Zapasy

I weszliśmy w trzecie lato pełnoskalowej rosyjsko-ukraińskiej wojny. Pod koniec czerwca 2022 roku toczyła się bitwa o Donbas, a inicjatywę posiadali rosjanie. Kilkanaście tygodni później ze zdumieniem i podziwem obserwowaliśmy postępy ukraińskiej kontrofensywy na Charkowszczyźnie. Z kolei przed rokiem trwała już inna operacja zaczepna sił zbrojnych Ukrainy – na Zaporożu. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że zakończy się porażką; pośród Ukraińców i obserwatorów konfliktu dominowały optymizm i nadzieja.

A co nam przyniesie obecne lato? Szerzej piszę o tym w felietonie dla „Polski Zbrojnej”, który ukaże się w przyszłym tygodniu (oczywiście udostępnię link). Na potrzeby dzisiejszego tekstu dość stwierdzić, że upalne miesiące upłyną najpewniej w realiach wojny pozycyjnej, w której stroną bardziej aktywną pozostaną rosjanie.

Dlaczego tak uważam? Ano widzę, że moskale się „wypstrykali”. Nadal nie brakuje im ludzi, ale sprzętu ciężkiego już tak. Większość jednostek frontowych ma do dyspozycji najwyżej 40-50 proc. etatowo przewidzianych czołgów, dramatycznie brakuje wozów bojowych, coraz częściej zastępowanych przez… motocykle i niewielkie czterokołowce (umownie nazywane wózkami golfowymi).

—–

Zapyta ktoś, jakim cudem rosja – „leżąca na czołgach” – ma problem z wyekwipowaniem liniowych oddziałów. Ano pamiętajmy, że miażdżąca większość z około 15 tys. maszyn – używanych i zmagazynowanych w 2022 roku – to sprzęt wyprodukowany w czasach ZSRR. Po 1991 roku powstało niewiele nowych czołgów – to, co trafiało do jednostek, było zwykle starą skorupą, odświeżoną i wyposażoną w nowsze, zmodernizowane elementy. Co do zasady – nie ma w tym nic zdrożnego. Do mniej więcej tego samego sprowadza się apgrejt amerykańskich Abramsów. Oba procesy różni jakość wykonania; jak niska była ona (i nadal jest) w przypadku maszyn z rodziny T, przekonujemy się każdego dnia w Ukrainie.

W latach 2011-2020 rosyjska zbrojeniówka dostarczała armii rocznie 160-170 sztuk zmodernizowanych wozów T-72 oraz około 50 w wersji T-80. W 2021 roku było to już tylko kilkadziesiąt maszyn. Łącznie w całym tym okresie do jednostek bojowych trafiło około 2 tys. czołgów o względnie wysokiej wartości bojowej. Wszystkie one poszły już z dymem.

—–

(Pro)rosyjscy propagandyści co rusz przekonują, że rosja masowo produkuje nowe czołgi. Na poparcie tej tezy otrzymujemy bogaty materiał filmowy i zdjęciowy, ilustrujący hale fabryczne czy ładowane na eszelony maszyny. Te multimedia nie są sfabrykowane, lecz i tak nie oddają prawdy. W trzecim roku pełnoskalowej wojny rosyjski przemysł nadal wytwarza nowe czołgi ś l a d o w o. To raptem 20-30 maszyn typu T-90 Proryw. T-72 i T-80 nie są produkowane od 1998 roku, ostatnio udało się rosjanom uruchomić ograniczoną produkcję silników do T-80. Tyle z zapowiadanych przez propagandę sukcesów…

Mimo administracyjnych wybiegów, których celem jest militaryzacja rosyjskiej gospodarki, moce produkcyjne dwóch fabryk zajmujących się produkcją i modernizacją czołgów nie wzrosły. Cóż bowiem z tego, że załoga ma pracować w reżimie trzyzmianowym, skoro brakuje elektronicznych komponentów zachodniego pochodzenia (niezbędnych na przykład w systemach celowniczych)? Skoro część parku maszynowego nie nadaje się do użytku – poradziecka z uwagi na zużycie, nowoczesna z powodu sankcji (brak części zamiennych, niedziałający soft itp.). Można mieć kupę stali, ale bez obrabiarek ani rusz. Brak tych ostatnich usiłują rosjanie obejść w desperacki sposób – kupując od Chińczyków używane, wycofane z linii produkcyjnych urządzenia made in Japan.

A to nie jest ich jedyny problem. Jak wylicza Aleksander Kowalenko, ukraiński analityk militarny, do produkcji T-72 potrzeba 6,5 tys. form prasowych, a czołg składa się z 20 tys. części, z których większość nie jest od lat wytwarzana. Brakuje nie tylko narzędzi, ale też dokumentacji i kadry (w rosyjskim przemyśle zbrojeniowym są etaty, na produkcji, gdzie jest aż 47 proc. wakatów). Więc owszem, zakłady i warsztaty pracują w trybie trzyzmianowym, ale mogą co najwyżej remontować.

—–

Jaka jest skala tych remontów? W najlepszym dla siebie momencie, wiosną ub.r., rosjanie byli w stanie „udrożnić” do służby około 200 czołgów miesięcznie (nie mam na myśli napraw w przyfrontowych warsztatach), średnia z wojennych miesięcy nie przekracza 150 sztuk. Oczywiście to sporo, ale są dni, kiedy armia rosyjska traci po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt czołgów, rzadko kiedy jest to mniej niż pięć sztuk. Zatem bieżąca „produkcja” nie zapewnia nawet pełnej kompensacji poniesionych strat. A rezerwuar stosunkowo nowych maszyn – nadających się do remontu – nieskończony nie jest. To dlatego moskale odbudowują swój potencjał pancerny sięgając do coraz głębszych zapasów. Nie byłoby potrzeby przywracania do służby 50-letnich T-62, gdyby inne zmagazynowane wozy, młodsze o 10-20 lat T-72, do czegokolwiek się jeszcze nadawały. Wiele się nie nadaje, więc jest jak jest – kilkanaście dni temu podziwialiśmy zdjęcie T-54 wysłanego do Ukrainy. Maszyny tego typu liczą sobie… 70 lat.

—–

Oczywiście, „nowość” nie jest decydującym atrybutem, zwłaszcza że czołg po remoncie może być wyposażony w generacyjne nowsze komponenty, które podnoszą jego wartość.

Ale przywracane do służby wozy, nawet te najmłodsze, nie są „bogato” udoskonalane (pomijam wszelkie wariacje na temat ochrony antydronowej). Nie pakuje się do nich masowo najnowszej opto-elektroniki, bo jej brakuje. Rosyjska nie jest tak dobra jak zachodnia, a sankcje – choć łamane na różne sposoby – nie pozwalają na pozyskiwanie podzespołów w pożądanej liczbie. Tak naprawdę wychwalane przez rosyjską propagandę „najnowsze” T-90, to bieda-czołgi w porównaniu z przedwojennymi egzemplarzami.

No i rosjanom czkawką odbija się niska jakość wykonania. Silniki do czołgów T-72/90 wymagają remontu po tysiącu godzin użytkowania. Wozy, które wjechały do Ukrainy na początku roku – a nie zostały zniszczone – i tak nie są dziś zdatne do użycia. A owe 1000 km to i tak dobry wynik – najstarsze „klamoty” (T-62/55/54) często psują się po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów. Teoretycznie mogłyby pełnić role statycznych punktów obrony. Z uwagi na wysoką awaryjność armat produkowanych w latach 60. i 70., nawet w tym zakresie nie spisują się zbyt dobrze.

—–

Ukraińcy twierdzą, że zniszczyli już osiem tysięcy wrogich czołgów. Dostępny materiał zdjęciowy i filmowy pozwala przyjąć, że z całą pewnością z walki wyeliminowanych zostało niemal trzy tysiące rosyjskich tanków. Część z nich dałoby się wyremontować, ale tu zaczynają się kolejne schody. Mimo prób ukrócenia tych praktyk, wycofywane z frontu maszyny są po drodze okradane z każdego elementu, który da się sprzedać. Rosyjscy żołnierze handlują głównie za wódkę – ów rys kulturowy moskiewskiej armii nadal pozostaje silny i niezmienny. Ogołocone skorupy często nie nadają się do żadnego remontu – w ich miejsce lepiej wyciągnąć coś z głębokiego magazynu. Ale dotychczasowy „przerób” oraz fatalna jakość głębokiego magazynowania – zwykle pod chmurką – mocno ów rezerwuar uszczupliły.

A z pustego i Salomon nie naleje…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. T-62 po apgrejdzie; tyleż to ciekawa, co żałosna przeróbka czołgu-dziadka/fot. anonimowe źródło rosyjskie

Wyzwanie

Z buńczucznych zapowiedzi dmitra miedwiediewa wynikało, że do końca roku przemysł dostarczy armii rosyjskiej 1800 czołgów. Przy czym były prezydent federacji mówił o maszynach wyprodukowanych, sugerując, że będą to czołgi fabrycznie nowe. Co było oczywistym kłamstwem, de facto bowiem chodziło o tanki remontowane, doposażane, objęte ograniczonymi modyfikacjami i modernizacjami. Owszem więc, mające jakąś część nowych podzespołów, ale co do zasady wyciągane z magazynów długotrwałego składowania, liczące sobie od kilkunastu do kilkudziesięciu lat.

Rok się kończy, warto zatem przyjrzeć się wynikom zbrojeniówki na „pancernym odcinku”. Z dwóch zakładów produkcyjnych i jednego remontowego wojsko otrzymało do końca listopada 500 maszyn. Kolejne 100 trafi do jednostek przed początkiem nowego roku. Nie 1800 a 600 oznacza wykonanie planu w jednej trzeciej. Warto przy tym zauważyć, że fabryki mają moce o kilkanaście procent większe, ale zmagają się ze zjawiskiem wąskiego gardła. Dotyczy ono na przykład armatnich luf, bez wymiany których trudno mówić o przywróceniu wartości bojowej do w miarę przyzwoitych standardów. Ponoć w ciągu kilku miesięcy problem ma zostać rozwiązany, ale to wciąż nie będzie oznaczało „produkcji” na poziomie 1800 maszyn rocznie.

Co więcej, 250 z tych 600 maszyn to stareńkie T-62, w realiach tej wojny nie zasługujące na miano czołgu, a co najwyżej wozu wsparcia ogniowego. Pozostałe 350 sztuk to w głównej mierze przyzwoite T-90M i T-72B3M.

Szału nie ma, można by rzec, ale…

Ale Zachód dostarczył Ukrainie w 2023 roku zaledwie 200 czołgów. Mniej niż setkę Leopardów 2 i Abramsów, znacząco przewyższających rosyjskie wozy, i 50 maszyn PT-91 Twardy/T-72 z Polski i Czech (w tym ostatnim przypadku dostawę finansowały inne kraje, Czesi dawali własny sprzęt i przeprowadzali remonty). Czyli tylko 150 czołgów co się zowie, bo resztę stanowią Leopardy 1, o statusie podobnym do rosyjskich T-62.

Do czego zmierzam? W zeszłym tygodniu udzieliłem „Krytyce Politycznej” wywiadu na temat perspektyw rosyjsko-ukraińskiej wojny (i nie tylko). Nie wszyscy czytali, więc pozwolę sobie na rekapitulację fragmentu. Otóż Pentagon nie kłamie, mówiąc, że sporo magazynów podręcznych już wyczyszczono, ale nie zmienia to faktu, że Amerykanie mają mnóstwo zakonserwowanego sprzętu. A choćby czołgi Abrams. Dotąd przekazano Ukrainie 31 sztuk, nieoficjalnie mówi się, że będzie dwa razy tyle; tak czy inaczej za mało. Tymczasem zakonserwowanych Abramsów Amerykanie mają tysiące, a wysłanie 400–500 dramatycznie zmieniłoby relację sił w Ukrainie. Oczywiście, przywrócenie ich do służby to czas i pieniądze, ale biorąc pod uwagę jakość amerykańskich maszyn w zestawieniu z postsowieckimi/rosyjskimi, nie musiałby to być proces symetrycznie równoległy. Dwie setki Abramsów rocznie spokojnie niwelowałyby rosyjskie trzy-czterokrotnie większe dostawy.

Do brzegu – będę to powtarzał przy każdej nadarzającej się okazji – pokonanie rosji przy chęci i zaangażowaniu Ukraińców, byłoby dla Stanów Zjednoczonych niespecjalnie wymagającym wyzwaniem. Pod warunkiem, że nie zabraknie politycznej woli.

Ps. Pod koniec ubiegłego tygodnia rosjanie pod Awdijiwką zastrzelili dwóch poddających się ukraińskich żołnierzy, którym wcześniej skończyła się amunicja. Incydent nagrał dron, filmik rozszedł się po sieci. W weekend zajęta przez rosjan pozycja została odbita przez ZSU, obsadzający okop żołdacy putina zginęli w walce. Można powiedzieć, że spotkała ich zasłużona kara.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Joannie Marciniak, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu i Michałowi Strzelcowi. A także: Kacprowi Myśliborskiemu, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Piotrowi Kmiecikowi, Tomaszowi Szewcowi, Konradowi Kuleszy i Wiktorowi Łonasze (za „wiadro kawy”!).

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Wieża zniszczonego w pierwszym roku zmagań na Donbasie czołgu/fot. Darek Prosiński

Ryzyko

A na weekend mam dla Was obszerne czytadło. Kilka dni temu rozmawiałem z red. Michałem Sutowskim z Krytyki Politycznej, dziś ukazał się nasz wywiad. Jego tytuł „Scenariusze wojny rosyjsko-ukraińskiej. Zachód przeżarł dywidendę pokoju” – oddaje treść rozmowy. Poniżej fragment dotyczący ryzyka rosyjskiego ataku na państwa NATO.

—–

Michał Sutowski: Nie da się zbudować lepszej armii (by móc zaatakować NATO – dop. MO)?

Marcin Ogdowski: (…) zapóźnienie technologiczne to niejedyne zmartwienie Rosjan. Samo „zamrożenie” konfliktu w Ukrainie to za mało, by mieć „czyste” tyły. Korzystając z okazji, że gros rosyjskich sił zaangażowałoby się gdzie indziej, Kijów mógłby „odmrozić” front. By tego uniknąć, Rosja najpierw musiałaby definitywnie rozprawić się z Ukrainą.

Czyli podbić cały kraj?

Owszem. A pamiętajmy, że samo podbicie to jedno, zajęte terytoria trzeba jeszcze utrzymać. Mówiąc wprost, Ukrainę należałoby spacyfikować do tego stopnia, by Ukraińcom odechciało się prowadzić wojnę partyzancką. Co wymagałoby od Rosji mobilizacji znacznie większej niż obecna i zajęłoby lata. Lata angażowania potężnych środków w realiach postępującej degrengolady technologicznej amii. Nie widzę tu miejsca na groźny dla nas ciąg dalszy.

Rozumiem, że bez importu komponentów z Zachodu nie da się zbudować dużo sprawniejszej armii i że sprzęt poradziecki w magazynach jest coraz starszy i coraz bardziej zdezelowany. Ale czy nawet bardzo stare czołgi, typu T-62, które walczyły jeszcze z Chińczykami nad Ussuri, jeśli byłoby ich choćby setki, nie wystarczą do tego, żeby podbić np. państwa bałtyckie? Czy ich się nie da zająć przy pomocy, ja wiem, piechoty z kałasznikowami?

Jednym z atutów strategicznych Ukrainy jest jej przestrzenna rozległość, która okazała się dla Rosjan i ich logistyki nie do przebrnięcia. Kraje nadbałtyckie są maleńkie, pokonane dystansu od granicy z Rosją do morza, mogłoby zająć oddziałom zmechanizowanym kilka-kilkanaście godzin. Nie ma tam miejsca na budowanie głęboko urzutowanych pozycji obronnych. Nawet w przypadku najgłębiej prowadzonych natarć, zaplecze logistyczne dla wykonujących je oddziałów znajdowałoby się – patrząc z perspektywy Rosjan – na ich własnym terytorium. Mógłbym takich argumentów wymienić wiele, ale do sedna – Litwa, Łotwa i Estonia stanowią obszar niewdzięczny do obrony. Czysto teoretycznie więc można sobie wyobrazić, że zaleją go hordy fatalnej jakości, ale licznego wojska. Coś jak z filmowymi zombiakami, które przeganiają uzbrojonych ludzi z kolejnych miejsc.

To jak ich zatrzymać?

Wystarczy postawić odpowiednią tamę i najeżyć ją bronią. Z gier sztabowych przeprowadzonych w Pentagonie wynika, że do skutecznej obrony państw nadbałtyckich trzeba 10 natowskich brygad ciężkich. A mówimy o symulacjach przeprowadzonych przed pełnoskalową wojną w Ukrainie, kiedy wartość armii rosyjskiej oceniono na wyższą niż była w rzeczywistości.

10 brygad to jest około 40-50 tysięcy natowskich żołnierzy. A obecnie jest tam ilu?

Łącznie z wojskami tych państw to ponad 40 tysięcy ludzi. Tyle że te 50 tys. to miała być wartość dodana, żołnierze innych państw NATO, głównie Amerykanie. Zatem obecnie nie ma tam wystarczających sił. Ale pamiętajmy, że operacji wojskowych nie przeprowadza się nagle, a dzisiaj trudno o zaskoczenie na poziomie strategicznym. Rosjanie nie byli w stanie tego zrobić w Ukrainie, tzn. nagromadzić odpowiednią ilość wojsk bez wiedzy Ukraińców i NATO. I z taką samą transparentnością mielibyśmy do czynienia w przypadku koncentracji u granic państw nadbałtyckich.

I co to zmienia?

Jeśli przeciwnik gromadzi siły, robimy to samo. Przerzucenie 10-brygadowego kontyngentu może się wydawać w tej chwili bardzo trudnym wyzwaniem, ale jest w zasięgu amerykańskiej logistyki. W ciągu kilku tygodni zdołano by ukompletować tego rodzaju ugrupowanie. Inaczej mówiąc, czysto teoretycznie zagrożenie jest, ale biorąc pod uwagę potencjał i możliwości NATO, trudno oczekiwać, żeby Rosjanom się powiodło.

Cieszę się, ale te wszystkie kalkulacje wiszą na Amerykanach.

Niestety, całe NATO wisi na Amerykanach. Nawet 80 procent zdolności związanych z transportem strategicznym, na odległe dystanse, to możliwości Amerykanów. Ten sam rząd wielkości ma zastosowanie wobec potencjału bojowego floty morskiej, chociaż oczywiście w liczbach rzeczywistych okrętów w innych krajach NATO jest więcej, niż mają ich USA. Ale i bez Ameryki, choć dużo-dużo słabszy, Sojusz Północnoatlantycki byłoby nadal silniejszy od Rosji.

Tylko że NATO bez Amerykanów to nie tylko kwestia arytmetyki, tych czołgów i dronów na papierze, ale też kwestia woli politycznej. Bo Rosjanie mogą się mylić sądząc, że Francuz czy Hiszpan w okopie jest gorszy od Rosjanina, ale problem w tym, że bez udziału Amerykanów oni tym bardziej nie będą chcieli umierać za Kłajpedę czy Suwałki. Inaczej mówiąc, czy nie jest tak, że z Amerykanami w Europie to wygląda całkiem nieźle, ale bez Amerykanów, po jakimś zwrocie izolacjonistycznym, z polskiego punktu widzenia wszystko zaczyna się sypać?

Bardzo dużo zmiennych zaczyna się sypać, ale to nie odbiera Polsce podmiotowości. Nie jest tak, że nic już nie bylibyśmy w stanie zrobić.

—–

Cały wywiad znajdziecie pod tym linkiem.

Tytułem uzupełnienia (zwłaszcza w kontekście całego wywiadu i wieńczącej go konkluzji). Z ryzykiem wojny jest jak z ryzykiem katastrofy lotniczej – nawet jeśli jest niskie, bliskie zeru, to i tak – z uwagi na ewentualne skutki – należy traktować je bardzo poważnie. Wypadki lotnicze zdarzają się rzadko, ale w ich efekcie ginie mnóstwo ludzi. Podobnie z wojnami. Więc nie jest żadną fanaberią „dmuchanie na zimne”, śrubowanie procedur i norm, zabezpieczanie się.

Zwłaszcza że rosyjskie elity polityczne cechuje wyraźna skłonność do ryzykanctwa, gry va banque oraz bezwzględna determinacja. Trzeba więc założyć, że rosjanie będą szukać swojej szansy. Presją dyplomatyczną, ekonomiczną (surowcową) i militarną (poniżej progu wojny) dążyć do osłabienia sojuszniczych więzi, wyizolować ze wspólnoty pojedyncze państwa.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. okolice Izjumu, zima 2023/fot. własne

Haczyki

Wczoraj brałem udział w dyskusji na temat konfliktu w Ukrainie, gdzie padło stwierdzenie, że jego charakter – wojny materiałowej, na wyniszczenie – premiuje rosję. Zasadniczo zgadzam się z taką opinią, ale nie prowadzi mnie ona do skrajnie pesymistycznego wniosku, że Ukraina nie może wygrać, ba, skazana jest na sromotną porażkę. Otóż nie jest, na co wskazuje mnóstwo faktów i przesłanek – na potrzeby tego tekstu wybiorę kilka z nich.

Zacznę od… Kim Dzong Una. Nie lekceważę wizyty koreańskiego satrapy w rosji i zbliżenia koreańsko-rosyjskiego, zwłaszcza jego skutków wojskowych. Dostawy północno-koreańskiej amunicji artyleryjskiej nie będą symboliczne – analitycy oceniają, że może to być nawet 10 mln pocisków kalibru 122/152 mm. Rosyjskie możliwości przemysłowe w tym zakresie to 1,5-2 mln sztuk amunicji, mówimy zatem o mniej więcej sześcioletniej produkcji. Nie będą to pociski nowe, to prawda – Koreańczycy nie wyzbędą się najświeższych zapasów, najstarszych moskale nie potrzebują. W rosyjskich arsenałach może zalegać nawet 100 mln sztuk pocisków artyleryjskich, wyprodukowanych po II wojnie światowej. Miażdżąca większość nadaje się wyłącznie do utylizacji (na którą nie ma pieniędzy, więc złom zalega na składowiskach), ale część udałoby się „udrożnić”. Po co więc brać zawartość czyjegoś „szrotu”, skoro ma się własny? No więc artyleryjski „zastrzyk” Kima nie będzie pachniał świeżym smarem, co nie zmienia faktu, że 20-30 czy 40-letnie pociski swoją robotę zrobią. Większość użytej w tej wojnie przez rosjan amunicji miała rodowód sowiecki, a więc i stosowny wiek – a i tak niszczyła i zabijała.

Czym są te miliony na polu walki? W szczytowym okresie bitwy o Donbas – wiosną i latem zeszłego roku – rosjanie wystrzeliwali 50-60 tys. pocisków artyleryjskich dziennie. 1,5-1,8 mln miesięcznie. Dostawy Kima pozwoliłby zatem na półroczne „ostre strzelanie” – jeśli rosjanom starczy do niego luf. Ukraińcy bowiem z niesamowitą zaciekłością niszczą rosyjską artylerię, od wielu tygodni puszczając z dymem po 200-250 systemów tygodniowo. Ale i sama idea „artyleryjskiego walca” – który w założeniu miał miażdżyć pozycje obrońców – wiązała się ze znaczącym zużyciem armat. Zdjęcia „tulipanów” – rozerwanych armatnich luf – zaczęły masowo pojawiać się latem 2022 roku. Wysyp tej specyficznej dokumentacji trwał do jesieni, potem niemal ustał. Ustał, bo gęstość rosyjskiego ognia artyleryjskiego spadła, w zależności od odcinak frontu – o pięć do dziesięciu razy. Nie było czym (pociski) i z czego (lufy) robić walca. Oczywiście, północno-koreańskie dostawy mogą również objąć działa i haubice – albo przynajmniej lufy do nich – ale tutaj Kim nie może być już nazbyt hojny. Bo i owszem, dysponuje niemal 20 tys. armat, ale tylko ogromną ilością jest w stanie kompensować jakościową przewagę południowo-koreańskiej artylerii. Tak przynajmniej sądzi. Jeśli jest paranoikiem, jak jego ojciec i dziad, podrzuci putinowi ze dwa-trzy tysiące „luf’; na więcej sobie nie pozwoli. A w realiach ukraińskiego frontu nie jest to żaden gamechanger. Nie spodziewam się zatem powrotu „artyleryjskiego walca”, raczej podtrzymania przez kilkanaście miesięcy obecnego poziomu aktywności rosyjskiej artylerii. Stosunkowo wysokiego, uciążliwego, dającego Kremlowi nadzieję na zachowanie pozycyjnego charakteru walk i frontu.

Zostawmy Kima i działa. (Pro)rosyjscy propagandyści co rusz przekonują, że rosja produkuje masowo nowe czołgi. Na poparcie tej tezy otrzymujemy bogaty materiał filmowy i zdjęciowy, ilustrujący hale fabryczne czy ładowane na eszelony maszyny. Te multimedia nie są sfabrykowane, lecz i tak nie oddają prawdy. Rosyjski przemysł NIE produkuje nowych czołgów. Maszyny typu T-72, T-80, nie są produkowane od 1998 roku, ostatni fabrycznie nowy T-90 zjechał z taśmy 12 lat temu. Skąd więc biorą się lśniące świeżą farbą wozy? Ano są to maszyny wyciągane ze składów materiałowych, remontowane i przywracane do służby.

Oczywiście, „nowość” nie jest decydującym atrybutem, zwłaszcza że czołg po remoncie może być wyposażony w generacyjne nowsze komponenty, które podnoszą jego wartość.

Ale przywracane do służby czołgi, nawet te najmłodsze, nie są „bogato” udoskonalane. Nie pakuje się do nich masowo najnowszej opto-elektroniki, bo jej brakuje. Rosyjska nie jest tak dobra jak zachodnia, a sankcje – choć łamane na różne sposoby – nie pozwalają na pozyskiwanie podzespołów w pożądanej liczbie. Tak naprawdę wychwalane przez rosyjską propagandę „najnowsze” T-90 Przełom, to bieda-czołgi w porównaniu z przedwojennymi możliwościami.

No i wcale nie jest ich dużo – rosjanie w najlepszym dla siebie momencie, wiosną tego roku, byli w stanie remontować około 200 czołgów (nie mam na myśli napraw w przyfrontowych warsztatach), średnia z wojennych miesięcy nie przekracza 150 sztuk. Oczywiście to sporo, ale są dni, kiedy armia rosyjska traci po kilkanaście czołgów (wczoraj dla przykładu 13), rzadko kiedy jest to mniej niż pięć sztuk. Zatem bieżąca „produkcja” nie zapewnia nawet pełnej kompensacji poniesionych strat. A rezerwuar stosunkowo nowych maszyn – nadających się do remontu – nieskończony nie jest. Tak naprawdę rosjanie odbudowują swój potencjał pancerny w Ukrainie sięgając do coraz głębszych zapasów. Nie byłoby potrzeby przywracania do służby 50-letnich T-62, gdyby inne zmagazynowane wozy, młodsze o 10-20 lat T-72, do czegokolwiek się jeszcze nadawały. Wiele się nie nadaje, więc jest jak jest – kilka dni temu wypłynął film ze szkolenia nowopowstałego pułku pancernego, wyposażonego w T-55 najstarszej wersji. Maszyny te liczą sobie ponad… 60 lat.

Muzealne wozy na froncie mają dać oddech przemysłowi, który niebawem ruszy z kopyta i zacznie tłuc nowe czołgi? No nie. Jak wylicza Aleksander Kowalenko, ukraiński analityk militarny, do produkcji T-72 potrzeba 6,5 tys. form prasowych, a czołg składa się z 20 tys. części, z których większość nie jest od lat wytwarzana. Brakuje dokumentacji, kadry (w rosyjskim przemyśle zbrojeniowym są etaty, na produkcji, gdzie jest aż 47 proc. wakatów), narzędzi. Zachodnie obrabiarki działają w ograniczonym zakresie (sankcje to m.in. brak serwisu), te pamiętające czasy ZSRR są wyżyłowane. Więc owszem, zakłady i warsztaty pracują w trybie trzyzmianowym, ale mogą co najwyżej remontować.

Faktem jest, że Ukraina również czołgów nie produkuje, że może je tylko remontować i w ograniczonym zakresie modernizować. Ale armia ukraińska traci trzy-cztery razy mniej tanków niż rosyjska. Ma też od jakiegoś czasu lepsze od sowieckich zachodnie czołgi – co z pewnością będzie miało duże znaczenie, ale w perspektywie historycznej (dla tego konfliktu) nie jest tak istotne, jak ogromne nasycenie ukraińskich oddziałów nowoczesną bronią przeciwpancerną. Pozwoliła ona – w połączeniu z innymi atutami ZSU (taktyką, dowodzeniem, motywacją, logistyką itp.) – zniwelować rosyjskie przewagi ilościowe w zakresie broni pancernej i obsługującego ją przemysłowego zaplecza.

Jakość wzięła górę nad ilością.

I z tym samym mamy do czynienia w przypadku artylerii – ukraińska nie musi wysyłać na pozycje wroga kilkudziesięciu tysięcy pocisków na dobę, by zadać mu poważne straty. Wystarczy jej kilka tysięcy, bo bije dalej, celniej, bo jest bardziej mobilna.

Więc jeśli wojna potrwa jeszcze kilkanaście miesięcy, we wskazanych obszarach – artyleryjskim i pancernym – rosjanom starczy na nią zasobów. Jeśli zginie w tym czasie dodatkowe 200 tys. rosyjskich żołnierzy i 100-150 tys. ukraińskich, dla Ukrainy będzie to dużo dotkliwsza strata. Parytet ilościowy, w tym przypadku ludnościowy, rzeczywiście premiuje rosję. Ale jest w tym pewien haczyk, a właściwie dwa. Rosyjska akceptacja dla ponoszonych ofiar w dużej mierze wynika z nierównomiernego obciążenia kosztami wojny. Ginie przede wszystkim prowincja, w znakomitej większości odmienna etnicznie, tradycyjnie pozbawiona posłuchu u władzy i społecznego szacunku – to raz. Dwa, konflikt – jakkolwiek niektórym wydaje się długi – obiektywnie wcale taki nie jest. Czas tworzy tu perspektywę, w której zapewnienia, że „wszystko idzie zgodnie z planem, choć są pewne problemy”, nadal mieszczą się w kategoriach racjonalnych wyjaśnień. Ale za kilkanaście miesięcy przestaną się mieścić. Gdy wojna wkroczy w trzeci rok, nie da się już powiedzieć, że jest „pa płanu”. Nie będzie „pa płanu”, gdy Ukraińcy znów coś odbiją, mocno nie „pa płanu” stanie się, gdy Budanow i jego ludzie na dobre podpalą rosję, jej etniczną, europejską macierz. Gdy rosjanie – ta wpływowa, „biała” większość – na dobre zdadzą sobie sprawę, w jakie gówno wdepnęli…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Screen z rosyjskiego filmiku propagandowego, poświęconego „nowym” czołgom

Przygotowania

Pantery nad Wisłą. Polska szykuje się do wojny, a PiS do wyborów.

Na początku minionego tygodnia gruchnęła wieść o tym, że Polska przekazała Ukrainie czołgi PT-91 Twardy. Ukraińcy oficjalnie przyznali, że wozy są już u nich, choć nie podali liczby. Z niepotwierdzonych informacji wynika, że chodzi o 40 czołgów, z których sformowano jeden batalion pancerny (w ukraińskiej armii etat dla takiego oddziału przewiduje 31 pojazdów), resztę maszyn wykorzystując do szkolenia kolejnych załóg. Jest bowiem kwestią czasu, kiedy na wschód trafią także pozostałe z 232 twardych, będących do niedawna na stanie Wojska Polskiego.

PT-91 to rodzima modernizacja radzieckich T-72, produkowanych również na licencji w Polsce. Opracowany w pierwszej połowie lat 90. Twardy, dziś znacząco ustępuje nowszym wersjom wozów, ale dobrze wyszkolona załoga może nim podjąć skuteczną walkę z każdym czołgiem używanym przez Rosjan w Ukrainie. Zwłaszcza w sytuacji, w której zdziesiątkowana rosyjska armia zmuszona została do sięgnięcia po głębokie rezerwy w postaci niemal 50-letnich maszyn T-62, stanowiących teraz istotną część parku czołgowego sił inwazyjnych.

Wcześniejsze podarowanie Ukrainie 240 T-72 uchodzi za racjonalne posunięcie. Wartość bojowa tych maszyn była niska, głęboka modernizacja nieopłacalna. Ukraińcy tymczasem posiadają możliwości techniczne, by stosunkowo niskim kosztem podnieść jakość „siedem-dwójek”. No i są w potrzebie, gdyż prowadzą piekielnie materiałochłonną wojnę. Twarde jednak zdawały się być nie do ruszenia – przynajmniej do czasu, kiedy do Polski trafi większa liczba z 250 zamówionych u Amerykanów abramsów. Wojsko w końcu musi się szkolić, musi też mieć na czym.

Przejęcie i niedowierzanie

Plotki głoszą, że na przekazanie twardych Kijowowi naciskał rząd Stanów Zjednoczonych, w zamian oferując dodatkową pulę 116 abramsów na preferencyjnych warunkach (Polska zapłaci za ich rozkonserwowanie i transport). Jednocześnie w Warszawie nikt już na poważnie nie myśli o pozyskiwaniu czołgów z Niemiec. Berlin zobowiązał się wiosną, że w miejsce przekazanych Ukrainie wozów dostarczy własne Leopardy, ale mechanizm znany jako Ringtausch nie działa. Niemcy mają na zbyciu nieliczne starocie, z odległym terminem realizacji umowy.

To w takich okolicznościach na scenę wkroczyli Koreańczycy, z ofertą szybkiej dostawy 180 czołgów. I nie tylko. Azjaci próbowali „wbić się” w polski rynek jeszcze w 2020 r., trafnie rozpoznając potrzeby naszej armii i zbrojeniówki. Nie odpuścili nawet po zeszłorocznej decyzji rządu RP o kupnie abramsów, wiedząc, że Wojsko Polskie musi nabyć większą liczbę czołgów, najlepiej produkowanych na miejscu (o czym można zapomnieć w przypadku wozów made in USA). W MON podchodzono do nich z ostrożnym zainteresowaniem – aż wybuchła wojna w Ukrainie.

Podpisana w minioną środę umowa ramowa z Koreą przewiduje dostarczenie wspomnianych 180 maszyn do 2025 r. Będą to wozy K2 Black Panther (ang. czarna pantera) – zasadniczo najnowsze czołgi na świecie, choć w oferowanej wersji nie w pełni dostosowane do polskich warunków, gdzie wymagane jest na przykład silniejsze opancerzenie. Dlatego pojazdy z tej partii w dalszej kolejności przejdą modernizacje do standardu K2PL, co ma nastąpić po 2026 r., kiedy w Polsce ruszy fabryka, zdolna do samodzielnej produkcji pancernych kolosów.

Zgodnie z umową, ów zakład ma dostarczyć 820 K2PL, co oznacza, że za kilkanaście lat nasza armia będzie dysponować tysiącem czarnych panter oraz niemal 370 abramsami. Uczyni to z WP pancerną potęgę, o czym analitycy wojskowi z całego świata dyskutują z przejęciem i niedowierzaniem. Tym większym, że podjęte zobowiązania przewidują jednoczesną rozbudowę artylerii samobieżnej WP, która do końca 2023 r. ma się wzbogacić o 48 haubic K9, a po 2024 r. o kolejne… 624 sztuki, z których większość powstanie w Polsce (w nowo wybudowanej fabryce).

Pouczające doświadczenia

Zakup czołgów i linii produkcyjnej do nich nie rodzi większych kontrowersji, choć warto odnotować entuzjastyczne zapowiedzi ministra obrony Mariusza Błaszczaka, z których wynikało, że K2 będą „na już”. Trzy lata to nie jest ekspresowe tempo, zwłaszcza że mówimy o sprzęcie w tymczasowej konfiguracji. Z drugiej strony, trudno przecenić korzyści – ekonomiczne, społeczne, militarne – płynące z odtworzenia możliwości polskiego przemysłu w zakresie produkcji broni pancernej, zatraconych na skutek zaniedbań wszystkich rządów po 1989 r.

Argument o zbytnim zróżnicowaniu parku czołgowego jest w każdym razie bezzasadny – docelowo będziemy mieli w linii dwa rodzaje czołgów, co nie musi oznaczać „logistycznego koszmaru”. Pouczające są tu doświadczenia Ukraińców, którzy w trudnych wojennych warunkach radzą sobie z jednoczesną obsługą sprzętu wschodniego i zachodniego. Tanki o radzieckiej proweniencji znikną wkrótce z naszych magazynów (poza twardymi, mamy jeszcze kilkadziesiąt T-72), wozy poniemieckie zapewne trafią do rezerwy (albo na rynek wtórny bądź do Ukrainy).

Inaczej mają się sprawy z haubicami. Polskie kraby przechodzą intensywne testy bojowe w Ukrainie (gdzie przekazaliśmy co najmniej 18 sztuk). Ukraińcy twierdzą wręcz, że to najlepsze tej klasy uzbrojenie – a dysponują także amerykańskimi, niemieckimi i francuskimi działami samobieżnymi. K9 i Krab mają to samo podwozie, ale ostatecznie to różne konstrukcje. Skala planowanych zakupów koreańskiej haubicy de facto oznacza wygaszenie produkcji polskiego systemu. MON w odpowiedzi na zarzuty zapewnia o „polonizacji” K9, która ma ją upodobnić do Kraba.

Ale najwięcej kontrowersji wywołuje lotnicza część umowy, przewidująca pozyskanie samolotów szkolno-bojowych FA-50. W siłach powietrznych RP są jeszcze trzy eskadry latające na poradzieckim sprzęcie – dwie na myśliwcach MiG-29 i jedna na szturmowcach Su-22. Obie konstrukcje lata świetności mają za sobą, już wcześniej brakowało do nich podzespołów, a remonty na własną rękę zakończyły się tragicznym wypadkiem jednego z migów. Po 24 lutego większość posiadanego jeszcze uzbrojenia przewidzianego do obu typów maszyn trafiła do Ukrainy.

Marsz ku… prezydenturze

Przed wybuchem wojny zakładano, że migi i suchoje posłużą do czasu pojawienia się w Polsce kupionych w USA wielozadaniowych F-35 (oraz dodatkowych myśliwców, najlepiej F-16, gdy „budżet pozwoli”). Rosyjsko-ukraiński konflikt przyśpieszył sprawy i w tym obszarze. Z zapewnień szefa MON wynika, że niemożliwe było szybkie pozyskanie kolejnych F-16 i F-35 – Amerykanie z trudem nadążają z realizacją już złożonych zamówień. Na rynku wtórnym nie znaleziono sensownej oferty, stąd decyzja o zakupie 48 fabrycznie nowych koreańskich maszyn.

Rzecz w tym, że nasze lotnictwo ma już samoloty szkolne – włoskie M-346, produkowane przez koncern Leonardo. Po co nam zatem kolejne „niepełnowartościowe” odrzutowce, zdolne tylko w określonych warunkach do użycia bojowego? „M-346 mają za niską sprawność – sygnalizowałem to kilkukrotnie mojemu włoskiemu odpowiednikowi”, wyjaśnia Błaszczak. Brzmi sensownie i sugeruje odpowiedzialną postawę – do czasu, gdy uświadomimy sobie, że ten sam minister podpisał niedawno umowę na dostawę śmigłowców z tym samym producentem.

W 2023 r. trafi do Polski 12 FA-50 w obecnej konfiguracji, po 2025 r. zaczną się dostawy samolotów o lepszych parametrach (wersja Block 20). Biorąc pod uwagę konieczność modyfikacji FA-50 z pierwszej tury, proces szkolenia pilotów i obsługi oraz konieczność stworzenia taktyki działań dla nowego typu maszyn (od podstaw, bo jedynym użytkownikiem FA-50 jest Korea, dysponująca 20 samolotami, wykorzystywanymi do pokazów lotniczych), osiągnięcie gotowości operacyjnej przezbrojonych eskadr potrwa 10 lat.

Polska przeznaczy na broń z Korei 14 mld dol. Istnieją obiektywne przesłanki dla tak wielkich wydatków. Lęk przed Rosją sprawił, że mamy wśród Polaków konsensus co do konieczności zbrojeń. „Bezpieczeństwo zapewni nam dobrze wyposażona armia. Nie za 10-20 lat, tylko teraz”, mówi Mariusz Błaszczak. Ale Koreańczycy to wcale nie jest opcja „na teraz”, choć pewnie najszybsza z możliwych. Tak docieramy do subiektywnych przesłanek. A właściwie intersubiektywnych, bo nie chodzi tylko o ambicje szefa MON, pragnącego być postrzeganym jako ten, który „zastał armię poradziecką, a zostawił zwesternizowaną”. Jesienią przyszłego roku proces wymiany sprzętu będzie w powijakach, ale na tyle zaawansowany, by móc go wykorzystać w kampanii wyborczej. W połączeniu z wcześniejszymi inwestycjami pozwoli budować narrację o PiS-ie, który zadbał o bezpieczeństwo Polaków. Przebitki na tle abramsów czy panter uwiarygodnią przekaz. Tak partia władzy chciałby wygrać wybory. Tak zyskać „mocnego kandydata” do prezydenckiej rozgrywki w 2025 r. W końcu człowiek, który „postawił armię na nogi”, jak nikt inny nadaje się do roli głowy państwa…

—–

Nz. Kraby na poligonie/fot. 18 Dywizja Zmechanizowana

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 32/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to