyjne w rosyjskiej armii i przemyśle zbrojeniowym za czasów szojgu pożerały nawet 80 proc. (!) oficjalnych wydatków (dane za rosyjskim Transparency International). Modernizacja sił zbrojnych w dużej mierze zatem miała fasadowy charakter. Skutki widzieliśmy w Ukrainie.

Widzimy też, że mimo napuszonej propagandy w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło. Obrazki spod Charkowa – wspomniana gołodupna piechota – nie są reprezentatywne dla sił inwazyjnych. Niewykluczone, że brak istotnego wsparcia broni ciężkiej jest efektem podrzędnej roli, jaką rosyjskie dowództwo przypisuje „nowemu frontowi”. Ale niedostatek „techniki” to problem, z którym boryka się całość inwazyjnej armady – większość jednostek frontowych nadal ma do dyspozycji 40-50 proc. etatowo przewidzianych czołgów i wozów bojowych. Armia rosyjska w Ukrainie jest mocna przede wszystkim słabością swojego przeciwnika; obiektywne analityczno-militarne kryteria każą oceniać jej możliwości jako relatywnie niskie.

Na tyle niskie, że takim wojskiem nie da się wygrać wojny z Ukrainą. A rosja ten konflikt wygrać musi, gdyż jest to warunek przetrwania obecnego systemu władzy. I zapewne taki cel putin postawił przed andriejem biełousowem. Dlaczego tak mało ambitny (bez komponentu „po Ukrainie idziemy na NATO”) i jakie są kryteria tego zwycięstwa?

Te ostatnie zostały już dawno zredefiniowane – jeśli bliżej przyjrzeć się rosyjskiej propagandzie na użytek wewnętrzny, dojrzymy, że nie ma tam już miejsca na „wyzwolenie całej Ukrainy”. Wielu obserwatorów było zszokowanych uczciwością, na jaką w jednym z ostatnich publicznych wystąpień pozwolił sobie szojgu – przyznał on mianowicie, że od początku 2024 roku armia rosyjska zajęła zaledwie 500 km kwadratowych Ukrainy. Potem bredził coś o gigantycznych stratach ukraińskiego wojska, nie wspominając o 100 tysiącach własnych poległych i rannych, utraconych między styczniem a kwietniem. Tym niemniej sygnał był jasny – „to nie jest walka o wielkie obszary” – i wpisujący się w praktykę oswajania rosjan z wizją ograniczonej pobiedy. Jak ograniczonej? Są tacy, którzy kreślą granicę rosyjskiego sukcesu na Dnieprze, moim zdaniem to nierealistyczny scenariusz. Sądzę, że Kreml byłby mocno kontent, gdyby udało się zająć całą chersońszczyznę, Zaporoże i Donbas oraz stworzyć bufor ochronny dla Biełogorodu na obszarze charkowszczyzny. Ale przełknąłby – i przełknęliby rosjanie – także mniejsze zyski, gdzie absolutnym minimum byłoby zajęcie całego obwodu donieckiego (dodania go do dotychczasowych zdobyczy).

O efektywność – MON, armii i zbrojeniówki – która dałaby taki wynik ma w mojej ocenie powalczyć nowy minister.

Bo i o wyższej może tylko pomarzyć. Jak mówią „z pustego i Salomon nie naleje”. Przy topniejących posowieckich zapasach broni ciężkiej, niemożności rozpoczęcia masowej produkcji nowych czołgów, transporterów czy samolotów oraz z kurczącymi się rezerwami finansowymi (o czym już pisałem, więc tylko problemy sygnalizuję), przygotować się do wojny z NATO nie sposób.

O czym szerzej napiszę przy kolejnej okazji.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zniszczone elementy „anałoga-w-miru-niet”, systemu przeciwlotniczego S-400 (S-300?) w bazie Belebek na okupowanym Krymie. Jak widzimy, rosyjska wunderwaffe skutecznie przechwyciła ATACMS-a, odważnie biorąc go „na klatę”/fot. anonimowe źródła rosyjskie

Ochłap

Żałosny jest ten Putin, żałosny jest Szojgu, żałośni są ich generałowie. Miał być Kijów („wystarczy, że mrugniemy okiem!” – odgrażał się przed inwazją Sołowiew, naczelny propagandysta Kremla), miały być Charków, Odessa, a pewnie i Lwów, tymczasem po dwóch miesiącach walk jest jedynie Mariupol. Zdewastowany, wyludniony, z dziesiątkami tysięcy bogu ducha winnych, martwych cywilów. „Wyzwolony!”, jak orzekł wczoraj minister obrony. „Mariupol nasz!”, podchwycił ruski internet, nawiązując do popularnego w 2014 roku hasła „Krym nasz!”. Taki on „nasz”, że Azostal wciąż się broni, a szturmować go strach, bo zginie masa ludzi. A tylu już poległo… Jeden z generałów ukraińskiej armii, na którego informacjach dotąd się nie zawiodłem, ocenia, że Rosjanie wytracili w Mariupolu ekwiwalent dywizji – 2,5 tys. zabitych, trzy razy tyle rannych. A to dane nieuwzględniające separatystów i Czeczenów, którzy także masowo kładli głowy. Nic dziwnego zatem, że wracają teraz do siebie „wojskowi” z DRL, zbyt wykrwawieni, aby brać udział w dalszych walkach. „Tiktokowcy” Kadyrowa zostaną w Mariupolu; nikt jak oni nie zna się lepiej na pacyfikacji ludności, którą trzeba przeprowadzić przed 9 maja, dniem pabiedy, kiedy przez „wyzwolone” miasto ma przejść defilada zwycięzców. Stalownię blokować będzie regularne wojsko, co najmniej 5-6 batalionowych grup bojowych (około 4 tys. żołnierzy), których zabraknie w środkowej i północnej części Donbasu. Takie to zatem pożal się boże zwycięstwo…

No ale trzeba rzucić jakiś ochłap wytęsknionym sukcesów wielbicielom litery Z. Jest więc „Mariupol nasz”. O Chersoniu, wziętym na początku marca, rosyjskie media właściwie nie wspominają. Bo strach pisać i mówić, że „nasz”, skoro Ukraińcy coraz śmielej nacierają w tym kierunku i niewykluczone, że lada dzień odbiją miasto. Kijów niechętnie informuje o swoich kontrofensywnych poczynaniach, ale kto obserwuje ruchy wojsk, uważnie czyta rozproszone doniesienia i mapy, ten widzi, że na południu coś się kroi. Widzą to też ruskie generały, niechętne odsyłaniu żołnierzy spod Chersonia pod Izjum czy Donieck. Trochę przypomina to sytuację z wojny polsko-bolszewickiej z 1920 roku, kiedy Stalin de facto odmówił Tuchaczewskiemu pomocy pod Warszawą (wolał skupić się na zajęciu i utrzymaniu Lwowa). W efekcie, na centralnym odcinku frontu Polacy odnieśli spektakularny sukces, a wkrótce cała bolszewia musiała zawijać się na wschód. Oby więc była to do spodu trafna analogia.

Bez reorganizacji frontu Rosjanie nie mają szans na zwycięstwo w Donbasie. Alternatywą dla szachowania tym, co jest, pozostaje dosłanie nowych oddziałów z Rosji. „Luzy” Federacji to w tej chwili jakieś 50 tys. żołnierzy, których wszak trzeba zwieźć z całego ogromnego kraju – a to zajmie trochę czasu. Sięganie po wojskowych chroniących Rodiny na strategicznych kierunkach jak na razie nie mieści się w głowach rosyjskich dowódców. Oni naprawdę boją się, że posłanie do Ukrainy większej liczby żołnierzy kosztem zachodniej, dalekowschodniej czy kaukaskiej rubieży, uaktywni przeciwników Rosji do działania. Bóg zapłać za te paranoje, a na miejscu NATO jeszcze bardziej bym je dokarmiał. Na przykład organizując gigantyczne ćwiczenia w Polsce, na Bałtyku, w Norwegii czy aspirującej do Sojuszu Finlandii. Putin i spółka zrobiliby pod siebie ze strachu, stawiając w tryb alarmowy defiladowe T-34 z Kubinki.

No ale poprzestańmy na tym, co jest – i tak już ograniczonej rosyjskiej swobodzie operacyjnej. Pamiętając przy tym, że Ukraińcy też mają rezerwy. Jakieś 40 tys. żołnierzy, których można rzucić do walki bez zbytniego ogałacania innych, zagrożonych rosyjskim atakiem rejonów (okolic stolicy i Odessy; na tym etapie wojny jest już oczywiste, że zachod kraju pozostaje poza zasięgiem ofensywy lądowej wroga). A więc tak czy inaczej Rosjanom pozostaje co najwyżej budowanie lokalnych przewag, z nadzieją na przerwanie frontu. Istotnym byłby w tym momencie efekt zaskoczenia – takie przeprowadzenie dyslokacji jednostek, by Ukraińcy nie zorientowali się, skąd najeźdźcy uderzą ze zwiększoną mocą. Tyle że w tej chwili świadomość sytuacyjna na poziomie strategicznym to atut, którym w większym zakresie dysponują Ukraińcy. Ich „oczy” i „uszy” widzą więcej i szybciej, przede wszystkim dzięki wsparciu wywiadowczemu NATO. Amerykańskie samoloty rozpoznawcze zapuszczają się już nad Morze Czarne, co zresztą wiele tlumaczy w kontekście zatopienia „Moskwy” (ktoś Ukraińcom musiał przekazać koordynaty).

„Gdzie się nie odwrócisz, dupa i tak z tyłu”, mawia mój dobry kolega. Ów opis idealnie oddaje sytuację rosyjskiej armii w Ukrainie. Tylko jak u licha do tego doszło? Dziś rano jedna z rosyjskich redakcji, powołując się na MON, opublikowała dane na temat rosyjskich strat. Wynika z nich, że dotąd poległo ponad 13 tys. Rosjan (bez najemników), a 7 tys. uznaje się za zaginionych. Zdumiewająca proporcja, która potwierdza dotychczasowe doniesienia o masowym porzucaniu przez rosyjskie wojsko swoich zabitych, która wskazuje również na wstydliwy dla Kremla problem dezercji (nie podejmę się szacowania, ilu z tych 7 tys. to dezerterzy, a ile osób to zabici, których śmierci nie potwierdzili koledzy/dowódcy; Ukraińcy w każdym razie pojmali niespełna tysiąc jeńców, a ich dane przekazywane są drugiej stronie na bieżąco). No więc 21 tys. bezpowrotnych strat, a w tym zestawieniu brakuje informacji o rannych! Niezależnie od tego, czy jest ich dwa czy trzy razy więcej, siły inwazyjne zostały mocno wykrwawione. Zemściła się nonszalancja rosyjskich dowódców, okazywana zarówno Ukraińcom – postrzeganym jako słaby przeciwnik – jak i własnym żołnierzom, pchanym w ogień zgodnie z sowiecka filozofią rozpoznania bojem. W efekcie dziś tak często nie ma kim walczyć…

—–

Jeśli doceniasz moją pracę, proszę:

Postaw mi kawę na buycoffee.to