„Zachęta”

Władze miejskie Odesy zwróciły się do UNESCO – oenzetowskiej agendy zajmującej się m.in. ochroną dziedzictwa kulturowego – o wyrzucenie z organizacji rosji. Powód? Odesa od kilku dni jest celem zmasowanych ataków rakietowych, w wyniku których zniszczeniu ulega infrastruktura portowa oraz przyległe doń fragmenty miasta. Tymczasem historyczne centrum „perły Morza Czarnego” znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Najeźdźcy łamią zatem statut organizacji, niszcząc i narażając na zniszczenie obiekty o niepowtarzalnych walorach historycznych.

Zaciętość, konsekwencja i barbarzyństwo, jakie towarzyszą nalotom, zdumiewają nawet Ukraińców. Miasto dotąd raczej oszczędzane, nagle stało się w zasadzie jedynym celem dla rosyjskich rakiet i dronów-samobójców. Dlaczego?

Powodów jest kilka. Pierwszy, „ogólny”, wpisuje się w szerszą rosyjską strategię, której ofiarami padają wszystkie większe miasta Ukrainy. Najeźdźcy usiłują zmusić Ukraińców, by ci jak największą część potencjału obrony przeciwlotniczej trzymali z dala od frontu. Konieczność ochrony zaplecza niezbędnego dla podtrzymania wojennego wysiłku, poza wymiarem technicznym, przemysłowym, ma także postać czysto humanitarną. Kondycja ludności cywilnej wprost przekłada się na morale armii, więc żadne kierownictwo wojskowe i polityczne nie może sobie pozwolić na nadmierne narażanie społeczeństwa. Dlatego tak zaciekle broniony jest Kijów – największa ukraińska aglomeracja – przy użyciu najnowszych i najskuteczniejszych systemów. Brakuje ich dla pozostałych miast, lecz i one nie są bezbronne – po prostu, pozostają gorzej chronione, wszak z widokami na uszczelnienie „parasolów”. Tylko Amerykanie zamierzają do końca przyszłego roku dostarczyć do Ukrainy pięć kolejnych baterii Patriot, co oznacza pięć przyzwoicie chronionych obszarów miejskich. Ale właśnie – obszarów miejskich, a nie rejonów, w jakich operują wojska frontowe. Świetne zachodnie systemy, gdyby ukraińskie dowództwo mogło pozwolić sobie na używanie ich wyłącznie w strefie walk, „wyczyściłyby” niebo do spodu. Rosyjskie lotnictwo nie jest szczególnie aktywne na pierwszej linii, ale bywa dokuczliwe, zwłaszcza śmigłowce szturmowe; na utratę tego atutu moskiewscy dowódcy nie mogą sobie pozwolić.

Kolejny powód jest ściśle związany z Odesą. Gdy byłem w mieście w marcu tego roku, z żalem przekonałem się, że nie zobaczę historycznych schodów. Port i okolica stały się strefą zamkniętą, zmilitaryzowaną. Nie mam pojęcia, kto tam stacjonował i co przechowywano, ale rosyjskie twierdzenia o atakach na obiekty wojskowe akurat w tym przypadku mogą być prawdziwe.

Tylko dlaczego u licha niszczone są również instalacje portowe, w tym dźwigi, niezbędne do realizacji tzw.: umowy zbożowej? Dlaczego płoną silosy z pszenicą? W odpowiedzi na te pytania zawiera się trzeci, czwarty i piąty powód rosyjskiej rakietowej presji wymierzonej w Odesę. Jak wiemy, rosja nie przedłużyła porozumienia, zgodnie z którym od lipca zeszłego roku możliwy był wywóz ukraińskich zbóż za pośrednictwem czarnomorskich portów. Teraz podbija stawkę, niszcząc niezbędną infrastrukturę. Media grzmią, że putin zamierza w ten sposób wywołać poważny kryzys żywnościowy, zwłaszcza w Afryce. Ukraina była jednym z największych na świecie producentów i eksporterów zbóż, brak tego gracza na rynku rzeczywiście oznacza problemy. Ale czy głód? A jeśli tak, to gdzie? W Afryce Subsaharyjskiej – która w medialnych doniesieniach ma być najbardziej poszkodowana – pszenica wcale nie jest podstawą menu i stosunkowo łatwo można ją zastąpić sorgo czy kukurydzą. Tak naprawdę ucierpią państwa arabskie, szczególnie zaś Egipt, który – co oczywiste – zacznie szukać alternatywnych dostawców. Tymczasem rosja – tak się składa – ma jeszcze możliwości częściowego wypełnienia rynku własnymi produktami (pytanie jak długo, wszak efektywność rosyjskiego rolnictwa w dobie sankcji spada i będzie spadać). Innymi słowy, w Odesie jesteśmy świadkami wyjątkowo brutalnej odmiany walki konkurencyjnej.

Ale są też zamysły czysto polityczne. Wpływy ze sprzedaży zboża są dla ukraińskiego budżetu w realiach wojny niezwykle istotne. W żywotnym interesie państwa jest zatem je utrzymać. Techniczną alternatywą dla eksportu morskiego jest wysyłka zbóż „naokoło” – najpierw drogą lądową do Europy, a dopiero z tamtejszych portów „w świat”. Problem w tym, że państwa tranzytowe niespecjalnie radzą sobie z organizacją przerzutu, co w Polsce doprowadziło nawet do poważnych konfliktów społecznych, gdy ukraińskie zboże zaległo w naszych magazynach. I Moskwa doskonale zdaje sobie z tego sprawę, dostrzegając w pszenicy potencjał do antagonizowania Ukrainy i jej sojuszników.

W nieprzedłużeniu umowy zbożowej i niszczeniu infrastruktury chodzi również o inny rodzaj presji. Zeszłoroczne porozumienie nie miało charakteru dwustronnego – Ukraina zawarła je z rosją za pośrednictwem Turcji i ONZ. Tymczasem Moskwie zależy na bezpośrednich rozmowach z Kijowem. Omawianie paktu zbożowego mogłoby wówczas stać się pretekstem do negocjacji pokojowych, które w obliczu słabości własnej armii i coraz bardziej kulejącej gospodarki, stają się dla rosji niechybną koniecznością. „Rakietowa zachęta” to rzecz jasna chuligańska, ale przecież typowo rosyjska metoda zaciągnięcia drugiej strony do stołu.

Ukraińcy pozostają nieugięci, więc Odesa płonie. A wraz z nią kawał ważnej dla świata historii…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Odesa, zdjęcie ilustracyjne/fot. Marcin Ogdowski

Sojusznicy

Przedpołudnie w Kijowie upłynęło pod znakiem kolejnego rosyjskiego ataku powietrznego. Nie był on zmasowany – moskale użyli zaledwie kilkunastu rakiet – ale sięgnęli wyłącznie po swoje „rodowe srebra”. Na ukraińską stolicę poleciały hipersoniczne kindżały oraz wystrzelone z morza kalibry. Ze wstępnych informacji wynika, że obrona przeciwlotnicza strąciła po sześć sztuk obu typów pocisków. Gdy piszę te słowa nie jest jasne, czy doszło do bezpośredniego porażenia jakichś elementów infrastruktury miasta – doniesienia o wybuchach i pożarach mogą odnosić się do wtórnych skutków zestrzelenia rakiet.

Atak zbiegł się z wizytą w Kijowie delegacji z krajów Afryki. Na jej czele stoi prezydent RPA Cyril Ramaphosa, któremu towarzyszą politycy z Zambii, Senegalu, Ugandy, Egiptu i Komorów. Dyplomaci przyjechali do Ukrainy w ramach „misji pokojowej”, jutro część z nich uda się do Petersburga na rozmowy z putinem. Kremlowski satrapa tymczasem przygotował dla przyszłych gości „małą niespodziankę” – dzisiejszy nalot nie jest bowiem, tak sądzę, przypadkowy. Intencją Moskwy było pokazanie afrykańskim delegatom, że choć rosja nie zajęła Kijowa fizycznie, to i tak sprawuje nad nim siłową kontrolę, spycha Ukraińców do defensywy i skutecznie ich terroryzuje. Nie bez powodu użyto kindżałów – po wydarzeniach z poprzedniego miesiąca wiemy już (wie też putler), że Ukraińcy potrafią je zestrzeliwać, ale szanse, że jednak osiągną wyznaczone cele pozostają wyższe niż w przypadku tradycyjnych pocisków manewrujących.

Oczywiście w obliczu skuteczności kijowskiej OPL, ów zabieg mógł okazać się kontrpoduktywny – i Afrykańczycy wyjadą ze stolicy z przekonaniem, że jakby się rosyjski prezydent nie napinał, to i tak dysponuje ograniczonymi możliwościami. Złudzeń wielkich na „kopernikański przewrót” w głowach delegatów nie mam, mowa wszak o ludziach, którzy przyjechali do Kijowa promować prorosyjskie rozwiązania („pokój za zaanektowane ziemie”). Bardziej niż przejrzenia na oczy (zdania sobie sprawy z niemocy rosji), spodziewam się utwierdzenia Ramaphosa i spółki w przekonaniu, że putin gotowy jest prowadzić wojnę najdłużej jak się da.

Wspominam o tej perspektywie nie bez powodu. 11 lipca w Wilnie zacznie się dwudniowy szczyt NATO, podczas którego ogłoszone zostaną ramy dalszej współpracy Sojuszu z Ukrainą. Natychmiastowe przyjęcie nie wchodzi w grę – to zostało już jasno powiedziane przez wielu czołowych zachodnich polityków. Ale nie ma też mowy po porzuceniu Ukrainy. Nie będę Was zanudzał szczegółami prowadzonych negocjacji (tego, co o nich wiadomo z przecieków) – dość napisać, że Kijów ma otrzymać jasną deklarację o przyszłym członkostwie. Co istotne, z pominięciem Planu Działań na rzecz Członkostwa (MAP) – żmudnej procedury, w ramach której kolejne kryteria związane z obronnością (i nie tylko) są oceniane pod kątem natowskich standardów. Ukraina otrzyma ofertę szybkiej ścieżki, jak Finlandia, która znalazła się w Sojuszu po niespełna roku, uznano bowiem, że „na wejście” spełnia wymogi. Macedonia Północna, która jest w NATO od trzech lat, wdrażanie MAP-u zaczęła w… 2002 roku. Polska, przypomnijmy, przystąpiła do Partnerstwa dla Pokoju (co dla krajów naszej części Europy oznaczało wejście do natowskiej „poczekalni”), w 1994 roku, pełnoprawnym członkiem Sojuszu stając się pięć lat później. Niezależnie od tego ułatwienia, Ukraina nie może liczyć na członkostwo, jeśli na jej terenie będą prowadzone działania zbrojne. I tu jest pies pogrzebany, gdyż putin – świadom tego wymogu – może przeciągać konflikt aż po swój grób. Co niekoniecznie musi wyglądać tak jak dzisiaj – rosja może nawet wycofać się z części zajętych obszarów, ale na przykład dalej prowadzić aktywną kampanię rakietową. Może nie zawrzeć formalnego porozumienia pokojowego (z Japonią nie zawarła go od 1945 roku; przykład obu Korei, które podpisały zaledwie rozejm, też jest pouczający). Pytanie, czym ma być ów „koniec wojny”, nadal pozostaje otwarte i zapewne długo jeszcze będzie oznaczać co innego dla różnych członków NATO. Sojuszu, dodajmy, opartego o mechanizm jednomyślności przy podejmowaniu decyzji.

Przykład Węgier i Turcji – ich obstrukcji wynikłych po części z prorosyjskości – nie napawa szczególnym optymizmem. Nie trzeba wyobraźni, by założyć, że Budapeszt i Ankara nie zgodzą się na członkostwo Ukrainy. Z drugiej strony mamy szereg doświadczeń, z których wynika, że ancymonów da się skutecznie pacyfikować. Ostatnio USA wstrzymały sprzedaż himarsów na Węgry, co jest reakcją na blokowanie przez rząd Orbana członkostwa Szwecji w NATO. Nieoficjalnie wiadomo, że gulaszowy autokrata otrzymał jasny sygnał, że to nie musi być jedyna sankcja, sprawa więc właściwie jest już załatwiona. Turcja, która potrzebuje amerykańskich technologii wojskowych jak powietrza, już raz w tym roku ugięła się pod presją administracji Joe Bidena (zgadzając się na członkostwo Finlandii). Nadal blokuje Szwecję, lecz nie potrwa to długo. Rządzony przez Erdogana kraj od lat pozostaje natowskim pariasem, jednak dopiero w ostatnim czasie staje przed perspektywą realnych skutków swoich poczynań. W potocznym dyskursie podkreśla się, że Turcja „wkłada” do NATO drugą co do wielkości armię – tyle że realnie nie jest to istotna wartość. Zaletą Turcji przez dekady było jej położenie, status „miękkiego podbrzusza” ZSRR, a potem rosji. Ukraina wprost granicząca z federacją wnosi tu znacznie więcej, a armię ma obecnie porównywalną, za to znacznie bardziej bitną i doświadczoną. Nikt nikogo z NATO do tej pory nie wyrzucał (ba, brakuje mechanizmów – te istniejące pozwalają jedynie na dobrowolne opuszczenie Sojuszu), ale coraz głośniejsze dyskusje wśród zachodnich elit na temat relegowania obstruktorów muszą być dla Ankary alarmujące.

Perspektywa kłócących się sojuszników nie napawa optymizmem, lecz spójrzmy też na inne ustalenia wykuwające się przed wileńskim szczytem. Ukraina ma uzyskać gwarancje stałej i znaczącej pomocy militarnej. Formalne zobowiązanie będzie podobne do tego, jakie łączy Izrael i Stany Zjednoczone – tyle że wielostronne i o znaczenie większej wartości. Pomoc wojskowa USA dla państwa żydowskiego zwykle nie przekracza 10 mld dol. w skali roku, w bieżącym roku podatkowym Waszyngton przeznaczy na wsparcie Kijowa 47 mld dol., w przyszłym (zaczynającym się w październiku) ma to być 60 mld. Co najmniej drugie tyle uzbiera się od reszty sojuszników, co w perspektywie coraz poważniejszych kłopotów ekonomicznych rosji może doprowadzić do sytuacji, w której to Moskwie, nie Kijowowi, jako pierwszej zabraknie pieniędzy na finansowanie wojny. Izraelsko-amerykańskie porozumienie odnawiane jest co 10 lat, gwarancje dla Ukrainy odświeżano by częściej, na tyle jednak rzadko, by nie gnębić Ukraińców widmem „wyschniętego źródła”.

Oczywiście do tego dochodzi wsparcie wywiadowcze, szkoleniowe i logistyczne, na przykład w obszarze opieki nad rannymi i rekonwalescentami. Wszystko to ma doprowadzić do sytuacji, w której rosyjska klęska w Ukrainie będzie na tyle dotkliwa, że znacząco zredukuje ryzyko przeciągania konfliktu przez Moskwę.

Na tapecie są też inne rozwiązania, jak choćby wysłanie do Ukrainy natowskich oddziałów (jako wojsk pokojowych, choć bez oglądania się na ONZ) i uznanie przestrzeni powietrznej kraju za no-fly-zone. Miałoby to nastąpić po jednostronnym ogłoszeniu przez Kijów zakończenia działań bojowych i mogłoby stanowić remedium na rosyjskie próby „zamrożenia” wojny. Nie wiem, czy ów pomysł – forsowany przez państwa wschodniej flanki – zyska szerszą akceptację, ale moim zdaniem to właściwa droga. Wkrótce przekonany się, kto jeszcze tak myśli.

Na dziś to tyle – przede mną nocna podróż do Białegostoku, gdzie jutro o 16.00 spotykam się z Czytelnikami. Zainteresowanych zapraszam do Książnicy Podlaskiej im. Łukasza Górnickiego (Filia nr 5 przy ul. Pułaskiego 96). Dla osób spoza Białegostoku mam dobrą wiadomość – organizator, Muzeum Wojska, udostępni nagranie spotkania na swoim kanale na YouTubie. Do zobaczenia osobiście lub na łączach.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Za jakiś czas podobne zdjęcie zilustruje powitanie ukraińskich żołnierzy w NATO; mimo dostrzeganych na horyzoncie przeciwności, jestem tego pewien/fot. Jared Saathoff, Wisconsin National Guard Public Affairs

„Łaskawca”

Aby zostać Patronem bezkamuflazu.pl - kliknij TUTAJ

Co by się stało, gdyby na Morze Czarne wpłynęła US Navy czy międzynarodowy natowski zespół okrętów? Niekoniecznie grupa lotniskowcowa, ale kilka niszczycieli i fregat, niosących w arsenałach parę setek pocisków samosterujących i drugie tyle rakiet przeciwokrętowych? władimir władimirowicz putin postanowił nie szukać odpowiedzi na to pytanie. Nie odważył się powiedzieć: „sprawdzam”. Mnie to nie dziwi, dobrze wiem bowiem, że przy zachodniej przewadze technologicznej, jakikolwiek rosyjski fałszywy ruch zakończyłby się zagładą floty czarnomorskiej.

A dlaczego o tym piszę?

Bo jestem rozbawiony. Chichram, czytając w rosyjskich mediach, jakim to kolejnym wielkim sukcesem może się pochwalić główny lokator Kremla.

Najpierw niezbędne kalendarium. W weekend Ukraińcy zaatakowali – przy użyciu dronów powietrznych i morskich – rosyjskie okręty stacjonujące w Sewastopolu na okupowanym Krymie. Nie ma jasności, jakie były skutki tego uderzenia – przede wszystkim, jak mocno uszkodzono flagowy okręt floty czarnomorskiej, fregatę „Admirał Makarow”. Jakkolwiek oberwała noesowiecka wizytówka – poważnie czy nie – odebrano to na Kremlu jako siarczysty policzek. W efekcie rosja ogłosiła, że wycofuje się z umowy zbożowej, zawartej latem pomiędzy Moskwą i Kijowem, pod patronatem Turcji i ONZ. Porozumienie to umożliwiało swobodny ruch statków wywożących ukraińskie zboże na Bliski Wschód i do Afryki. Oznaczało zniesienie rosyjskiej blokady ukraińskich portów – rzecz niezwykle istotną w wymiarze gospodarczym (dla Ukrainy, dla której wpływy z eksportu stanowią teraz istotny zastrzyk gotówki) oraz w wymiarze humanitarnym (pojedynczy zbożowiec zapewnia pożywienie dla półtora miliona mieszkańców Afryki na miesiąc).

No więc Moskwa zakrzyknęła „no pasarán!”. Nie zostało to publicznie sprecyzowane, ale było oczywiste, że ukraińskie statki straciły status nietykalnych. W takich okolicznościach wyjście w morze wiązało się z poważnym ryzykiem ataku ze strony okrętów floty czarnomorskiej.

Mimo to Ukraińcy podjęli ryzyko – kolejne zbożowce opuściły porty. Oficjalnie zrobiono to po konsultacjach z Turcją i ONZ – sygnatariuszami porozumienia. Zagrano va banque?

Otóż nie. Mimo rosyjskich deklaracji, ryzyko ataku na morskie konwoje ze zbożem zostało szybko zażegnane. I tu dochodzimy do powodów mojego rozbawienia. rosja ogłosiła wczoraj, że jednak będzie respektować porozumienie zbożowe. Prokremlowskie media trąbią, że ów dobry gest Moskwy wiąże się z obietnicą, jaką putinowi mieli złożyć Ukraińcy. „Prezydent ustalił, że statki zbożowe nie będą wykorzystywane do przerzutu broni do Ukrainy”, tak niby ma wyglądać ta obietnica. Innymi słowy, jest sukces – władimir władimirowicz „zamknął” szlak przerzutowy.

Rzecz w tym, że ów szlak nigdy nie istniał. A Ukraińcy w ogóle nie negocjowali warunków powrotu do porozumień. putin zaś zwyczajnie wymiękł.

Nie ma jasności, kto przekazał mu informację o tym, że jakikolwiek rosyjski atak na cywilny statek skończy się wprowadzeniem natowskich okrętów na Morze Czarne. Czy był to turecki prezydent Erdogan – ojciec porozumienia zbożowego – czy może sygnały poszły bezpośrednio z Waszyngtonu. Tak czy inaczej, widmo upokarzającej rosję natowskiej demonstracji siły zostało putlerowi wyraźnie zarysowane. Wybrał więc opcję „łaskawego” powrotu do porozumienia, dobrze wiedząc, że w żaden sposób nie wytłumaczyłby „swoim” (tzw. zwykłym rosjanom), dlaczego to NATO/Zachód/USA dyktują warunki na Morzu Czarnym. Dla słabo-silnych – jak putin – taka słabość oznaczałaby katastrofę, zwłaszcza gdyby doszło do wymiany ognia z zachodnimi okrętami. Istotą legitymizacji jest bowiem w rosyjskiej polityce przypisywana rządzącym siła. Jeśli są „luzerami” – tracą twarz, okręty, akwen – tłum prędzej czy później ich rozniesie.

Co przywodzi nas do wniosku, że z kremlinami nie ma sensu rozmawiać inaczej, jak tylko z pozycji siły.

—–

Nz. Okręty amerykańskiej floty/fot. US Navy

A jeśli nie interesuje Cię subskrypcja, a jednorazowe wsparcie:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Iluzje

Do lata 2008 r. wojna była dla Europejczyków mocno abstrakcyjnym pojęciem. Owszem, ich armie brały udział w odległych konfliktach, lecz dotyczyło to niewielkich odsetków populacji. Rosyjski atak na Gruzję – choć na chwilę wywołał ferment w opiniach publicznych – szybko przestał być powodem do zmartwień. Wojnę stoczono daleko, gdzieś na pograniczu z Azją, zaś jej ekonomiczne i demograficzne skutki miały symboliczny wymiar. Sześć lat później ta sama percepcja zwyciężyła w postrzeganiu krwawych zmagań w Donbasie – nawet środkowo-wschodni Europejczycy w większości uznali je za coś, co ich nie dotyczy. Aż nastał 24 lutego br. i armia Putina dokonała pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Dziś za naszą wschodnią granicą toczy się konflikt zbrojny o intensywności, której kontynent nie doświadczył po 1945 r. Jego konsekwencje nie rozkładają się równomiernie, te ekonomiczne właściwie dopiero przed nami, niemniej jasne jest, że wojna ponownie zakotwiczyła w codzienności mieszkańców Europy. Nie trzeba spadających na głowę bomb, by wiedzieć, że trwa.

Kiedy to już wojna?

Tyle że to nasza europocentryczna perspektywa, fałszywe z gruntu przekonanie o świecie, w którym niemal bez wyjątku panuje pokój. Nieistniejący już niemiecki Instytut Badań Przyczyn Wojny (AKUF) podawał, że w 2010 r. toczyły się 32 konflikty zbrojne, z czego 90% miało miejsce w krajach rozwijających się. Z kolei w 2011 r. ich liczba wzrosła do 36, rok później wynosiła 34. W 2013 r. AKUF zarejestrował 30 wojen o różnej intensywności. Przeglądając europejskie gazety z tamtych lat, znaleźć można jedynie ślad tych dramatów – stosunkowo nieliczne doniesienia z Iraku i Afganistanu, których zapewne byłoby jeszcze mniej, gdyby nie udział zachodnich wojsk. 2014 okazał się rokiem 31 konfliktów. Najkrwawszy rozgrywał się w Syrii, przy niewielkim zainteresowaniu europejskich opinii publicznych aż do kolejnego roku. Wtedy ponad milion Syryjczyków ruszyło na bezpieczny kontynent w poszukiwaniu lepszego życia. W takich okolicznościach powstała presja na rządy, „żeby wreszcie zrobiły coś z Syrią”. W przypadku krajów skupionych w NATO skończyło się na ograniczonej misji wojskowej, powołanej do zniszczenia tzw.: Państwa Islamskiego (ISIS).

Wróćmy do lat bieżących. W zeszłym roku liczba ofiar śmiertelnych starć zbrojnych i zamachów terrorystycznych wskazywała na stan wojny w 20 krajach świata. Według naukowców ze szwedzkiego Uniwersytetu w Uppsali – gromadzących dane związane z przemocą zorganizowaną – za wojnę uznać należy konflikt, na skutek którego w roku kalendarzowym ginie ponad tysiąc osób. W przypadku Afganistanu „limit” ów w 2021 r. przekroczono 41 razy – tyle kosztowała przede wszystkim droga talibów do powrotu do władzy, rozpoczęta wiosną, zakończona wejściem do Kabulu w połowie sierpnia ub.r. W tamtym czasie walczono też w Jemenie, gdzie od 2014 r. (aż do dziś) trwa wojna domowa wzniecona przez powstańców z szyickiego plemienia Huti. Według ONZ, tylko w minionym roku kosztowała ona życie 22 tys. osób, sprawiając jednocześnie, że aż 16 mln Jemeńczyków żyło na granicy głodu. Wziąwszy pod uwagę fakt, że Jemen graniczy z niezwykle zasobną Arabią Saudyjską (która przy wsparciu logistycznym USA jest stroną konfliktu, przeciwną powstańcom), tragiczna sytuacja humanitarna zasługuje na miano okrutnego paradoksu. Podobnie można określić sytuację w Nigerii – w jednym z najbogatszych w zasoby naturalne krajów świata – gdzie w 2021 r. aż 9,3 tys. osób zginęło na skutek wojny z terrorystyczną organizacją Boko Haram.

Odwrócony rozwój

Ale po drugiej stronie nie zawsze stoją żołnierze, partyzanci czy terroryści – wojna może mieć również postać zmagań z pospolitymi przestępcami. Z taką sytuacją mamy do czynienia w Meksyku, którego władze od dekad borykają się z działalnością karteli narkotykowych, a od 2006 r. prowadzą z nimi regularną wojnę. W zeszłym roku pochłonęła ona 7,7 tys. ofiar, a multimedialne zapisy potyczek przywodzą skojarzenia z partyzanckimi walkami miejskimi. Bojówki narkotykowych baronów są świetnie wyekwipowane, także w broń przeciwlotniczą, odkąd policja i armia używa wobec nich śmigłowców. Niektóre z maszyn spadają, a kadry niczym z „Black Hawk Down” (pol. „Helikopter w ogniu”) – fabularnej opowieści Ridleya Scotta o amerykańskiej akcji w somalijskim Mogadiszu – regularnie trafiają do meksykańskich mediów i sieci.

A skoro jesteśmy przy Somalii – w 2021 r. doszło tam do 1,6 tys. potyczek i 500 eksplozji, w których zginęło niemal 3,2 tys. osób. W kraju od wielu lat trwa kampania terrorystyczna prowadzona przez radykalnych islamistów z Asz-Szabab. W najnowszej odsłonie tego dramatu, zaledwie sprzed kilkunastu dni, zginęło 19 osób, gdy bojownicy ostrzelali pojazdy na drodze w regionie Hiran. Zabici to pasażerowie i kierowcy cywilnego mikrobusu oraz ciężarówek przewożących pomoc humanitarną. Członek miejscowej starszyzny przekazał Reutersowi, że stworzonym przez mieszkańców grupom samoobrony udało się pozbyć bojowników z tego terenu, siły rządowe nie przysłały jednak żadnego wsparcia, które zapobiegłoby powrotowi terrorystów.

Jest więc Somalia nadal na liście państw objętych działaniami zbrojnymi – i to wysoko. Wspomina się ją w najnowszej „Mapie wojny” Grupy Banku Światowego (WBG), zaprezentowanej w marcu br. podczas Fragility Forum 2022. Prezes grupy David Malpass wymienił wówczas konflikty o wysokiej lub średniej intensywności, toczące się w 23 państwach, w których łącznie mieszka 850 mln ludzi (czyli 1/9 ziemskiej populacji…). Malpass zaznaczył, że od ostatniego Forum (w 2020 r.) dramatycznie wzrosła niestabilność, liczba ofiar śmiertelnych związanych z konfliktami i niepokojami społecznymi. Według przytaczanych przez niego danych, w 2021 r. 300 mln mieszkańców krajów konfliktu doświadczyło „poważnego braku zabezpieczenia żywnościowego”. „Miliony rodzin mierzy się z odwróceniem rozwoju i największym kryzysem gospodarczym od prawie stulecia”, alarmował szef WBG.

Krwawiąca Syria

O tym, że wojna poza śmiercią i zniszczeniami oznacza też dotkliwe ekonomiczne skutki przekonują się właśnie Ukraińcy. Aż 75% budżetu państwa jest obecnie przeznaczanych na prowadzenie działań zbrojnych. W czasach pokoju utrzymanie armii oscyluje na poziomie 10% wpływów budżetowych, mamy więc do czynienia z kilkukrotnym wzrostem (nie 7,5-krotnym, bo po 2014 roku Kijów wydawał na wojsko więcej z uwagi na wojnę w Donbasie) – oczywiście kosztem usług oferowanych obywatelom.

Choć obiektywnie trudne, warunki życia większości Ukraińców są dużo lepsze niż w przypadku Syryjczyków. O czym Europejczykom łatwo zapomnieć, bo po zgruchotaniu ISIS uznaliśmy wojnę w Syrii za zakończoną. Ona tymczasem trwa, mimo iż nie jest już tak intensywna. Dla przykładu, w czerwcu br. lotnictwo USA dokonało nalotu, w którym zginął Abu Hamzah al-Jemeni, jeden z przywódców Al-Kaidy. Pod koniec sierpnia samoloty F-35 zaatakowały pozycje wspieranych przez Iran bojówek w północno-wschodniej Syrii. Był to odwet za wcześniejszy atak na amerykańskie instalacje. W tym samym czasie agencje donosiły o intensywnej wymianie ognia między Kurdami a turecką armią w okolicy Kobane, na pograniczu z Turcją. Ta garść informacji dobrze ilustruje skomplikowaną sytuację Syrii. Baszar Asad kontroluje dziś ponad 80% terytorium kraju, reszta znajduje się w rękach islamskich radykałów oraz Kurdów. Skrawek państwa zajmują Amerykanie, wzdłuż własnej granicy kordon bezpieczeństwa zbudowała Turcja. Na terenach pod kontrolą Asada goszczą zaś Rosjanie (którzy w ostatnich tygodniach wycofują część sprzętu, kompensując straty poniesione w Ukrainie). A ponieważ interesy wszystkich tych podmiotów są sprzeczne, nie da się wykluczyć eskalacji walk. Zresztą, nawet bez tego jest źle – w wyniku zorganizowanej przemocy w Syrii zginęło w 2021 r. 5,5 tys. osób. Bieżący nie zapowiada się lepiej.

A na koniec mała ciekawostka (którą wytropił Wojciech Orliński, publicysta „Gazety Wyborczej”, nauczyciel): z powodu braku traktatu pokojowego, drugą wojnę światową zakończył akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec oraz jednostronne deklaracje państw walczących z Niemcami, że już z nimi nie walczą. Polska przyjęła stosowny dokument późno – 18 lutego 1955 r. – ale do tej pory nie zrobiło tego aż 14 innych krajów. Formalnie zatem wciąż pozostają one w stanie wojny z Berlinem…

—–

Nz. Dzieci syryjskich uchodźców w Libanie, w jednym z wielu obozów w pobliżu miasta Arsal/fot. własne

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 38/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przymus

Zimą Władimir Putin grał o wielką stawkę – chodziło mu nie tylko o zwasalizowanie Ukrainy, ale również o zmarginalizowanie roli NATO w Europie Środkowo-Wschodniej. Polska i kraje nadbałtyckie – wedle zamierzeń Kremla – miały stać się członkami Sojuszu drugiej kategorii, de facto wejść w szarą strefę bezpieczeństwa. Bez natowskich instalacji, bez obecności obcych wojsk, z mocno ograniczoną możliwością przeprowadzania sojuszniczych ćwiczeń. Taki pakiet „propozycji” – obok uznania Ukrainy za jej strefę wpływów – rzuciła na stół Moskwa. W zamian miało nie dojść do wojny – tej już wówczas przygotowanej, w Ukrainie – oraz tej w przyszłości, gdzie ewentualnym celem byłyby kraje dawnego bloku wschodniego. „Nowa architektura bezpieczeństwa Europy” – jak nazwano ów pomysł na Kremlu – spotkała się z przyjęciem, z jakim później zderzył się dowódca krążownika „Moskwa”, namawiający załogę Wężowej Wyspy do poddania się. To przede wszystkim Joe Biden – ostoja zachodniej jedności – posłał Putina do diabła. Waszyngton wrzucił NATO na wyższy bieg, do Europy przyjechali kolejni amerykańscy żołnierze, to wówczas też wąski dotąd strumień dostaw sprzętu wojskowego dla Ukrainy znacząco się poszerzył. Jestem pewien, że z perspektywy czasu będziemy postrzegali te wydarzenia jako początek końca Putina.

Już dziś widać, że ten przerżnął niemal wszystko, co tylko mógł przerżnąć. Sporo o tym pisałem, więc nie będę się powtarzał. Na potrzeby tego tekstu wspomnę tylko, że putinowska próba ograniczenia wpływów NATO w Europie skończyła się tym, że Rosji przybędzie 1300 kilometrów granicy z Sojuszem. A że wraz z Finlandią do Sojuszu wejdzie także Szwecja, Bałtyk stanie się „natowskim jeziorem”. Oczywiście, jak tylko pojawiły się pierwsze doniesienia o planach Helsinek i Sztokholmu, Ławrow i jego banda usiłowali zastraszać oba kraje. Tyle że dziś rosyjskie groźby są bardziej żałosne niż straszne, więc ani Szwedzi, ani tym bardziej Finowie się nie ulękli (ci drudzy za to chętnie przypomnieli Rosjanom, jak skończyła się dla nich „wycieczka” na fińskie ziemie w 1939 roku). Występujący po tym wszystkim Putin, mówiący, że samo członkostwo Szwecji i Finlandii nie stanowi dla Rosji zagrożenia, był już tylko dopełnieniem obrazu niemocy Moskwy. Główny lokator Kremla pewnie inaczej by się zachował, gdyby jego armia – to, co w niej najlepsze i najcenniejsze – nie krwawiła teraz w Ukrainie. Poniżone, przetrzebione i obdarte z mitu wysokiej skuteczności i nowoczesności wojsko nie jest argumentem, z którym można wchodzić do przedstawicieli zachodniej wspólnoty – nawet jeśli ci dopiero aspirują, a nie są już w NATO. To musiała być dla „Wowy” naprawdę gorzka piguła.

Dziś jedyną jego deską ratunku „na odcinku fińsko-szwedzkim” pozostaje turecki prezydent Recep Erdogan – wieszczą niektórzy komentatorzy (chorwacka głowa państwa, o której także wspomina się w tym kontekście, nie ma nic do powiedzenia; w Chorwacji realną władzę sprawują rząd i parlament). Bo aby wstąpić do NATO, potrzebna jest zgoda wszystkich członków Sojuszu – a Turcja ma za złe Szwecji i Finlandii, że stały się azylem dla kurdyjskich partyzantów i opozycjonistów. „Nie!” Ankary jest przez nią otwarcie artykułowane, stając się nie tylko nadzieją dla Putina, ale i pożywką dla wspomnianych pesymistów. Czy słusznie? No chyba nie…

W Polsce mamy z Turkami w NATO złe doświadczenia.

– Rok temu Turcja odmówiła ratyfikowania planów operacyjnych dla Polski – mówił mi latem minionego roku gen. Mieczysław Gocuł, były szef sztabu generalnego Wojska Polskiego. Rozmawialiśmy o polskich zakupach tureckiego uzbrojenia; generałowi nie podobał się ten pomysł. Zwróciłem uwagę, że z planami zawsze był kłopot, bo ich podpisanie to zarazem deklaracja pomocy, z której potem trzeba by się wycofywać przed kamerami, czego żaden rząd nie lubi.

– Ale nikt nigdy nie odmówił ich podpisania. Nawet jeżeli któryś kraj był niechętny, wyrażano to w ramach wewnętrznej debaty. Turcja tymczasem ogłosiła wszem wobec: „Polacy, bujajcie się”. A my idziemy do nich kupować uzbrojenie – oceniał z przyganą generał.

Sprawę planów operacyjnych ostatecznie przepchnięto (kiedyś napiszę o tym więcej), choć skandaliczne wielomiesięczne targi z Ankarą oznaczały dla Polski ryzykowny stan zawieszenia (nawet najlepsze wojsko nie może działać bez planu…).

Było-minęło. Turcja znów staje okoniem i znów ulegnie. Pomijam zapowiadane już zabiegi sekretarza generalnego NATO, pomijam przyszłe misje innych natowskich polityków, którzy będą podróżować do tureckiej stolicy – najważniejszą robotę znów wykona administracja Joe Bidena. Bo to USA ma w tej grze „najlepsze karty”. Aby to wyjaśnić, cofnijmy się do nieodległej przeszłości.

Kiedy wiosną 2019 roku Amerykanie ogłosili, że nie sprzedadzą Turcji najnowszych samolotów wielozadaniowych F-35, Recep Erdogan nie krył złości. Jego kraj dysponuje drugą co do wielkości armią NATO i stanowi najbardziej wysuniętą na wschód rubież Sojuszu. Ów status przez dekady gwarantował Ankarze transfer zachodnich technologii wojskowych, za sprawą których Turcja urosła do rangi regionalnej potęgi. Co więcej, Turcy nie byli zwyczajnym kupcem – jeszcze w 2002 roku włączyli się w program budowy myśliwców, wydając na ten cel kilka miliardów dolarów. W pierwszej turze złożyli zamówienie na 30 maszyn, ale docelowo planowali pozyskać ponad setkę F-35. Dlaczego ostatecznie zostali z niczym? Turecki rząd postanowił wyposażyć armię w rosyjskie zestawy obrony powietrznej S-400 Triumf, wcześniej odrzucając ofertę droższych, amerykańskich Patriotów. Tymczasem w ocenie Amerykanów, wdrożenie do służby rosyjskich systemów przy jednoczesnej eksploatacji „efów”, oznaczałoby ryzyko ujawnienia wielu technicznych sekretów samolotów (np. ich sygnatur radarowych). „Przekazanie Turkom gotowych F-35 stworzy zagrożenie dla bezpieczeństwa całego NATO”, zgodnie wnioskowali republikanie i demokraci. Donald Trump podpisał stosowny dekret.

Turcy nie byli gotowi na utratę F-35, nie docenili determinacji Amerykanów i przeszarżowali. Tymczasem w regionie rozkręcił się lotniczy wyścig zbrojeń. Najsilniejszy rywal, Izrael, planuje pozyskać 75 F-35 – no i już dziś ma bojowe doświadczenie w ich użytkowaniu. Jednocześnie nabywa za oceanem kolejne F-15 w najnowszej wersji. Egipt postawił na francuskie Rafale, podobnie jak Grecja, która jednocześnie modernizuje część posiadanej floty F-16, oraz – co Ankarę niepokoi szczególnie – zapowiedziała pozyskanie F-35. „Zimny” turecko-grecki konflikt ciągnie się już od dawna i nie wygasiło go nawet wspólne członkostwo w NATO. Świadom animozji Waszyngton przez dekady starał się wpływać na oba kraje poprzez równoważenie ich potencjałów. Jeśli jakiś nowoczesny system uzbrojenia trafiał do Grecji, zaraz potem otrzymywała go Turcja – i na odwrót. Ponieważ Amerykanie przychylnie patrzą na greckie plany dotyczące F-35, mogłoby się okazać, że już za kilka lat, po raz pierwszy w historii NATO, będziemy mieli do czynienia z sytuacją, kiedy w polu turecko-greckich zmagań pojawi się prawdziwy game changer, dający Grekom niewątpliwą przewagę.

Byłaby ona tym większa, że arsenał lotniczy Turcji wymaga pilnych modernizacji. Na papierze nie jest źle – podstawę Türk Hava Kuvvetleri (Tureckich Sił Powietrznych) stanowi aż 245 samolotów F-16. Jednak większość z nich ma już swoje lata (najmłodsze, to odpowiedniki naszych Jastrzębi). I właśnie z tego powodu jeszcze w październiku u.br. władze w Ankarze wysłały do Waszyngtonu zapytanie ofertowe RFP (ang. Request For Proposals) w sprawie możliwości zakupu 40 fabrycznie nowych F-16 i pakietów modernizacyjnych dla 80 posiadanych przez Turcję samolotów. Zapłatę miałyby stanowić środki zainwestowane przez Ankarę w program F-35. Tym sposobem Turcy chcieliby utrzymać względnie wysoki poziom własnych sił powietrznych do czasu wejścia do służby maszyny oznaczonej jako TF-X. Za tą nazwą kryje się wielozadaniowy myśliwiec V generacji, będący wytworem tureckiego przemysłu. W tej chwili jednak trudno ocenić, kiedy prace konstrukcyjne zmienią się w fazę seryjnej produkcji. I czy w ogóle coś sensownego z tego wyjdzie.

Alternatywą dla kupna i modernizacji „szesnastek” jeszcze do niedawna mogła się wydawać dalsza „rusyfikacja” tureckiego arsenału. Władimir Putin jeszcze w 2019 roku zaproponował Erdoganowi nabycie rosyjskich Su-35 i Su-57. Te ostatnie, przynajmniej teoretycznie, stanowią odpowiednik amerykańskich F-35. Ale właśnie, słowo-klucz: teoretycznie. Wojna w Ukrainie obnażyła masę słabości rosyjskiego uzbrojenia, nawet tego z „wyższej półki”. Wiadomo już, że ustępuje ono zachodnim odpowiednikom, a co gorsza, owa przepaść będzie się pogłębiać na skutek sankcji. Rosjanie – o czym pisałem tu wielokrotnie – w swoim najlepszym uzbrojeniu implementowali na potęgę zachodnią elektronikę. Własnej, odpowiedniej klasy, nie są w stanie wyprodukować. Brak dostępu do importowanych podzespołów właściwie zamyka sprawę możliwości eksportowych Rosji. A same „skorupy” nie będą Turkom potrzebne.

To zresztą stawia w ciekawym świetle przyszłość kupionych przez Turcję S-400. Ankara nabyła w sumie cztery baterie Triumfów. To symboliczny potencjał, a bez możliwości jego powiększenia, na dłuższą metę nieprzydatny. Przydałby się za to w Ukrainie, gdzie zestawy obrony powietrznej z rodziny S, od dawna są w użytku. Turcję i Ukrainę wiążą dziś bliskie wojskowe relacje, których symbolem (i istotą) są słynne drony Bayraktar. Nie da się zatem wykluczyć, że stanowiące niegdyś kość niezgodny między Waszyngtonem a Ankarą S-400 trafią na ukraiński front.

Niezależnie od tego, modernizacyjny przymus, przed jakim stoi Turcja, daje Amerykanom wspomniane „dobre karty”. Nie podejmę się oceny, czy wystarczy, żeby Waszyngton „dał” Turkom „efy szesnaste” wraz z pakietami modernizacyjnymi, czy też niezbędne okaże się przywrócenie Turcji do programu F-35 (ta druga opcja stanie się bardziej prawdopodobna, jeśli armia turecka pozbędzie się S-400). Tak czy inaczej, Erdogan Szwecji i Finlandii nie zatrzyma – za bardzo potrzebuje nowoczesnych samolotów.

PS. Amerykańskie obawy dotyczące utraty tajemnic „efów” były formułowane na wyrost bądź pod polityczne zamówienie, służąc jako pretekst do strofowania Ankary. – S-400 nie wymyślono dla skrytego pozyskiwania informacji – mówił mi kilka miesięcy temu Dawid Kamizela, ekspert od spraw wojskowych. – Traktowanie tych zestawów jako swoistego konia trojańskiego jest nieporozumieniem. Zagrożenie mogliby stanowić rosyjscy instruktorzy, obecni przy próbach przechwycenia samolotu czy jakiejś konfiguracji na linii F-35-Triumf. Ale neutralizacją takich zagrożeń z powodzeniem mógłby się zająć turecki kontrwywiad.

—–

Nz. Resztki rosyjskiego sprzętu wojskowego, oglądane przez ukraińskich żołnierzy. Krwawiąca w Ukrainie armia Putina, czyni pogróżki rosyjskiego prezydenta żałosnymi/fot. Генеральний штаб ЗСУ

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to