Zakładnicy

Z jak Zastraszanie.

Analitycy wojskowi, a za nimi dziennikarze, głowią się od kilkunastu godzin, co oznacza litera „Z”, wpisana w kwadrat, która pojawiła się na rosyjskich pojazdach wojskowych, zgromadzonych przy granicy z Ukrainą. Tropów jest kilka, medialnych doniesień pewnie już setki. A zwykły człowiek widzi materiał z „tajemniczym znakiem” w tytule i klika. I gra toczy się dalej…

Jako gatunek mamy tę właściwość, że z czasem obojętniejemy na zewnętrzne zagrożenia. Nie potrafimy funkcjonować w stanie ciągłego napięcia, czujności; niezdolność psychiczna jest zapewne skutkiem naszej biologii, ryzyka przegrzania mózgu, najogólniej rzecz ujmując. Stąd biorą się wszelkie objawy „normalnego życia” czy dążenia do funkcjonowania w takich właśnie okolicznościach – niezależnie od obiektywnych przeszkód, jak działania wojenne, okupacja, pandemia czy inne graniczne, kryzysowe sytuacje. Obserwowaliśmy to w historii, obserwujemy na co dzień, w postaci tych wszystkich prób „unieważnienia” pandemii – od skrajnych strategii wyparcia („covid to ściema”), po poprzedzoną pełnym cyklem szczepień postawę „nic/niewiele mi już grozi”. Pamiętam, jak początkowo wielkim zaskoczeniem był dla mnie fakt, że Afgańczycy kursowali między wioskami i miastami – realizując sprawunki i inne życiowe potrzeby – mimo iż drogi były przez rebeliantów notorycznie minowane, a cywilne pojazdy często wylatywały w powietrze. W końcu zrozumiałem tę potrzebę zachowania choćby zrębów normalności, skutkującej „zapominaniem”, że wokół toczy się wojna.

Ale banie się to pożądany efekt, patrząc z perspektywy napastników, okupantów, czy po prostu nieprzyjaciół. Zastraszeni pozwalają sobą manipulować, ich zachowania można odpowiednio ukierunkować. Akty terroryzmu prowadziły do zmiany polityk (Hiszpania, po zamachach w Madrycie – pod presją własnej ulicy – wycofała się z wojny w Iraku). Kampanie medialne, dezinformacyjne, sprawiały, że wyborcy głosowali wbrew swoim interesom, bojąc się na przykład zachowania status quo (brexit). Rosjanie nie zabili nam prezydenta w Smoleńsku, ale zręcznie zarządzając informacją (czyniąc wrzutki i korzystając z aktywności użytecznych idiotów typu Macierewicz), w części z nas ugruntowali przekonanie, że tak właśnie się stało. „Utłukliśmy wam głowę państwa i pozostajemy bezkarni” – brzmi pierwsza część przekazu. „Możemy zatem wszystko” – w drugiej zawiera się jego clou.

A nie tylko Polska jest na celowniku Rosji – Zachód, jego struktury, przede wszystkim zaś społeczeństwa/opinie publiczne, „obrabiane są” już od dekad. Dość przypomnieć próby zagospodarowania przez Kreml lęków zachodnich Europejczyków przed atomem i amerykańskim arsenałem jądrowym na kontynencie. Właściwie całe lata 80. toczyła się w tej materii podstępna gra, której celem było takie nastawienie potencjalnych wyborców, by ci zmusili własne rządy do korzystnej dla ZSRR demilitaryzacji.

Sowiet upadł, lecz Rosja dalej idzie tą drogą. Dziś grozi Europie wybuchem kolejnej wielkiej wojny, której zarzewiem miałaby być Ukraina. Oczywiście, są to groźby nie do zrealizowania, konflikt z NATO byłby bowiem dla Rosjan nie do wygrania, niemniej w obszarze retoryki moskiewscy spece od zatruwania nastrojów mogą swobodnie posługiwać się argumentem „sytuacji wymykającej się spod kontroli”, „nieoczekiwanej eskalacji” itp. Ileś osób to kupi i niezależnie od stosunku do Rosji, będzie zwolennikiem „nieprowokowania Kremla”. W dobie polityk pod przemożną presją sondaży nie sposób zignorować pacyfistycznego nastawienia obywateli; tak przynajmniej kalkuluje Moskwa.

Ale – i tu wracamy do punktu wyjścia – ileż można się bać? Putin grozi Ukrainie od października (w najnowszej odsłonie eskalacji), od grudnia idzie po całości i rzuca wyzwanie całemu NATO. Pyta wręcz: „czy jesteście gotowi umierać za Ukrainę?”. Media, które na strachu budują swoje zasięgi, chętnie się do gry włączają. I tak powstaje prawdziwa kakofonia, nieustanna zapowiedź nadchodzącej agresji, której skutki dotkną wszystkich od Dniepru po Kanał. Sytuacja była już „na ostrzu noża” w grudniu, styczniu, jest w lutym. Wybuch wojny przekładano kilka razy, co poza ulgą niesie też wspomniane zobojętnienie. „Przestańcie wreszcie pierdolić o tej wojnie” – czytam na forum dużego dziennika. „Wróćcie do tematu, gdy naprawdę wybuchnie. Ja póki co żegnam państwa, jadę na narty”.

Jak na powrót chwycić taką osobę w sidła zastraszania? Jak przypomnieć, że „Rosja może zrobić w jej kraju jesień średniowiecza”? Ano wystarczy wykorzystać naturalną ciekawość dla tajemniczych, niezrozumiałych, nieoczywistych zjawisk czy procesów oraz fakt, że medialne strategie finansowe opierają się na „zagospodarowywaniu” takich postaw. „Z” (którego w rosyjskim alfabecie nie ma) na burtach samochodów i czołgów to najpewniej sposób na wyrąbanie sobie przestrzeni informacyjnej, zdobycie naszej uwagi. Czytając o tym, znów wchodzimy w ponury świat niechybnej inwazji i jej zgubnych skutków. Ponownie stajemy się mentalnymi zakładnikami Putina.

Z jak zakładnicy.

—–

Ilustracyjne zdjęcie z Donbasu, z 2016 r./fot. Darek Prosiński

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Masakra

Była godzina 16.15, kiedy doszło do pierwszego wybuchu. Chwilę wcześniej w grupkę osób, które właśnie wyszły z kościoła, wmieszał się młody mężczyzna. Szarpnął szelki plecaka, czym zdetonował niesioną w środku bombę. Tak zaczął się dramat, który potrwał kilka kolejnych godzin. Chrześcijańska Al-Qaa – niewielkie miasteczko na północy Libanu – stało się celem islamskich radykałów. 27 czerwca 2016 roku ośmiu Syryjczyków przeprowadziło serię samobójczych zamachów. Zabili pięć osób, a trzydzieści pięć ranili. Wszystkie ofiary oddały życie i zdrowie w sąsiedztwie katolickiej świątyni. Nie przypadkiem – tego właśnie chcieli zamachowcy-samobójcy.

Kilkanaście miesięcy później spotykam się z uczestnikami i świadkami tych wydarzeń. Jednym z nich jest ksiądz Elian Nasrallah, proboszcz parafii pod wezwaniem świętego Eliasza.

Ksiądz Elian Nasrallah/fot. Paweł Krawczyk
Ksiądz Elian Nasrallah/fot. Paweł Krawczyk

– Gdy doszło do pierwszego wybuchu, siedziałem na plebanii z Bulusem, kierowcą ambulansu – wspomina ksiądz, jednocześnie szef fundacji, która prowadzi przykościelną klinikę. – Myśleliśmy, że to pocisk rosyjskiej artylerii, który przyleciał zza pobliskiej granicy. To był czas tuż po tym, jak Rosjanie mocno uaktywnili się w Syrii. Całymi dniami słyszeliśmy ich działa, widzieliśmy samoloty. Takie wytłumaczenie wydawało się najbardziej prawdopodobne.

Budynek plebani zadrżał w posadach, lecz zaraz potem zrobiło się cicho. Na chwilę – wkrótce zza okien dało się słyszeć przeraźliwe ludzkie jęki.

Bulus zerwał się do karetki. Ledwie wyjechał z przykościelnego placu, gdy  nastąpił kolejny wybuch. Kolejny młody mężczyzna pociągnął za szelki plecaka. Wcześniej jednak odczekał, aż do ofiar dobiegną inni ludzie niosący pomoc. Bulus był emerytowanym żołnierzem, niejedno w życiu widział. Nie uciekł, gdy doszło do drugiej eksplozji. Podjechał ambulansem jak najbliżej rozrzuconych po ulicy ciał i zaczął szukać najciężej rannych. Gdy dwoje z nich na własnych rękach zaniósł do karetki, przy aucie pojawił się trzeci zamachowiec.

– Chłopak uaktywnił zapalnik – na twarzy księdza rysuje się wyraźny smutek. – Bulus zginął na miejscu, ambulans poszatkowały odłamki.

Przechodnie, którzy ocaleli, zaczęli biec w stronę kościoła. Wtedy wysadził się czwarty samobójca. Łącznie do tego czasu zginęło pięciu mieszkańców Al-Qaa, a trzy razy tyle zostało rannych.

*          *          *

Wieść o kombinowanej zasadzce dotarła do Bejrutu. Szybko podjęto decyzję o wysłaniu do Al-Qaa wojska i policji. Do helikopterów zapakowali się również ministrowie obrony i spraw wewnętrznych oraz dowódca libańskiej armii. Wojsko otoczyło centrum miasta, a mieszkańcom zakazano wychodzić z domów. Mimo to wielu Alkarczyków, uzbrojonych we własne karabiny, przyłączyło się do mundurowych.

– Nie wiedzieliśmy, co się dzieje – wspomina Nikola, emerytowany policjant. – Miasto pełne było plotek, najpopularniejsza głosiła, że z gór zeszła duża grupa bojowników ISIS, która planuje przejąć Al-Qaa. Przerażeni ludzie opowiadali, że jacyś mężczyźni kręcą się po mieście i podkładają pod domy ładunki wybuchowe. Ktoś widział nawet samochód z uzbrojonymi terrorystami. Rozumiesz? – mężczyzna patrzy mi w oczy. – Ludziom udzielił się nastrój zagrożenia.

*          *          *

Ten sam nastrój, który tuż po serii wybuchów sparaliżował ekipę karetki pogotowia Czerwonego Półksiężyca.

– Bali się podjechać pod kościół – opowiada ksiądz Elian.

– Każdy mógł być zamachowcem – staję w obronie zespołu ratowników. – Jak mogliby ich odróżnić?

Ksiądz kiwa głową. Wcześniej mówił mi o tym, że w pięciotysięcznym mieście schronienie znalazło 25 tysięcy uchodźców z Syrii. To pośród nich ukryli się zamachowcy.

– Ale nie wyglądali na typowych uchodźców – słyszę z ust Nikoli. – Modne fryzury, gładkie policzki, markowe ciuchy. Wziąłbym ich raczej za studentów z Bejrutu – były policjant uśmiecha się lekko. Wie, co mówi – jednego z samobójców widział na własne oczy. Innego na filmie, który nagrała zamontowana w centrum miasta kamera.

*          *          *

Przed wejściem do domu Amali jeden z jej synów zawiesił skrzyneczkę, w której postawił zdjęcie ojca oraz należący do niego portfel i telefon ze stłuczoną szybką. Obie te rzeczy Jouzef trzymał w kieszeniach, gdy drugi z zamachowców odpalił swój ładunek. Wystawka przywodzi na myśl relikwiarz – i tak jest traktowana przez członków rodziny. Gdy Amalia wyciąga portfel, w jej ruchach widać i tkliwość, i nabożność.

– Tyle zostało mi z męża – mówi i zaczyna płakać.

Amalia przed własnym domem. W tle wizerunek przedstawiający zmarłego tragicznie męża/fot. Paweł Krawczyk
Amalia przed własnym domem. W tle wizerunek przedstawiający zmarłego tragicznie męża/fot. Paweł Krawczyk

– Jak dowiedziałaś się o śmierci Jouzefa? – pytam, gdy kobieta jest już spokojniejsza.

– Byłam wtedy w domu – opowiada Amalia. – Nagle usłyszałam jakiś ruch przed wejściem, głosy wielu ludzi. Wyszłam, zobaczyłam sąsiadów, znajomych, ludzi z miasta. „W centrum stało się coś złego” – mówili. „Ale nie możesz tam iść, bo zaminowano drogę” – skłamali. Stało przede mną wielu mężczyzn, lecz żaden nie miał odwagi powiedzieć mi prawdy. Dopiero, gdy zobaczyłam kilka kobiet idących w moją stronę, zrozumiałam, że chodzi o męża. Że stała mu się krzywda…

*          *          *

Rannych zawieziono do lecznic w okolicznych miejscowościach, najciężej poszkodowani trafili do szpitali w Bejrucie. Przeszukiwanie miasteczka nie przyniosło żadnych efektów, nie nastąpił żaden atak z zewnątrz, na posterunki wojska czy policji. Sytuacja zdawała się normalizować.

Jeszcze przed 21.00 z Al-Qaa wylecieli wszyscy notable, mieszkańcy zaczęli opuszczać domy. Duża grupa udała się pod kościół – jedni zaczęli porządkować teren, inni przygotowywać świątynię do pogrzebów ofiar zamachów.

– Byłem pod kościołem – wspomina Nikola. – Stałem tyłem do ulicy. Już nie pamiętam, dlaczego się obróciłem – mężczyzna milknie na chwilę. Wzdycha. – Opowiadam to pierwszy raz od tamtego czasu – przyznaje. Znów nie odzywa się przez kilka sekund, po czym wraca do opowieści. – Zobaczyłem młodego chłopaka, który rzuca w moją stronę granat. Przez głowę przeleciała mi myśl: „nie zginę, jeśli pobiegnę do przodu!”. Skoczyłem, za moment byłem twarzą w twarz z zamachowcem. Chciałem go chwycić, ale ten obrócił się i zaczął uciekać. Jego plecak ruszał się w górę i w dół, wiedziałem, że szarpie szelki. Wybuchł granat, odłamki trafiły mnie w plecy i rękę, upadłem. Wtedy ktoś zaczął strzelać. Zabójca oberwał, ale biegł dalej. W końcu się wysadził. Jego głowa potoczyła się pod pomnik świętego Eliasza…

Była godzina 22.00.

*          *          *

– Nastąpiła seria wybuchów – relacjonuje ksiądz Elian, który w tym czasie pomagał przystrajać kościół. – Byliśmy pewni, że wojsko znalazło terrorystów i właśnie z nimi walczy.

*          *          *

Tymczasem w centrum Al-Qaa trwało polowanie na ludzi. Tuż po tym, jak wysadził się pierwszy z napastników, kolejny cisnął dwoma granatami w spanikowany tłum. Jeden z odłamków ranił przebywającego na urlopie żołnierza armii libańskiej. Trafiony w bok wojskowy rzucił się na zamachowca, obydwaj upadli. Młodszy, silniejszy Syryjczyk wyrwał się jednak z uścisku. Przestraszony, zaczął biec w stronę, gdzie nikogo już nie było. Gdy wreszcie skutecznie szarpnął szelki, zabił tylko siebie.

– Święty Eliasz nad nami czuwał – kwituje Nikola, nazywając taki obrót sprawy cudem.

Figura świętego Eliasza i kościół pod jego wezwaniem. To tu rozegrał się dramat/fot. Paweł Krawczyk
Figura świętego Eliasza i kościół pod jego wezwaniem. To tu rozegrał się dramat/fot. Paweł Krawczyk

Trzeci z zamachowców wysadził się przy generatorze, który zasilał okoliczne latarnie. Światła zgasły, w centrum miasteczka zrobiło się ciemno. Czy taki był cel terrorystów? Tego nie udało się ustalić. Faktem jest, że czwarty napastnik – ósmy, licząc od początku serii zamachów – stanął nieco zdezorientowany. Ulica pełna była leżących rannych, oni jednak już nie byli wartym poświęcenia celem. Zdaniem Nikoli, młody mężczyzna zamierzał wbiec do kościoła, dostrzegł jednak nadjeżdżający wojskowy transporter. Ruszył w stronę świateł maszyny, z zamiarem wysadzenia się przy wozie. Padł, nim zdołał odbezpieczyć ładunek – dwa metry przed potężnym M-113. Był jedynym spośród sprawców zamachów, którego zabiła karabinowa kula.

Jeszcze tego samego wieczoru do szpitali trafiło kolejnych 20 rannych Alkarczyków.

*          *          *

Z Nikolą spotykam się w biurze wójta Al-Qaa. Na jednej ze ścian sali konferencyjnej wisi plakat z wizerunkami pięciu zabitych przez terrorystów mieszkańców miasta. Towarzysząca Nikoli kobieta mówi o nich per szahidzi, męczennicy. Zapewne w ten sam sposób wyrażali się o swoich towarzyszach bojownicy z Państwa Islamskiego, które przyznało się do ataków.

Plakat ze zdjęciem wszystkich śmiertelnych ofiar zamachów z Al-Qaa/fot. Paweł Krawczyk
Plakat ze zdjęciem wszystkich śmiertelnych ofiar zamachów z Al-Qaa/fot. Paweł Krawczyk

W Al-Qaa nie doszło do wymierzania kar zgodnie z zasadą odpowiedzialności zbiorowej. Dla lokalnej społeczności jest jasne, że syryjscy uchodźcy to nie współpracownicy, a ofiary ISIS.

Kilka miesięcy po serii zamachów armia libańska wkroczyła na przygraniczne tereny w pobliskim rejonie Arsal. Był to jedyny fragment granicy, który znajdował się poza kontrolą Bejrutu, za to we władaniu Państwa Islamskiego. Po wielodniowych, ciężkich walkach niebezpieczna luka została zamknięta.

*          *          *

W pobliżu kościoła – zaraz obok figury świętego Eliasza – stoi dziś pomnik upamiętniający wydarzenia z 27 czerwca 2016 roku. Na parkingu przed kliniką prowadzoną przez księdza Eliana – nowy ambulans. Karetkę ufundowało Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej, ze środków przekazanych przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP. Poza tym nie sposób znaleźć fizycznych śladów po dramacie sprzed kilkunastu miesięcy.

Pomnik upamiętniający tragedię w Al-Qaa, stojący nieopodal kościoła pod wezwaniem świętego Eliasza/fot. Paweł Krawczyk
Pomnik upamiętniający tragedię w Al-Qaa, stojący nieopodal kościoła pod wezwaniem świętego Eliasza/fot. Paweł Krawczyk

Psychiczne rany wciąż leczy Amalia.

– Brakuje mi Jouzefa – przyznaje. – Ale nie tylko mnie – dodaje i prowadzi do pokoju szesnastoletniej córki. Sięga pod łóżko i wyciąga ozdobne pudełeczko. – Proszę – mówi, otwierając pojemnik. Moim oczom ukazują się męskie kosmetyki, jakieś leki, niewielki notes. – To rzeczy po mężu – wyjaśnia Libanka. – Córka trzyma je w tym miejscu, bo jak mówi, dzięki temu wciąż ma wrażenie, że ojciec jest gdzieś blisko.

*          *          *

Czterech z pięciu zabitych w zamachach Libańczyków służyło niegdyś w armii i policji. Ich rodziny otrzymały od państwa emerytury. Rodzina Jouzefa nie dostaje żadnych świadczeń. W tym roku PCPM wypłaciło wdowie 200 dolarów na zakup opału na zimę.

– Jak poradzicie sobie dalej? – pytam.

Amalia wzrusza ramionami. A gdy wychodzę, pokazuje mi zdjęcie męża w ozdobnej ramce. Obok wizerunku mężczyzny znajduje się krótka sentencja po arabsku – w typowej dla tego języka, poetyckiej stylistyce. „Wcześnie zgasła świeczka tego pięknego uśmiechu” – głosi ów napis.

—–

Nz. Nicola, emerytowany policjant, ranny podczas wydarzeń z 27 czerwca 2016 roku/fot. Paweł Krawczyk

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Deal”

No i stało się – prezydent Andrzej Duda podpisał decyzję o wysłaniu dwóch kontyngentów Wojska Polskiego na Bliski Wschód. 150 wojskowych i cztery samoloty F-16 trafią do Kuwejtu, około 60 żołnierzy sił specjalnych – do Iraku. Oba komponenty wejdą w skład koalicji, powołanej do walki z Państwem Islamskim.

Polacy – jak wynika z oficjalnych zapewnień – nie wezmą udziału w operacjach kinetycznych. Samoloty mają wykonywać misje rozpoznawcze, komandosi – zająć się szkoleniem irackich specjalsów.

Brak zaplecza (do zamachów)

Jak zawsze w takim przypadku, decyzja o wysłaniu wojska za granicę wywołuje falę krytyki. Oponenci zwracają uwagę na domniemaną nieskuteczność działań zachodniej koalicji, podnoszą też argument niefortunnego doboru terminu, w jakim zdecydowaliśmy się na wsparcie aliantów. „Prowokujemy ISIS do ataków w Polsce” – czytamy w komentarzach poświęconych sprawie. „Mszcząc się, islamiści uderzą w trakcie Światowych Dni Młodzieży” – to najczęściej powtarzane stwierdzenie.

Wyjątkowo niemądre, oparte bowiem o przekonanie, że potencjalnym zamachowcom udałoby się naprędce przygotować atak w sytuacji braku zaplecza, które decydowało o sukcesach podobnych operacji w Belgii czy Francji. Mowa rzecz jasna o enklawach zradykalizowanych, muzułmańskich mniejszości etnicznych. Innych podmiotów, na tyle zdeterminowanych, by „dokonać rzezi w Krakowie”, nie sposób w Polsce znaleźć. Oczywiście, nie wyklucza to scenariusza aktywności „samotnego wilka” – na przykład pozbawionego ideologicznej motywacji socjo czy psychopaty – to jednak temat na odrębną dyskusję.

Co zaś się tyczy wspomnianej nieskuteczności – to bzdura, wpisująca się w narrację rosyjskiej propagandy, która od miesięcy przekonuje, że tylko piloci latający maszynami z czerwoną gwiazdą wykonują „dobrą robotę”. A reszta jedynie miesza, komplikując sytuację w Syrii i północnym Iraku. Abstrahując od skuteczności rosyjskich operacji wojskowych na Bliskim Wschodzie, skoordynowane ataki prowadzone przez Zachód mocno dały się Państwu Islamskiemu we znaki. W ciągu nieco ponad roku terytorium ISIS skurczyło się o niemal połowę, prawie pięć milionów ludzi wydostało się z łap bestialskiego reżimu, a jego głowa – kalif Al-Bagdadi – najprawdopodobniej zginął kilka dni temu w amerykańskim nalocie (bądź zmuszony został do pójścia w konspirację; to źródła ISIS podały informację o śmierci przywódcy, co można też traktować jako zasłonę dymną).

Wygaszanie lęków

Oczywiście, rozprawa z Państwem Islamskim nie zakończy konfliktu, który toczy się w Syrii już od pięciu lat. Zbyt wiele jest innych podmiotów zaangażowanych w tę wojnę. Można więc postrzegać misję przeciwko ISIS jako rodzaj półśrodka. Ale w ostatecznym rozrachunku lepsze to, niż bezczynne przyglądanie się hekatombie milionów ludzi. Zwłaszcza, że poza wymiarem czysto humanitarnym, rozbicie reżimu religijnych fundamentalistów może przynieść wymierne korzyści. Także dla Polski. Istnienie Państwa Islamskiego jest jednym z istotniejszych czynników, zmuszających mieszańców Syrii i północnego Iraku do masowych ucieczek. Owa migracja rodzi zaś obawy części Europejczyków, przerażonych wizją „muzułmańskiej nawały”. I jakkolwiek można tu dyskutować na temat zasadności tych lęków, mają one istotny wpływ na nastroje społeczne, panujące na starym kontynencie.

Co ważne, owe nastroje napędzają niebezpieczne, ksenofobiczne i rasistowskie postawy. Wygaszenie ich źródeł winno zatem leżeć w interesie europejskich rządów, również rządu Rzeczpospolitej.

Szukanie pól zgody

Ale ten ostatni zyskał właśnie inną, jeszcze bardziej wymierną korzyść. Ogłoszenie prezydenckiej decyzji nie przypadkiem zbiega się z zaplanowanym na początku lipca szczytem NATO. Szczytem, na którym już oficjalnie zatwierdzone zostaną działania w ramach militaryzacji tak zwanej „wschodniej flanki”. Mówiąc wprost, mamy tu do czynienia z „dealem” – polski udział w koalicji antyislamistycznej w zamian za przebazowanie natowskich oddziałów do Polski i krajów nadbałtyckich. W obu przypadkach są to działania raczej symboliczne – bo cztery natowskie bataliony nie mają wielkiego potencjału, a polscy piloci i komandosi nie zdecydują o ostatecznej klęsce ISIS. Istotne jest jednak to, że póki na Rosję działa „amerykański straszak”, nawet tak symboliczna obecność sił zbrojnych największego mocarstwa świata ma dla Polski status gwarancji bezpieczeństwa.

I już na koniec warto się odnieść do pomysłu, że ów „deal” można by było przeprowadzić inaczej. Mówił o tym gen. Stanisław Koziej, sugerując, że nasze F-16 – zamiast lecieć na Bliski Wschód – powinny na dłużej wyręczyć siły Sojuszu, chroniące przestrzeń powietrzną państw nadbałtyckich. Ów pomysł tylko pozornie wydaje się atrakcyjny. Bo owszem, uniknęlibyśmy ryzyka wynikłego z działania w strefie wojny, ale koszty polityczne byłyby dużo wyższe. Nasz rząd, w dużej mierze słusznie, oskarżany jest przez Moskwę o antyrosyjską retorykę – takie posunięcie dałoby pretekst do dalszych zarzutów. A choć zbyt uległa wobec Putina postawa części zachodnioeuropejskich elit jest niewłaściwa, z Rosją przede wszystkim trzeba szukać pól zgody, nie konfrontacji.

—-

Polski F-16 – niebawem cztery takie maszyny trafią na Bliski Wschód/fot. Bartek Bera

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Szok

„Polska jest bezpieczna” – zapewniła premier Beata Szydło tuż po brukselskich atakach. Od kilku dni w mediach społecznościowych karierę robi grafika, z której wynika, że w ciągu ostatnich 15 lat do zamachów terrorystycznych doszło w całej Europie – za wyjątkiem Polski.

Czytam, słucham i trochę się boję – bo dobrze znam tę narrację. Wiem, że jest głupio-naiwna lub nieszczera. Że ma prowokacyjny charakter. I że niesie ze sobą poważne zagrożenie psychologiczne.

Drwina z „ostoi spokoju”

Najpierw trochę historii. „Nasi żołnierze są bezpieczni” – brzmiał standardowy komunikat MON, gdy do Polski docierały wieści o atakach na oddziały ISAF w Afganistanie. Informacji o zabitych Polakach nie sposób było ukryć, ale bardzo szybko zrezygnowano z komunikatów o rannych (poza najcięższymi przypadkami). Nie podawano danych na temat strat sojuszników, działających w „polskiej” strefie – niemałych amerykańskich i bardzo wysokich, afgańskich. „Nie nasz interes” – tłumaczono „wścibskim” dziennikarzom. W ten sposób tworzono obraz względnie bezpiecznej misji, na co przez lata nabierała się opinia publiczna. Ba, złudzeniu ulegli nawet żołnierze i cywilni pracownicy wojska, którym przyszło stacjonować w Afganistanie bez konieczności wykonywania zadań poza bazami.

Aż przyszedł „dzień sądu”. 28 sierpnia 2013 roku talibskie komando rozniosło mur największej, najlepiej chronionej polskiej bazy w Ghazni, dokonując serii samobójczych ataków.

Zostawmy na moment to wydarzenie. „Uważaj, co piszesz. Tu na miejscu walczymy z wioskowymi głupkami, ale wspierają ich inteligentni goście na całym świecie, na przykład dostarczając informacje wygrzebane w Internecie” – usłyszałem latem 2009 roku. Radziłem się wówczas znajomego w mundurze, na ile mogę sobie pozwolić pisząc, jako świadek, o okolicznościach ataku, w którym talibom po raz pierwszy udało się zabić Polaka w „niezniszczalnym” Rosomaku.

A teraz do sedna. Europa jest w stanie wojny – wojny z terroryzmem. A na wojnie nie ma bezpiecznych miejsc – są tylko względnie bezpieczne. I taką enklawą jest w tej chwili Polska. Tylko i aż. Lecz u licha, nie obnośmy się z tym – zwłaszcza w tonie sugerującym naszą większą mądrość („nie wpuściliśmy muzułmanów – mamy spokój”). Gardłowanie – wszem i wobec, w sieci, w prasie, na oficjalnych konferencjach – może nam napytać biedy, bo a nuż „tamci” – sprawnie poruszający się w świecie informacji – powiedzą „sprawdzam”. Islamiści lubią pogrywać z symbolami – znamienna w tym kontekście była ich zwiększona aktywność w Afganistanie (czy wcześniej w Iraku) w okolicach chrześcijańskich świąt. Czy w czasie wizyt polskich notabli. Niewykluczone więc, że zadrwią także z „ostoi pokoju”.

Drugorzędne śmierć i cierpienie

Jednak nie ta argumentacja jest najważniejsza. Historia z prezydencką oponą nie napawa optymizmem, rzuca poważny cień na jakość służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo naszego państwa. Pragmatyka funkcjonowania, oparta o filozofię „jakoś to będzie”, ma się nijak do „właściwego zabezpieczenia zdrowia i życia” – prawda?

Wróćmy teraz do wydarzeń z 28 sierpnia 2013 roku. Polakom udało się odeprzeć atak zamachowców-samobójców przy relatywnie niskich stratach własnych (dwóch zabitych oraz kilkudziesięciu rannych i poszkodowanych). Lecz to, co najważniejsze, wydarzyło się później. Świadomość, że baza przestała być azylem, spowodowała wysyp wniosków o przyśpieszoną rotację do kraju, składanych przez personel zabezpieczający misję. Szok, jakiego doznały nienawykłe do funkcjonowania w warunkach zagrożenia osoby, był dla kontyngentu poważnym problemem. Zaś w wymiarze taktyczny oznaczał sukces dżihadystów.

Nie czarujmy się – islamości uderzą i w Polsce; to tylko kwestia czasu. Bilans strat ludzkich i materialnych się nie zmieni (bądź zmieni się w niewielkim stopniu) czy będziemy utrzymywać mit „bezpiecznej przystani”, czy też nie. Ale trwanie w złudnym spokoju przełoży się na skalę naszego szoku. A, jakkolwiek brutalnie to zabrzmi, śmierć i cierpienie nawet setek ofiar mają dla terrorystów znaczenie drugorzędne. W ich kalkulacjach liczy się właśnie ów szok i wywołana nim trauma. Im bardziej masowe, tym lepiej.

—–

Fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Szum

„Stara Europa” Libanem Zachodu? To wciąż hipoteza, ale coraz więcej faktów układa się w spójną wizję całości. Pokrótce (kiedyś pokuszę się o bardziej treściwą analizę) – o co chodzi z nawiązaniem do Libanu?

Ano o to, co działo się w tym kraju w latach 70. XX wieku, kiedy chrześcijańskie bojówki urządziły rzeź w obozach dla palestyńskich uchodźców. Była to reakcja na rosnącą eksterytorialność tych miejsc, na fakt, że stały się wylęgarnią działań i idei, które obiektywnie destabilizowały Liban.

Skutkiem ataku na obozowe enklawy była wojna domowa, która – nieco generalizując, bo lokalne sojusze układały się różnie – przebiegła w oparciu o podział religijny. A której symbolem stała się bejrucka zielona linia, rozdzielająca miasto na chrześcijańską i muzułmańską część.

Krwawy konflikt zdemolował kraj; tak naprawdę zakończył się dopiero 11 lat temu.

Dziś w Bejrucie, w pobliżu dawnej linii frontu, wyrasta ekskluzywna dzielnica biznesowo-rozrywkowa, ale w strefie ziemi niczyjej wciąż straszą fundamenty zniszczonych w czasie wojny budynków. I mają tam pozostać, jako pamiątka tragedii, będąc jednocześnie dowodem, że Liban nie wylizał się jeszcze z dawnych ran.

Pozostałości dawnej zielonej linii w Bejrucie. Przepraszam za jakość robionego na szybko, telefonem, zdjęcia
Pozostałości dawnej zielonej linii w Bejrucie. Przepraszam za jakość robionego na szybko, telefonem, zdjęcia/fot. Marcin Ogdowski

Wracamy do analogii. Staje się coraz bardziej oczywiste, że w Europie Zachodniej działają siły, które zamierzają wepchnąć ją w piekło religijnego konfliktu. Zamachami – jak dzisiejszy w Brukseli, czy te sprzed kilku miesięcy w Paryżu – nakręcić falę antymuzułmańskiej nienawiści (także w tej części Europy, w której nie ma islamskich mniejszości). Nienawiści, która prędzej czy później poskutkuje serią chrześcijańskich odwetów. I nie ma znaczenia, czy będą za nimi stały nielegalne bojówki, czy siły rządowe, dajmy na to belgijska armia i policja, pacyfikujące dzielnicę Molenbeek w Brukseli. Nawet jeśli będzie to miało cechy legalnych działań, narracja religijnej zemsty jest nieunikniona.

Każda przemoc rodzi przemoc, musimy więc liczyć się z perspektywą bardzo poważniej destabilizacji Europy, która w takim scenariuszu – w swoim rdzeniu – stałaby się kontynentem stanów wojennych. Libanem właśnie, co przyniosłoby także Polsce opłakane konsekwencje gospodarcze i polityczne.

Prowokatorzy – islamscy terroryści – dojrzą w tym spełnienie woli boga. Odwetowcy będą działać w przekonaniu o słuszności własnego gniewu. Obu stronom będzie towarzyszyć  wiara we własną podmiotowość – nie dostrzegą albo odrzucą informacje, wedle których, w jakiejś mierze, spełnili role użytecznych idiotów.

Wobec kogo? Najpierw garść elementarnej wiedzy z zakresu strategii wojskowych. „Jeżeli nie możesz pokonać wroga w otwartej walce, użyj podstępu. Wykorzystaj fakt, że twój wróg ma innych nieprzyjaciół. Użyj ich do własnej gry”. Wojujący islam to nie jedyny wróg Europy, czy szerzej – zachodnich wartości. Czy nie wydaje się Wam znamienne, że jako pierwsza informację o używaniu przez zamachowców z brukselskiego lotniska języka arabskiego podała „Russia Today”? Że rosyjskie media – czy media zachodnie, mające rosyjskich właścicieli – od miesięcy karmią odbiorców fejkami na temat ekscesów uchodźców. Że z lubością podkręcają prawdziwe incydenty. Przypomnijcie sobie niedawne doniesienia na temat źródeł finansowania zachodnioeuropejskich organizacji ekstremistycznych.

I żebym nie został źle zrozumiany – islamski fundamentalizm jest złem, które należy wytrzebić. Rzecz w tym, by spojrzeć na konflikt szerzej. Dojrzeć toczoną przeciwko Zachodowi, w tym także nam, rosyjską wojnę informacyjną – a tym samym działać w oparciu o wiedzę, nie dezinformację i szum. Tylko wtedy można bić celniej, unikając „strat ubocznych”.

—–

Terroryści chcą sprowokować odwet. Chcą, by – dosłownie i w przenośni – Zachód wziął na celownik meczety. By tym sposobem zrealizować scenariusz religijnej wojny. Destabilizacja, która za tym pójdzie, ucieszy nie tylko dżihadystów…/fot. Marcin Ogdowski.

Postaw mi kawę na buycoffee.to