Zarządzanie

Zmagania w Ukrainie – jakkolwiek konwencjonalne – ugruntowały znaczenie jądrowego straszaka jako polisy ubezpieczeniowej. Kremlowskie groźby użycia broni „A” zostawiają bowiem cień niepewności co do determinacji rosjan, technicznie zdolnych do wyprowadzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, ale i we wspierających ją członków NATO.

Gdyby nie ta niepewność (istota wspomnianej polisy), współpraca Sojuszu Północnoatlantyckiego z Ukrainą najpewniej wyglądałaby inaczej. W najgorszym dla Moskwy scenariuszu doszłoby do otwartej konfrontacji zbrojnej z Zachodem, która – zważywszy na różnice konwencjonalnych potencjałów – zakończyłaby się klęską rosji. W wersji light brak ryzyka atomowej eskalacji mógłby skłonić zachodnich przywódców do przekazania Kijowowi znacznie większej ilości i szerszego asortymentu broni ciężkiej, lotniczej, rakietowej, co oznaczałoby kolejne problemy armii inwazyjnej, a najpewniej również jej zagładę.

Tego rodzaju kalkulacje czyniono w wielu rządowych gabinetach, a dla bandyckich reżimów stało się jasne, że jedynie własny „atom” zapewnia właściwy poziom bezpieczeństwa.

—–

Myślenie w kategoriach atomowego zabezpieczenia nieobce jest też Polakom. W pierwszej połowie lat 90. prezydent Lech Wałęsa kilkukrotnie sugerował konieczność kupna ograniczonej liczby ładunków jądrowych. Taką operację można było wtedy przeprowadzić w Ukrainie – niejawnie, choć legalnie – bądź zupełnie nielegalnie w rosji. Wywiad wojskowy dysponował wówczas wszystkimi aktywami, które umożliwiłyby sukces takiej misji.

Wbrew późniejszym zaprzeczeniom i próbom obrócenia sprawy w dowcip, ów pomysł był na poważnie rozważany w gronie najwyższych dowódców Wojska Polskiego. Czy próbowano go zrealizować? Żyją w tym kraju osoby mogące opowiedzieć na ten temat kilka ciekawych historii. Rozmawiałem z nimi, przygotowując się do napisania powieści „Międzyrzecze. Cena przetrwania”; efekty tych spotkań wpłynęły na ostateczny kształt tej książki – do lektury której niezmiennie zapraszam.

Tak czy inaczej, w dochodzeniu wszczętym wiosną 2002 roku po śmiertelnym wypadku generała Aleksandra Lebiedzia, pojawił się wątek „udziału obcych służb”. Czy był to przejaw rosyjskiej paranoi, czy może śledczym udało się wpaść na jakiś trop? Faktem jest, że generał interesował się losem walizkowych ładunków jądrowych – skonstruowanych jeszcze w czasach ZSRR – a jego publiczne wypowiedzi na temat kilkunastu zaginionych sztuk naraziły go na reprymendę prezydenta Borysa Jelcyna. Nie dowiemy się, czy Lebiedź wiedział (mówił) za dużo – i dlatego zginął w katastrofie śmigłowca. Wspomniane wyżej osoby – byli oficerowie naszych służb specjalnych – zapewniały mnie, że polskie próby pozyskania „atomu” na Wschodzie były obiecujące, ale zostały brutalnie przerwane przez Amerykanów. Brutalnie, gdyż Waszyngton posunąć się miał do szantażu – „jeśli nie spasujecie, nie ma mowy o członkostwie w NATO”.

Było tak czy nie, przywołana opowieść znakomicie ilustruje nietrudną do zweryfikowania politykę USA. Stanom zależy mianowicie, by „atomowy klub” pozostał jak najmniejszy, co obejmuje również sojuszników Ameryki. Chodzi o „zarządzanie eskalacją”. W największym skrócie: im mniej posiadaczy głowic, tym mniejsze ryzyko, że ktoś ich użyje. Im mniej w tym gronie sojuszników, tym niższe prawdopodobieństwo, że USA – zobligowane przez alianse – zmuszone będą wejść w wojnę, w której już sięgnięto po broń jądrową. Czyli znaleźć się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

—–

Miejmy świadomość tych uwarunkowań, zastanawiając się nad kwestią udziału Polski w programie „Nuclear Sharing”. Nawet jeśli do niego przystąpimy – użyczymy miejsc do składowania ładunków, a nasi piloci będą uczyć się zrzucania bomb jądrowych – dysponentami głowic pozostaną Amerykanie. A ci – patrz wyżej…

A więc tylko własne? Tyleż pociągająca, co nierealistyczna wizja, nie dysponujemy bowiem zapleczem technicznym i naukowym, by samodzielnie pozyskać wszelkie niezbędne komponenty. Kupno (skoro już kiedyś była taka opcja)? Nie istnieje „sklep z atomówkami”, a wydarzenia z lat 90. toczyły się w specyficznym kontekście posowieckiej zawieruchy. No i jest jeszcze kwestia politycznego klimatu – od wrogów nie kupimy, a sojusznicy nam nie sprzedadzą; nie mamy co liczyć na przymykanie oka, jakie towarzyszyło transferowi technologii nuklearnych z Francji do Izraela.

Załóżmy jednak, że przejdziemy etap amerykańskich obstrukcji, których celem byłoby uniemożliwienie nam zdobycia broni „A” – i co dalej? Czy mamy własne, odpowiednio efektywne środki przenoszenia ładunków jądrowych? Najmniejsze głowice da się umieścić w odpowiednio zmodyfikowanych pociskach artyleryjskich – i temu zdaniu pewnie byśmy podołali. Tyle że w ten sposób zyskalibyśmy sposobność do porażenia przeciwnika w wymiarze taktycznym, zabicia kilkuset, może kilku tysięcy ludzi, dajmy na to zlikwidowania brygady w jej pasie natarcia.

Bolesne? Owszem, ale ten efekt można uzyskać środkami konwencjonalnymi, no i na „ruskich” – z ich ogromną tolerancją na straty – mógłby się okazać niewystarczający.

Rzeczywista moc odstraszania zawiera się w możliwości uderzenia w ważne cele znajdujące się na głębokich tyłach przeciwnika. W strategicznym arsenale jądrowym. „Polskie kły” – pociski manewrujące JASSM – w odpowiedniej konfiguracji mogą polecieć nawet 1000 km. Wyposażone w głowice jądrowe, stałyby się bronią wybitnie groźną. Ale bez zgody Waszyngtonu nie moglibyśmy ich przezbroić, a prawdopodobnie również użyć (mogłyby nie wystartować/nie dolecieć do celu za sprawą „zaszytych” właściwości). A Amerykanie – patrz wyżej…

—–

Tylko czy naprawdę tych „atomówek” potrzebujemy?

Nie sądzę, by zarówno dla rosji, jak i dla USA, los Polski i krajów nadbałtyckich stanowił wystarczający pretekst do ryzykowania globalnej zagłady. Trochę to paradoksalne, ale możliwości obu stron – gwarantujące wzajemne zniszczenie – i jednoczesna nieistotność Rzeczpospolitej, dają nam więcej niż własne głowice.

Idźmy głębiej – rosjanie nie mogą mieć pewności, czy taktyczny wybuch jądrowy złamałby wolę oporu Polaków. Równie dobrze mógłby zwiększyć determinację obrońców. No więc jeśli nie pojedynczy, to kilka-kilkanaście-kilkadziesiąt? Do zrobienia, tylko po co zajmować zdewastowany i skażony kraj? A po co atakować, jeśli nie można zająć?

No i są jeszcze skutki ewentualnego załamania się polskiej operacji obronnej – armia rosyjska u granic Niemiec. Niechciany, zimnowojenny scenariusz, o promobilizacyjnym dla USA i zachodnich mocarstw atomowych charakterze. Możemy powątpiewać w wolę sojuszników, ale rosyjscy generałowie nie mogą sobie na to pozwolić; muszą założyć zdecydowaną ripostę.

No więc czy naprawdę tych „atomówek” potrzebujemy?

Na pewno potrzebujemy atomowego parasola, ale ten musi być skuteczny. Pozostając na gruncie realnych rozważań – winien to być parasol amerykański czy szerzej amerykańsko-brytyjsko-francuski. W jego ramach moglibyśmy być członkami programu „Nuclear Sharing” – bo to w razie potrzeby mogłoby oznaczać ułatwiony dostęp do niektórych narzędzi nuklearnego odstraszania.

Ale właśnie – mogłoby; rosjanie mówią wprost, że ten, kto spróbuje wtargnąć do rosji, stanie się celem nuklearnego odwetu. Tymczasem dziś nie mamy pełnej jasności, czy mocarstwa atomowe NATO zastosują tę samą regułę nie tyle w odniesieniu do własnych terytoriów (to akurat deklarują wprost), co sojuszników. Konkretnie zdefiniowanych. Pełnej jasności nie mają też rosjanie, ale – moim zdaniem – moc odstraszania parasola byłaby większa, gdyby Moskwie wprost powiedzieć, że próbując przenieść wojnę do krajów nadbałtyckich i Polski (Rumunii czy Finlandii), z miejsca naraża się na ryzyko atomowej riposty. Także w wykonaniu samych Polaków, korzystających z zasobów „Nuclear Sharing”. W takich okolicznościach mało prawdopodobny scenariusz konfliktu rosja-NATO – obejmujący ryzyko atomowej eskalacji – stałby się jeszcze mniej prawdopodobny.

Piłka po stronie zarządzających eskalacją.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zdjęcie trochę majówkowe, a trochę a propos – siedzę oto w kabinie Tu-160, bombowca strategicznego, przeznaczonego m.in. do przenoszenia głowic nuklearnych. Ukraina też te maszyny miała, ale w ramach porozumień z rosją i Zachodem pozbyła się zarówno nośników, jak i atomowych głowic. Fotografia wykonana w Połtawie, gdzie niegdyś stacjonował pułk bombowy ZSRR/fot. z archiwum autora

Nieobecne

Dziś w nocy ukraińskie drony uderzyły w bazę rosyjskich sił powietrznych w Engels (700 km od granicy), gdzie stacjonują bombowce strategiczne Tu-95 i Tu-160. Nie wiemy nic o skutkach ataku – miejscowi mówią o czterech głośnych eksplozjach, rosyjskie władze o zestrzeleniu „wszystkich bezzałogowców”, Ukraińcy zaś w tej kwestii milczą (oficjalnie zapytani „sprawdzają informacje”). Prawdopodobnie oznacza to, że nie udało się porazić żadnych samolotów.

Dzień przed atakiem w Engels stacjonowało sześć Tu-95 i trzy Tu-160.

Niezależnie od efektów ukraińskiej akcji, nocne zdarzenia poskutkowały serią medialnych doniesień, w których po raz pierwszy od wielu tygodni mowa była o Tu-95 i Tu-160. Bombowce zniknęły z tapetu wraz z zaniechaniem przez rosjan ostrzałów Ukrainy, prowadzonych przy użyciu pocisków manewrujących – co było głównym zadaniem Tupolewów w toczącej się wojnie.

—–

Dlaczego moskale w zasadzie odpuścili ten rodzaj aktywności? Czy ma to związek z jakimiś ich planami? „Tak, przygotowują się do wojny z NATO”, czytam na jednym z forów całkiem serio wyrażony pogląd. Teorio-spiskowy, a zarazem nie aż tak niedorzeczny. Pamiętajmy bowiem, że Tu-95 i Tu-160 są częścią rosyjskiej jądrowej triady, jej powietrzną „nóżką” (dwie pozostałe to okręty podwodne oraz naziemne wyrzutnie). Stanowią więc o potencjale odstraszania rosji, skądinąd mocno nadszarpniętym, gdy okazało się, czym jest konwencjonalna armia federacji.

Jakkolwiek bardzo istotne, Tu-95 i Tu-160 były przez ostatnie dwa lata intensywnie eksploatowane. Gdy rosjanom nie udało się wywalczyć przewagi powietrznej nad Ukrainą, zmuszeni byli atakować ją z oddali, znad terytorium rosji. Tupolewy dobrze się do tego nadawały, bo dla samolotu i załogi nie ma większego znaczenia, czy podwieszony pocisk wyposażono w głowicę jądrową czy konwencjonalną.

No więc latały bombowce do zadań w „specjalnej operacji wojskowej”, zarazem wciąż pełniąc dyżury w ramach sił strategicznych oraz strategii odstraszania. A zwłaszcza pierwszy typ samolotów ma już swoje lata, od dawna nie jest produkowany i istnieją ograniczone możliwości jego napraw i modernizacji. Nieco lepiej wygląda sytuacja z Tu-160, też już niemłodą konstrukcją, której produkcję wznowiono przed kilku lat, ale w bardzo ograniczonym zakresie (jedna sztuka rocznie).

Szacuje się, że rosja ma po 30 aktywnych maszyn obu typów, większość liczy sobie po 40 lat (a najstarsze egzemplarze 50; w przypadku bombowców strategicznych nie przesądza to o ich słabości, amerykańskie B-52 są nawet starsze – rzecz w tym, w jakim zakresie były modernizowane i w jakim reżimie kultury technicznej eksploatowane; tu między rosjanami i Amerykanami istnieje przepaść).

W Moskwie nie mają złudzeń, że tylko status atomowego mocarstwa gwarantuje rosji relatywną bezkarność. Ujmując rzecz nieco frywolnym językiem – wiedzą, że nikt im na chatę nie wjedzie, póki mają atomówki. Z tej perspektywy – wzmacnianej rosyjskimi lękami, nieufnością, a wręcz nienawiścią do Zachodu i NATO – żyłowanie cennych bombowców jawić się może jako igranie z ogniem. Najprawdopodobniej więc ktoś w rosyjskim dowództwie politycznym/wojskowym poszedł po rozum do głowy i wycofał – przynajmniej na jakiś czas, niezbędny dla odzyskania zdolności bojowych – Tupolewy z teatru działań.

Ponieważ nie ma jasności czy na stałe, bombowce nadal stanowią dla Ukraińców ważny cel.

—–

Inny powód nieobecności Tu-95 i Tu-160 może mieć związek z niedostatkiem rakiet. Optymistyczne dla rosjan szacunki przewidywały, że są oni w stanie wyprodukować miesięcznie 100 pocisków manewrujących i rakiet dalekiego zasięgu. Taka produkcja, przy uwzględnieniu wcześniejszych zapasów, pozwoliłaby na przeprowadzenie dwóch zmasowanych uderzeń w skali miesiąca – jak to miało miejsce podczas kampanii lotniczo-rakietowej z przełomu 2022 i 2023 roku. Tamta kampania nie powaliła ukraińskiej infrastruktury, ale i tak była dotkliwa – gdyby ją powtórzyć w takim samym wymiarze, Ukraina rzeczywiście mogłaby „zgasnąć i marznąć”. Tymczasem tej zimy nie wydarzyło się nic takiego. Ataki rosjan były niemrawe, rzadkie, niecelne.

Może więc wcale tych rakiet tyle nie wyprodukowali? Pamiętajmy, że wsad elektroniczny do tego rodzaju broni w dużej mierze nie pochodzi z rosji, a reżim sankcyjny miesza rosjanom szyki. Co prawda moskale nauczyli się zdobywać komponenty „na lewo”, ale czy w odpowiedniej ilości? I właściwej jakości? Może odpowiedzią na te pytania jest fatalna celność rosyjskich pocisków manewrujących z najświeższych partii produkcyjnych. Znaleziona we wrakach elektronika pochodziła z przemytu, ale – najoględniej rzecz ujmując – nie był to pełnowartościowy produkt.

—–

A propos rosjan-frajerów – parę tygodni temu wyszło na jaw, że płacą Irańczykom za drony szahid jak za zboże. Nawet 200 tys. dolarów za sztukę. Wspominam o tym także dlatego, że jedno z wyjaśnień niemrawej kampanii rakietowej (z użyciem Tupolewów jako nośników) sięgało po argumenty natury ekonomicznej. Po co słać warte nawet kilka milionów rakiety, skoro w ich miejsce można użyć dużo tańszych szahidów? – tak mieliby kalkulować rosjanie. Nim wypłynęły szczegóły kontraktów zawieranych przez Moskwę i Teheran, szacowano, że pojedynczy szahid kosztuje 40-50 tys. dolarów. W takim ujęciu rzeczywiście „zasypanie” nimi Ukrainy miałoby większy ekonomiczny sens, niż strzelanie wartymi milion dolarów pociskami Ch-22.

Tyle że powolne szahidy okazały się nieefektywną bronią. Nawet masowo użyte, nie czynią wielkich szkód. W miażdżącej większości – bywa że i w całości – są zestrzeliwane przez ukraińską obronę przeciwlotniczą, co istotne, za 40 proc. strąceń odpowiadają mało zaawansowane i tanie systemy, włącznie z bronią ręczną (choć nadużyciem jest stwierdzenie, że „na szahidy wystarczy kałach”).

Więc być może rzeczywiście rosjanie – z różnych powodów – postanowili zastąpić pociski manewrujące dronami kamikadze, ale – jak mawia młodzież – „nie pykło”.

—–

Cokolwiek stało za wycofaniem Tupolewów, nie zmienia to faktu, że rosyjska awiacja znacząco zintensyfikowała działania nad Ukrainą. Tyle że nie dotyczy to sił strategicznych, a lotnictwa taktycznego, frontowego wedle wschodniej nomenklatury. Pisałem już o tym kilka razy, wspomnę więc tylko, że chodzi o naloty z użyciem bomb szybujących. Od początku marca moskale wykonują po 30-40 operacji lotniczych dziennie, miażdżąca większość wiąże się ze zrzucaniem skrzydlatych FAB-ów na ukraińskie pozycje obronne.

A mówimy o bombach o wagomiarze od pół do półtorej tony – pojedyncza, jeśli dobrze trafi, może zabić nawet kilkudziesięciu żołnierzy. Przemnóżmy to przez dzienną liczbę zrzuconych bomb – 100-150 – by mieć obraz możliwych szkód wyrządzonych ukraińskiej armii.

Co przywodzi mnie do generalnego wniosku, w ramach którego mieści się też kolejne wyjaśnienie nieobecności Tu-95/160 na teatrze działań. Agresorzy z rozmysłem dali sobie spokój z intensywnym atakowaniem zaplecza i „dojeżdżaniem” cywilów. Prawdopodobnie uznali, że więcej osiągną bijąc w „siłę żywą” przeciwnika. Intensyfikując zabijanie ukraińskich żołnierzy na froncie. Sami przy tym ponoszą koszmarne straty – wszak działaniom z powietrza wciąż towarzyszy presja na lądzie – ale przecież „ludzi u nich dużo”. W Moskwie też widzą, że Ukraina ma coraz poważniejsze problemy z odtwarzaniem stanów osobowych armii. Że entuzjazm dla kolejnych fal mobilizacji mocno przygasł. Więc koncentrują działania na obiecującym kierunku…

—–

Szanowni, choć współpracuję z kilkoma redakcjami, piszę głównie dzięki wsparciu Czytelników. Tradycyjnie więc polecam Waszej uwadze moje konto na buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…lub profil na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Tu-95 w bazie Engels/fot. MOFR

PS. Przypominam o możliwości nabycia mojej ostatniej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” w specjalnej edycji z autografem – wystarczy kliknąć w ten link.

Wstrzemięźliwość

Wraz z początkiem października 2022 roku rosjanie rozpoczęli – idąc tropem ich propagandy – „bój o ukraińską energetykę”. Polegał on na powtarzalnych, skoordynowanych i masowych uderzeniach lotniczych w elektrownie i sieci przesyłowe – tak, by pozbawić Ukraińców ciepłej wody, gazu, prądu, ogrzewania. W tym kontekście mieści się także zniszczenie tamy w Nowej Kachowce – choć nie użyto tam rakiet czy dronów i nastąpiło to w czerwcu 2023 roku, czyli kilkanaście tygodni po zawieszeniu kampanii lotniczej.

W każdym z takich ataków – ponawianych średnio co dwa tygodnie – rosjanie używali 50-60 skrzydlatych pocisków, wspartych kilkunastoma, czasem 20-30 dronami kamikadze. W największym ataku – z 15 listopada 2022 roku – wykorzystali 96 rakiet Ch-101 i Ch-555 i nieznaną liczbę irańskich bezpilotowców Szahid-136.

Próby sparaliżowania ukraińskiej energetyki nie przyniosły oczekiwanych efektów. Dzięki wysokiej skuteczności ukraińskiej obrony przeciwlotniczej wiele rosyjskich ataków spaliło na panewce. Wedle różnych szacunków, agresorom udało się porazić od 40 do 60 proc. obiektów odpowiedzialnych za produkcję i przesył energii – jednak duża ich część była na bieżąco remontowana. Skutki nalotów – nawet kilkudniowe blackouty i nocne zaciemnienia – wraz z innymi niedogodnościami towarzyszącymi wojennej codzienności, doprowadziły więc „jedynie” do pogorszenia warunków życia. Do złamania woli oporu ukraińskiego społeczeństwa – a taki był nadrzędny cel Moskwy – nie doszło.

„Spróbują kolejnej jesieni”, zwiastowali analitycy militarni i zwykli Ukraińcy. Tymczasem kończy się październik, a rosyjskiej ofensywy lotniczej jak nie było, tak nie ma. Czyżby rosjanie odpuścili?

Kwitnący przemyt

Armia rosyjska weszła do wojny z Ukrainą bez należytego zapasu precyzyjnej amunicji. W tym tekście skupiam się na lotniczych pociskach manewrujących, ale dotyczy to całego spektrum „inteligentnych” środków rażenia. Przestawienie gospodarki na tory wojenne niewiele zmieniło. Wedle szacunków ukraińskiego wywiadu, przemysł rosji wiosną 2023 r. mógł wytwarzać około 70 skrzydlatych pocisków – i był to znaczący wzrost w porównaniu z poprzednimi miesiącami. Doniesienia zachodnich wywiadów z późnego lata br. potwierdziły te ustalenia.

Zwiększenie produkcji raczej nie wchodzi w grę. rosjanie mogą bez istotnych problemów wytwarzać kolejne korpusy, silniki i głowice bojowe, jednak „sercem” nowoczesnej amunicji są systemy nawigacyjne i celownicze. Stare, analogowe rozwiązania nie gwarantują właściwej precyzji i niezawodności, dlatego tak dużo rosyjskich rakiet używanych w wojnie z Ukrainą – pamiętających jeszcze czasy ZSRR – „gubi się” lub spada przed dotarciem do celu, a jeśli doleci, razi jego okolice. Rewolucja cybernetyczna – szczególnie związana z nią miniaturyzacja – okazała się niewdzięcznym wyzwaniem najpierw dla sowieckich, a potem dla rosyjskich naukowców. W zbrojeniówce poradzono sobie z tym w duchu niegodnym oficjalnej ideologii – już na etapie projektowym przewidując zastosowanie zachodniej elektroniki. Pozyskiwanej na różne sposoby, od oficjalnych zakupów po nielegalne transakcje, które z nadejściem reżimu sankcyjnego – „delikatnego” po 2014 r. i ostrego po zeszłorocznej inwazji – stały się dużo trudniejsze do przeprowadzenia. A bez „elektro-wsadu” ani rusz. Przemyt, choć kwitnie, znacząco rozwinąć skrzydeł rosyjskiej zbrojeniówce nie pozwala.

Kumulacja szkód

Produkcja 70 pocisków na miesiąc nie zapewni skutecznej kampanii rakietowej, zwłaszcza w obliczu rosnącej wydajności ukraińskiej obrony powietrznej, od jesieni 2022 r. zasilanej zachodnimi systemami. Dość wspomnieć, że z tych 70 rakiet zaledwie kilkanaście ma szanse dolecieć do celu. A przecież przy jednorazowym użyciu mniejszej liczby pocisków trafień będzie jeszcze mniej. Skutek tych uwarunkowań jest taki, że rosjanie chomikują amunicję. Przygotowują się na „sezon nalotów” tak, by wejść w niego z przytupem. Im więcej pocisków znajdzie się w ukraińskiej przestrzeni powietrznej, tym więcej się przebije. Jeśli uda się przeprowadzić ataki raz za razem, możliwy będzie efekt kumulacji – takiego nagromadzenia szkód, że Ukraińcy nie zdołają przeprowadzić szybkich napraw (dwutygodniowe interwały dawały im taką sposobność). Ta kalkulacja – wymuszona obiektywnymi czynnikami – to moim zdaniem najważniejszy powód wstrzemięźliwości rosjan. Nie jest nim w każdym razie rzekoma wysoka niesprawność samolotów strategicznych Tu-95 i Tu-160, nośników wspomnianych rakiet. Jakość rosyjskiej flotylli bombowej pozostawia wiele do życzenia, ale 30-40 sprawnych maszyn, zdolnych ponieść 100-160 pocisków jednocześnie, Moskwa jest w stanie wystawić.

Czynnikiem nie bez znaczenia pozostaje też pogoda.

Dlaczego? Tego dowiecie się z dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – dostępny jest pod tym linkiem.

Nz. A nad stacjami przesyłowymi pojawiły się gigantyczne siatki, jak ta ze zdjęcia (jeszcze niekompletna). Rakiet one nie zatrzymają, ale drony już owszem…/fot. własne

Foto-impresje

… czyli notatnik z podróży po Ukrainie.

Z powodów technicznych nie prowadziłem relacji na blogu, ale na bieżąco udzielałem się na Facebooku. Uzupełniam wpisy post factum, dla zapewnienia ciągłości narracji.

26 września, rano

Zapisek z pociągu do Odesy.

Na dworcu we Lwowie rodzina dwa plus trzy wracająca z krótkiego urlopu w zachodniej Ukrainie. W przedziale młoda dziewczyna, jadąca na spotkanie z chłopakiem. Nad ranem budzi mnie jej rozmowa – wyszła na korytarz, ale i tak słyszę, jak ruga gościa, bo zapił i nie będzie w stanie jej odebrać. Gdy odtrąbiamy koniec spania, Darek, współtowarzysz podróży, idzie organizować coś do picia. Poprosiłem o herbatę, prowadnik każe wybierać między zieloną, czerwoną i czarną.

Czuję się, jakbym jechał na wakacje w starych dobrych czasach. Tyle zwyczajnych sytuacji i zwykłych wyborów.

A jednak nie są to dobre czasy, bo jeszcze we Lwowie czytam o rosyjskich bombowcach, które znów lecą nad Morze Kaspijskie – a więc najpewniej będzie nalot. A tuż przed wejściem do pociągu przychodzi wieść, że skurwysyny właśnie ostrzelały Odesę.

Wojna trwa, życie toczy się dalej.

Nz. Wziąłem czornyj czaj.

26 września, wieczór

Emanacja życia.

Plaża w Odesie. Dziewczęta robią sobie sesję. Za pięć godzin godzina policyjna, za siedem, może osiem, na pobliski port znów spadną szahidy.

A rano plaża ponownie wypełni się ludźmi.

Bo życie MUSI toczyć się dalej.

27 września

Komu w drogę, temu czas. Karetki, medykamenty, chemia, elektronika i… elektryczne rowery dla pracowników socjalnych – wszystko to jedzie do Chersonia.

Organizatorem konwoju jest Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).

28 września, rano

Posad Pokrowskie.

Idzie nowe, idzie odbudowa. Powoli, baaardzo powoli. Na razie rumowisko otoczono płotem. Rozebrano kilka zniszczonych budynków, zaczęło się murowanie fundamentów. Ale bez saperów ani rusz, bez ich ciężkiego sprzętu potrzebnego na froncie.

Więc mieszkańcy pokornie czekają – żyjąc w ruinach lub modułowych tymczasowych domkach – ale nadziei w nich jakby trochę mniej. Na szczęście jest humor, choć czarny jak diabli, do spodu oczyszczający.

– Fundament? Eee… – macha ręką kobieta w sklepie. – Zaraz będą musieli rozebrać, żeby poprawić – śmieje się głośno.

Ps. Dziś pracuję w podchersońskich wioskach, gdzie Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej rozdaje pomoc powodzianom.

28 września, popołudniu

Zahorianiwka od ponad miesiąca nie ma bieżącej wody.

– Przyjechały służby, zbadały, okazało się, że w wodzie jest rakotwórczy arsen. Stężenie siedem razy wyższe od normy – mówi Nadieja (boże broń Nadieżda! – zastrzega na wstępie).

Nie bardzo wiadomo, jak metal ciężki dostał się do ujęcia wody. Dla miejscowych jest oczywiste, że to skutek przerwania tamy na Kachowce i tego, że fala zabrała ze sobą mnóstwo zanieczyszczeń (choć samej osady nie zalała).

– Przed okupacją wodę badano raz na trzy miesiące, wszystko z nią było w porządku – zapewnia Nadieja.

Lokalny samorząd dostarcza wodę techniczną beczkowozami, wodę do picia organizują wolontariusze. Budowa nowego ujęcia to koszt rzędu 1,5 mln hrywień (ok. 190 tys zł). Dla 130 osob, które zostały we wiosce, państwo takiego kosztu nie poniesie.

– Są ważniejsze wydatki – moja rozmówczyni uśmiecha się smutno.

Brutalna, wojenna ekonomia.

28 września, wieczorem

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co), sklep otwarty tylko między 8.30 a 10.30″, informuje kartka naklejona na drzwiach. Uśmiecham się na jej widok; uwielbiam tę ukraińską niezłomność w jej szyderczej odsłonie.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, nieopodal Komyszanów rozciągają się rosyjskie pozycje. Diabły stoją za rzeką i regularnie walą z artylerii. Był czas, przed powodzią, że sklep dzieliło od nich ledwie 800 metrów.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, jego moździerzyści biorą na cel wybitnie wojskowe obiekty. Jak dom z drugiego zdjęcia, zdemilitaryzowany latem. Akurat był pusty, więc tym razem nikogo draniom zabić się nie udało.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, na pobliskim cmentarzu przybywa grobów. Śmierć pod ostrzałem to nie tylko żołnierski los – w Komyszanach tak giną cywile, na przykład w drodze do sklepu, otwartego „tylko między 8.30 a 10.30”.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, u Marii na posesji wylądował pocisk. Zniszczył przedsionek i kawał kuchni. Stało się to w maju, do dziś – dzięki sąsiedzkiej pomocy – szkody udało się naprawić.

– Mario, mogę Wam zrobić zdjęcie i o Was napisać? – pytam.

– Zrób. I opowiedz ludziom, co oni, rosjanie, z nami Ukraińcami robią. Może ktoś będzie wiedział, dlaczego i za co.

Może „W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”? Na pewno tak, ale nie tylko. Bo ostatecznie to nie putin wkłada granaty do moździerzowych luf…

29 września

Antona Jefanowa (na zdjęciu) poznałem w marcu tego roku. Właśnie wrócił z terenu, gdzie nadzorował prace energetyków przywracających prąd na przedmieściach Chersonia. Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) współfinansowało wówczas część wynagrodzeń dla elektryków, Ania, szefowa misji, przymierzała się do kolejnych projektów. Z Antonem więc pogadać należalo, a że chłop zalatany, „wstępniak” odbył się na parkingu.

– Aha, uważajcie – rzekł na koniec Jefanow. Wiedział, że i my jedziemy do naddnieprzańskich wiosek, spotkać się z pracującymi ekipami. – Tamci ciągle strzelają, kilka minut temu pocisk walnął tak blisko naszego auta, że aż szyby poszły – mówił to tak, jak gdyby wybijane falą uderzeniową szkło było oczywistym elementem urzędniczej codzienności. Ścisnął nam dłonie i tyle go widziałem – pobiegł do następnej roboty.

Anton jest dziś zastępcą szefa wojskowej administracji Chersonia. Przed inwazją odpowiadał za pomoc społeczną, obecnie ma dużo więcej obowiązków, do których należy również współpraca z organizacjami humanitarnym. Ta ostatnia forma działalności jest w tej chwili uporządkowana i sformalizowana, ale zaczęła się za okupacji, od pracy w warunkach konspiracyjnych.

– rosjanie nie dostarczali do miasta niezbędnych medykamentów, ba, swoje mają fatalnej jakości, więc co tylko mogli to rozkradli, nie przejmując się potrzebami cywilów – wspomina. – Mój departament opiekował się kilkuset schorowanymi, starszymi osobami, które bez leków po prostu by poumierały. Na szczęście mieliśmy Internet i kontakty w Polsce. Zamawiałem, co było potrzebne, nikt mi nigdy niczego nie odmówił. Z Chersonia można było wyjechać i do niego wrócić. Nie było to bezpieczne, bo rosjanie na blok postach kradli i bili, ale ochotników nie brakowało. I to oni przywozili do miasta kupione w Polsce lub za zebrane przez Polaków pieniądze leki.

– Kto je roznosił potrzebującym w mieście?

– Hahahaha – Anton uśmiecha się szelmowsko. – Ulicą jeździły rosyjskie tigry, a ja biegałem z kontrabandą. Z witaminami znaczy – dodaje, jeszcze szerzej się uśmiechając. Odcięta od zachodnich technologii rosja ma poważne problemy z zaopatrzeniem aptek i szpitali. Konfiskowanie medykamentów było więc także elementem rutynowych działań okupantów. Wspomniani przez Antona ochotnicy znaleźli na to sposób – przekładali specjalistyczne leki w torebki po witaminach. Witamin nie konfiskowano, bo tych akurat w rosji nie brakuje. – I tak się to kręciło aż do wyzwolenia.

– Nadal się kręci – mam na myśli współpracę polsko-ukraińską. – Mimo dużej polityki…

– Marzy mi się, byśmy mogli robić swoje niezależnie od polityków – mówi Jefanow. – Polska i Polacy to jedni z naszych największych donatorów. Dziękowałem, dziękuję i będę wam za to dziękował.

30 września-1 października

Ten tekst ukazał się na łamach portalu Interia.pl (stąd odmienny od przyjętej na blogu praktyki zapis rosjan i rosji).

W Ukrainie alarm przeciwlotniczy ogłaszany jest tradycyjnie – poprzez wycie syren – ale istnieje też cyfrowa „nóżka” systemu. Są dedykowane aplikację, usługę – dla telefonów z włączoną lokalizacją – oferuje Google. Gdy przebywasz w zagrożonym rejonie, dostajesz powiadomienie.

Przespana bitwa

Syren – jakkolwiek dojmujących i złowieszczych – po jakimś czasie zwyczajnie się nie słyszy. Tak często się włączają i tak rzadko ma to związek z realnym zagrożeniem – rzeczywistym atakiem, przeprowadzonym w konkretnym miejscu. Dla Ukraińców po półtorej roku wojny to oczywista-oczywistość, ale w Polsce taki stan rzeczy – owo „niesłyszenie” – może dziwić. W naszych potocznych wyobrażeniach o Ukrainie często zapominamy, jak rozległy jest to kraj. Umyka nam też świadomość, że nawet w wojnie o wysokiej intensywności, większość zaangażowanego w konflikt państwa nie jest objęta działaniami zbrojnymi. Tak czy inaczej, zobojętnienie (na alarmy, zwane z ukraińska „trwogami”), dotyczy też powiadomień telefonicznych.

Pod koniec września trzy noce spędziłem w Mikołajewie. Pierwszego wieczoru słyszałem latające nad miastem odrzutowce, ale chyba nie miało to związku z tym, co działo się nieco później. A później miasto zaatakowały drony – kupowane przez Rosjan w Iranie szahidy – przyleciało też kilka rakiet. Nic nie słyszałem; znajomi śmiali się, że przespałem bitwę. Bitwa czy nie, rzeczywiście spałem mocno.

Tak jak następnej nocy.

W trakcie tej trzeciej usłyszałem syrenę, ale to nie ona mnie obudziła. Alert przyszedł na telefon, telefon mam skonfigurowany z zegarkiem; wibracje na nadgarstku przerwały sen. O 2:47.

Przerwały na chwilę, bo większość alarmów jest na wszelki wypadek, więc po czymś takim idzie się dalej spać. Lub śpi nie usłyszawszy „trwogi”.

Tymczasem wspomnianej trzeciej nocy na Mikołajów spadły cztery szahidy. Gdybym nie znał lokalnych uwarunkowań, uznałbym tę informację za bujdę. Bo byłem na miejscu, a nic nie słyszałem. To tak a propos „całej prawdy”, o „wojnie, której nie ma”.

Tytułem uzupełnienia tej części tekstu – gdy nadlatują rakiety S-300, przeciwlotnicze, wykorzystywane w trybie ziemia-ziemia, w Charkowie – z uwagi na bliską odległość od rosyjskiej granicy – syreny włączają się dopiero po pierwszej eksplozji. W nocy z 30 września na 1 października w mieście doszło do trzech eksplozji. Ta pierwsza była na tyle głośna, że tym razem nie przespałem ataku…

Atomowy mit

„Gdybyśmy mieli broń strategiczną, Rosja nie odważyłaby się nas zaatakować”, to argument, z którym na co dzień można się zetknąć w Ukrainie. Czy racjonalny?

Faktem jest, że memorandum budapesztańskie z 1994 roku zobligowało Ukrainę do przekazania tego rodzaju uzbrojenia Rosji. W zamian Moskwa zobowiązała się uszanować integralność terytorialną południowego sąsiada, a gwarantem porozumienia były USA i Wielka Brytania. Co z tego wyszło, pisać nie trzeba.

Ale. Ale mitem jest, że Ukraina – jako państwo/armia – kiedykolwiek miała do dyspozycji głowice jądrowe. Po 1991 roku, rozpadzie ZSRR, sporo ich zostało na terytorium dawnej sowieckiej republiki, tym niemniej pieczę nad arsenałem sprawowały oddziały dawnej armii radzieckiej, które nie wypowiedziały posłuszeństwa Moskwie. Problemem – rozstrzygniętym na skutek porozumień w Budapeszcie – był tylko transfer tych środków bojowych do Rosji. Zatem opowieści Ukraińców o tym, że „jak mielibyśmy atomówki to…”, należy traktować w kategoriach marzeń ściętej głowy…

Ale. Ale nośniki broni strategicznej – jak na przykład bombowce Tu-95 czy Tu-160 – Ukraińcy owszem mieli. I amunicję o strategicznym znaczeniu – jak dalekonośne pociski manewrujące, zrzucane z tychże samolotów – również. Amunicję wyposażoną w konwencjonalne głowice, lecz i tak groźną. Dziś takie rakiety pozwoliłyby atakować cele w głębi Rosji, nawet na odległość do 2,5 tys. km. Co de facto oznaczałoby, że większość najwartościowszych elementów rosyjskiej infrastruktury militarnej i przemysłowej byłaby w zasięgu armii ukraińskiej. Nie wiem, czy odstręczyłoby to Moskali od inwazji, ale z pewnością spotęgowałoby ich straty, co ostatecznie mogłoby wojnę zakończyć.

Oczywiście, bombowce i arsenały rakiet byłyby dla Rosjan celem numer jeden. Otwartym pozostaje pytanie, czy Ukraińcom udałoby się uchronić cenny sprzęt przed atakami. Po 24 lutego 2022 roku zręcznie rozśrodkowali lotnictwo, ale prościej jest ukryć stosunkowo nieduże migi czy suchoje, trudniej byłoby z ogromnymi tupolewami. Kolejne pytanie wiąże się z możliwościami ukraińskiego budżetu oraz polityczną wolą dla utrzymania sił strategicznych. Są one koszmarnie drogie, a między 1991 a 2014 rokiem wojsko nie było – najoględniej rzecz ujmując – priorytetem dla ukraińskich władz. I oligarchów, a więc władzy nieformalnej. Ci bowiem obawiali się armii jako atutu któregoś z biznesowych konkurentów, wszyscy więc dążyli do jej osłabienia, traktując to jako element stabilizacji systemu oligarchicznego.

Poza tym, że otwarte, są oba pytania czysto akademickie, bo w rzeczywistości miażdżącą większość samolotów i wszystkie pociski Kijów odesłał Moskwie. Okrutnym zrządzeniem losu teraz te rakiety (dokładnie te…), zrzucane także przez niegdyś ukraińskie samoloty, spadają na ukraińskie miasta. A nieliczne nieoddane Rosjanom tupolewy – jak Tu-95 i Tu-160 ze zdjęcia – niszczeją na jednym z lotnisk. Bez szans, że kiedykolwiek wezmą udział w wojnie…

1 października

Charków, cmentarz na południu miasta.

Utonąć można w morzu tych flag, morzu ludzkiego nieszczęścia. I jeszcze ten przejmujący łopot (film pod linkiem).

Taka jest cena…

2 października

Ruskie Tiszki, wioska na północ od Charkowa, nieopodal granicy z federacją. Przez trzy miesiące okupowana przez rosjan, potem regularnie ostrzeliwana przez ich artylerię. Także z użyciem pocisków z białym fosforem.

– Miałam dom, całe 74 metry. Przyleciała rakieta z rosji i nie mam domu – Halina wzrusza ramionami.

68-letnia kobieta mieszka teraz w budynku gospodarczym. Grad, który zniszczył domostwo, uszkodził też dach szopy – ale ten udało się naprawić.

Idzie zima. W podobnej sytuacji są rzesze Ukraińców z terenów charkowszczyzny. Wyzwoleni od rosjan, ale wciąż zmagający się z ich „dziedzictwem”…

3 października

Niedziela była dniem, kiedy mogliśmy trochę odpocząć. Michał, nasz gospodarz, zaproponował popołudniowy wypad nad podcharkowskie jezioro. Pierwszy dzień października był przepiękny, iście letni; należało z tego skorzystać.

Tyle że droga nad wodę wiodła koło cmentarza.

Wypatrzyłem z auta skupisko flag i poprosiłem Michała, byśmy zjechali. Chciałem na własne oczy zobaczyć, jak wyglądają kwatery poległych żołnierzy. I zobaczyłem…

I zobaczyłem kilka pogrzebów w dwóch obrządkach – prawosławnym i katolickim. Nabożeństwo ekumeniczne w intencji chłopców, którzy oddali życie.

I zobaczyłem zapłakane matki, ojców, żony, siostry, braci i dzieci. Mundurowych odwiedzających poległych kompanów. Setki osób, które tego dnia pojawiły się na grobach bliskich.

I zobaczyłem kieliszki z wódką, talerzyki z chlebem i słodyczami, poustawiane na pomnikach i kopczykach. Symboliczne poczęstunki dla zmarłych.

I zobaczyłem ich zdjęcia zdobiące nagrobki. I tabliczki z datami urodzin i śmierci. Tylu dwudziesto-dwudziestoparolatków. Kończę dziś 47 lat; dla większości z tych chłopaków mógłbym być ojcem. Jestem ojcem, więc łatwo mi wyobrazić sobie ból po stracie.

I wyobraziłem go sobie.

A potem Aśka na szybko policzyła rzędy mogił i wyszło nam, że flagi powiewały nad mniej więcej tysiącem grobów. Tysiąc poległych na jednym cmentarzu, w jednym tylko mieście.

I zobaczyłem kolejne jamy, wykopane pod następne pochówki.

I rozjebało mi mózg na strzępy.

Nie wiem, jakbym się zachował, gdyby nie zawodowy nawyk, gdyby ktoś odebrał mi aparat i możliwość dokumentowania…

Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej.

Kilka kilometrów od nekropolii życie toczyło się nieśpiesznym rytmem nadwodnego wypoczynku. Opaleni, zrelaksowani i wypoczęci ludzie – starsi, młodsi, dzieci – cieszący się ze słońca, białego piasku i czystej wody.

Czystej wody surrealizm.

Asia z Michałem poszli pływać, Ania wyjęła książkę, a ja stałem na brzegu i nie bardzo wiedziałem, co z sobą począć. W obliczu tego morza flag i nieszczęść, idea plażowania wydała mi się obrazoburcza, w najlepszym razie niestosowna.

Aż przyszło olśnienie – że ci, którzy tych chłopców zabili, oczekują właśnie takiego myślenia. Poczucia winy – że się żyje i chce żyć. Przekonania o niestosowności zwyczajnych zachowań. Pal licho mnie i moje dylematy; przecież nawet nie jestem tutejszy. Celem rosjan w tej wojnie jest zaszczucie Ukraińców, odebranie im prawa do normalności.

„Idi na chuj!”, orzekli napadnięci. „Idi na chuj!”, orzekłem i ja. Rozebrałem się do slipek, wziąłem rozpęd i wbiegłem do cudownie orzeźwiającej wody.

3 października, popołudniu

Urodziny spędzam z dala od domu – nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Taka praca. Ani myślę narzekać, przeciwnie – chciałbym się z Wami podzielić swoją radością. I wzruszeniem.

Nadieja to emerytowana nauczycielka z Cyrkunów, wsi położonej pod rosyjską granicą. Raszyści zbombardowali jej dom; film, który zamieszczam, to fragment opowieść o czasach napaści, okupacji i wojennej tułaczki. Historii przejmującej do spodu, zasługującej na obszerny tekst, który napiszę, jak przepracuję w głowie ten wyjazd.

Historii tym dramatyczniejszej, że opowiadanej także przy dźwiękach alarmu, który zapowiadał kolejny rosyjski ostrzał.

Za sprawą Aśki, wolontariuszki z Polski, Nadieja dowiedziała się, że mam dziś urodziny. Znikła na moment i pojawiła się z dwiema bombonierkami, wyciągniętymi gdzieś ze schowka uszkodzonego przez Grad i moździerze domu.

– Szczęścia ci życzę – rzekła i mocno mnie objęła. Hojność kobiety, która straciła tak wiele, sprawiła, że zawilgotniały mi oczy.

A potem było spotkanie z Igorem z miejscowej administracji wojskowej. Kolejne, już mniej formalne. I znów się rypło, że mam urodziny, więc poszedł toast.

– Życzę Ci, żeby w Polsce był pokój – usłyszałem. – I w całej Europie.

Najlepsze życzenia, jakie mogłem dziś usłyszeć. Choć nieco gorzkie, bo zaraz po tym, jak wybrzmiały, znów zawyły syreny…

4 października, rano

Lipce dzieli od rosyjskiej granicy zaledwie 8 km – raszyści wtargnęli do wsi już w pierwszych godzinach inwazji. Czołówki poszły dalej, na Charków, w lokalnym szpitalu – obsługującym kilka okolicznych miejscowości – rozłożył się oddział rosgwardii. I został tam na wiele tygodni.

Szpital przestał pełnić swoją funkcję nie tylko dlatego, że zmieniono go w koszary. W ramach zorganizowanego szabru, wspartego zwykłym żołdackim złodziejstwem, placówkę ogołocono ze sprzętu i medykamentów. Okupanci powybijali też dziury w stropach/podłogach. Zdaniem miejscowych, otwory o regularnych kształtach służyły rosjanom do ewakuacji. Szpital – jako miejsce koncentracji wojska – był kilka razy celem ukraińskiej artylerii. W momencie ostrzału dziury pozwalały szybciej dostać się na niższe kondygnacje.

Na najniższej, w piwnicy, wciąż zalegają śmieci pozostawione przez moskali. Wśród nich znalazłem taktyczne apteczki, których zawartość widać na zdjęciach. Szokująco skromne i archaiczne, zwłaszcza te różowe opaski uciskowe. Nic dziwnego, że tak wielu rannych rosjan umiera, nim udzielona im zostanie bardziej profesjonalna pomoc.

Gdzie nie ma medycyny, jest magia. Są talizmany i wiara w ich moc. Przypinka ze zdjęcia była w jednej z zabranych przeze mnie apteczek. Przedstawia starosłowiański symbol chroniący przed złem i sprowadzanymi przez nie chorobami. Na swój sposób to przewrotne, że znaczek nosił w apteczce rosyjski żołnierz…

4 października, popołudniu

Facebook przypomniał mi, że mamy dziś Światowy Dzień Zwierząt. Moje czworonogi daleko, ale Cyrkuna była blisko. I skradła serca naszej ekipy. Moje oczywiście też.

Ten wyjazd pokazał mi, jak wielka trauma trawi Ukraińców, którzy przeżyli okupację i znaleźli się w strefie aktywnych działań wojennych.

– Ona młodziutka, urodziła się już po wyjściu rosjan – usłyszałem od opiekunki suczki. Brzmiało to nieco absurdalnie, póki człowiek nie uświadomił sobie, że biały fosfor spadający na wieś, że grady i granaty moździerzowe lądujące na posesjach, że całe to pierdolone gówno przeraża nie tylko ludzi, ale i zwierzęta. Je pewnie bardziej, bo my przynajmniej rozumiemy, co się dzieje. Albo tak nam się wydaje…

5 października

Cyrkuny, wieś na północ od Charkowa.

„Tu (są) dzieci!!!”, głosi napis na bramie. Po rosyjsku, by żołdakom putina nie przyszło do głowy ładować po chałupie.

I co? I jajco. Dom bez dachu, bo runął pod ogniem artylerii, wnętrze wytrawione pożarem, wrota usiane dziurami po odłamkach. I dzieci już nie ma, bo uciekły z rodzicami po „przylocie”, jak mówi się o uderzeniu rakiety czy granatu. Żyją, ale czy wrócą?

Ja wracam do domu; jestem już na finiszu. Wiozę mnóstwo historii i zdjęć, którymi będę się chciał podzielić. Ale najpierw dwa-trzy dni oddechu.

Dziękuję Wam za wirtualne towarzystwo (zwłaszcza za urodzinowe życzenia!) i do zobaczenia na łączach.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. To zdjęcie – przez przestrzelinę w bramie – zrobiono mi w Cyrkunach/fot. Darek Zalewski

Święto

Jutro specyficzny dzień – minie półtora roku od rozpoczęcia pełnoskalowej rosyjskiej inwazji („trzydniowej, specjalnej operacji wojskowej”), przede wszystkim jednak będzie to święto niepodległości Ukrainy. Wielu obserwatorów konfliktu przewiduje, że owa symboliczna kumulacja zaowocuje intensyfikacją działań zbrojnych – i to w wykonaniu obu stron.

Sądząc po wyprzedzających ruchach Ukraińców, coś na rzeczy jest. W ostatnich dniach ukraińskie drony zaatakowały dwie rosyjskie bazy lotnicze, w których stacjonują bombowce strategiczne Tu-22M. Pierwszy incydent Moskwa próbowała umniejszyć, przyznając się do niewielkich uszkodzeń jednej z maszyn, w przypadku drugiego moskale nabrali wody w usta. Tymczasem okazało się, że owe „lekkie uszkodzenia” to kompletnie spalony samolot. Źródła z ukraińskiego wywiadu twierdzą, że w obu akcjach zniszczono i uszkodzono łącznie pięć bombowców. Byłby to wielki sukces, rosja bowiem ma zaledwie 40, najwyżej 50 sprawnych „tutek” (choć wedle oficjalnych danych jest to setka samolotów). Sukces także w wymiarze symbolicznym, bo Tu-22M odpowiadają za najbardziej barbarzyńskie operacje rosyjskiego lotnictwa. Wiosną zeszłego roku to one bombardowały Mariupol (przy użyciu potężnych trzytonowych bomb), maszyny te biorą też udział w atakach rakietowych, śląc na ukraińskie miasta przestarzałe i koszmarnie niecelne pociski Ch-22, które zabiły dotąd co najmniej kilkaset cywilnych osób. Wyeliminowane bombowce oraz ich personel (a wiemy o co najmniej jednym zabitym pilocie i kilkunastu rannych lotnikach i mechanikach), nikomu 24 sierpnia krzywdy nie wyrządzą.

Warto przy okazji wspomnieć, że Tu-22M podzieliły los innych rosyjskich bombowców – Tu-95 i T-160 – które po wcześniejszych atakach na ich bazy zostały przeniesione za koło podbiegunowe (w pobliże Murmańska). To skądinąd znamienne, że rosja nie potrafi upilnować swoich strategicznych aktywów, ba, traci je na własnym terytorium. Pomijając kwestię łatwości, z jaką operują nad federacją ukraińskie drony, to również efekt braku odpowiednich zabezpieczeń – w tym przypadku schrono-hangarów. Takie konstrukcje budowano niegdyś masowo w „demoludach” i w Ukrainie – co tłumaczy, przynajmniej w pewnym zakresie, wysoką przeżywalność tamtejszych sił powietrznych. Z jakichś powodów strategiczne lotnictwo rosji stało sobie dotąd „pod chmurką”; teraz zresztą też stoi, tyle że w bezpiecznej – jak zakładają rosjanie – odległości. Niestety dla nich, owo założenie również może okazać się błędne, wiele bowiem wskazuje na to, że ostatnich ataków na Tu-22M dokonano dronami, które wcale nie startowały z Ukrainy i nie operowały na odległym zasięgu. Szkód narobili rosjanom sabotażyści „zza miedzy” – a skoro działali w obwodzie nowogrodzkim, zapewne będą też mogli i na Półwyspie Kolskim (co ciekawe, 100-150 km od granic natowskiej Norwegii i Finlandii…).

Wróćmy jednak do kwestii wyprzedzających działań Ukraińców. Przez kilka ostatnich tygodni Odesa była głównym celem rosyjskich ataków rakietowych. Na portową infrastrukturę – a przy okazji i na zabytkowe centrum miasta – leciały m.in. wystrzeliwane z pokładów jednostek floty czarnomorskiej rakiety Kalibr, którym często towarzyszyły używane w trybie ziemia-ziemia pociski przeciwokrętowe Oniks. Te ostatnie przylatywały z Krymu, gdzie rosjanie rozmieścili przenoszące oniksy mobilne zestawy rakietowe Bastion. Tymczasem dziś nad ranem Krym stał się areną potężnego ukraińskiego uderzenia, przeprowadzonego z wykorzystaniem lotniczych pocisków manewrujących Storm Shadow oraz najprawdopodobniej dronów. Zanotowano co najmniej siedem poważnych eksplozji, w wyniku których rosjanie utracili m.in. radar obrony powietrznej oraz elementy systemu Bastion (nie wiem, czy była to jedna czy kilka wyrzutni). Najdotkliwsze jednak – także w wymiarze prestiżowym – jest dla nich skuteczne porażenie zestawu S-400 Triumf (efektowny filmik z tej akcji udostępnił w południe ukraiński wywiad wojskowy). Zniszczeniu uległa co najmniej jedna wyrzutnia najnowocześniejszego obecnie (spośród będących w służbie) rosyjskiego systemu OPL. Jak wynika z moich informacji, S-400 z krymskiej Oleniwki wcześniej służył do obrony Moskwy – przeniesiono go na półwysep w miejsce utraconego/wysłanego na front zestawu, gdy okazało się, że w oparciu o miejscowe zasoby nie sposób zabezpieczyć infrastruktury przed atakami z powietrza. No to teraz rosjanom będzie jeszcze trudniej…

A skoro jesteśmy przy Moskwie – wczesnym rankiem znów spadły na nią drony. Ataki na rosyjską stolicę stały się „chlebem powszednim” tej wojny – media już nie odnotowują ich w kategoriach sensacji, niektóre redakcje zupełnie je pomijają. Ukraińcy nie ukrywają, że ich celem jest przede wszystkim oddziaływanie psychologiczne – moskwianie mają się czuć tak, jak mieszkańcy ukraińskich miast. Nie będzie to łatwe z uwagi na odległość, używany sprzęt (drony to nie rakiety…), ale i powściągliwość Ukraińców, którzy nie walą z premedytacją po celach cywilnych. Tym niemniej już dziś nasuwa mi się skojarzenie z wojną iracko-irańską (1980-88). Front – mimo angażowania ogromnych sił i toczonych tam niezwykle krwawych walk – nie przyniósł rozstrzygnięcia, obie strony zaczęły się więc ostrzeliwać rakietami. Spadały one przede wszystkim na stolice, o czym regularnie donosiły ówczesne media, także w Polsce (telewizyjne przebitki z „wojny miast” to jedno z moich wspomnień z lat 80.). I ta kampania nie przyniosła oczekiwanych rezultatów, w wyniku czego zastosowano formułę status quo ante bellum (łac.) – obie strony zgodziły się na zakończenie konfliktu przez powrót do stanu posiadania sprzed wybuchu wojny. Czy tak skończy się rosyjsko-ukraińska wojna? Nie wiem. Wiem za to, że jutrzejsze święto to odpowiedni (jakkolwiek cynicznie to brzmi…) pretekst do ataków na obie stolice.

A może do czegoś bardziej spektakularnego?

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zdjęcie ilustracyjne – Ukraińcy obchodzą dziś bowiem dzień flagi. Wykonałem je zimą 2015 roku w okolicach Debalcewa/fot. własne