Upadek

Assadowska Syria upadła, to dobra wiadomość. Mowa bowiem o sojuszniku Moskwy oraz o sytuacji, która w pełni unaocznia rzeczywistą kondycję rosji, dużo słabszej niż w 2015 roku, kiedy na Bliskim Wschodzie pojawiły się rosyjskie oddziały i pomogły wyratować Assada i spółkę.

Zajmowanie kolejnych wiosek w Donbasie nie zmienia faktu, że rosyjska armia nie jest dziś w stanie przyjść z odsieczą zaprzyjaźnionemu reżimowi. Nie dla psa kiełbasa, nie dla „drugiej armii świata” dalekie i odpowiednio liczne ekspedycje. Kremlinom pozostaje patrzeć bezsilnie, jak tracą kolejną strefę wpływu.

Niezależnie od tego, jakie będą ustalenia, które zakończą wojnę w Ukrainie, rosja wyjdzie z niej zdeklasowana – ze zdychającą gospodarką i liczniejszą, ale słabą armią; Syria to zaledwie zapowiedź geopolitycznych skutków „genialnego” planu putina, znanego jako „specjalna operacja wojskowa”.

A teraz nieco bardziej osobista refleksja.

Przez kilka lat jeździłem do graniczącego z Syrią Libanu, odwiedzałem obozy dla uchodźców i domy syryjskich uciekinierów. Nasłuchałem się historii o oprawcach Assada, o czystkach, brutalnych prześladowaniach, masowych mordach, jakich reżim dopuszczał się na swoich obywatelach. Widziałem fizyczne i psychiczne skutki tortur – u mężczyzn, kobiet i dzieci. Gotowała się we mnie krew, mnóstwo było też frustracji, gdy nocami, ze wzgórz w północnym Libanie, obserwowałem błyski eksplozji w pacyfikowanym Homs. Nie raz zdarzyło się, że fantazjowałem o własnoręcznym ukatrupieniu Assada. Mam więc teraz odrobinę satysfakcji, gdy czytam, że zbrodniarz zwiał z Damaszku.

Ale jest we mnie także sporo niepokoju. W Syrii w tym momencie właściwie nie ma tych dobrych. Po prawdzie to nie ma nawet kogoś, kto zasługiwałby na miano Kissingerowskiego „naszego skurwysyna”. Tam tłuką się radykałowie, fanatycy, islamiści, czort wie, czym będzie ich Syria czy Syrie, bo chyba naiwnością byłoby zakładać, że wyłoni się z tego jakiś monolit.

A jeśli wyłoni, to czy przypadkiem nie będzie to kolejny potwór…

—–

Niezależnie od moich obaw związanych z przyszłością Syrii, mam dziś jeszcze jeden powód do odczuwania satysfakcji. To ból odwłoków u prorosyjskich aktywistów medialnych – ależ oni cierpią z powodu ruskiego blamażu na Bliskim Wschodzie.

Boli ich tchórzliwa ucieczka rosyjskich oddziałów, boli świadomość, że za wznieceniem obecnej odsłony antyassadowskiej rebelii stoi także ukraiński wywiad wojskowy. HUR na dobre wszedł już w buty izraelskiego Mossadu, stając się graczem o globalnym zasięgu. Ukraińskie służby nie tylko likwidują zbrodniarzy na terenach okupowanych i w rosji właściwiej, ale uderzają w moskali także w innych częściach świata. Głośno było o ich akcjach w północnej i środkowej Afryce, teraz mamy odsłonę bliskowschodnią. A zapewne będą kolejne, co dla Moskwy jest fatalną wiadomością.

Swój ból rzeczeni aktywiści maskują racjonalizacją i straszeniem. Kolportując przekaz z Moskwy, zgodnie z którym Syria wyjdzie nam, Europie, bokiem, bo zaleją nas rzesze kolejnych uchodźców. Zaleją czy nie, to się jeszcze okaże; osobiście uważam, że nie, bo kto z Syrii miał uciec, już to zrobił, a upadek Assada zamyka korytarz syryjsko-białoruski. Niemniej intelektualna uczciwość nakazuje przyjąć istnienie ryzyka kolejnych migracji, do których mogłoby dojść jeśli w postassadowskiej Syrii rebelianci rzucą się sobie do gardeł. Tego elementu prorosyjskiej narracji nie będę więc przesadnie podważał.

Ale śmieszą mnie twierdzenia, wedle których na porażce Moskwy w Syrii ucierpi Ukraina. Jeden ze skarpetkosceptycznych gamoni pisze, że ukraiński HUR sam na siebie ukręcił bicz, bo zwolnione z Bliskiego Wschodu rosyjskie siły zostaną teraz użyte w Ukrainie. No więc pytam – jakie siły?

Najmocniejszy ich element – zespół okrętów – nie dostanie się na czarnomorski akwen, skąd mógłby zagrozić ukraińskim miastom ostrzałem rakietowym. A nawet gdyby jakimś cudem Turcja przepuściła rosyjskie jednostki przez Bosfor, mowa o okrętach nawodnych, które mają ograniczoną swobodę działania na Morzu Czarnym. Pamiętajmy o tym, że rosyjskie jednostki zwiały z krymskiego Sewastopola, że jak ognia unikają rejsów wzdłuż ukraińskiego wybrzeża, by nie podzielić losu „Moskwy” i że ostrzały rakietowe realizowane są głównie z trudniejszych do wytropienia okrętów podwodnych. A poza tym – last but not least – rosyjskiej marynarce zaangażowanej w wojnę z Ukrainą nie brakuje wyrzutni, problemem jest ograniczona dostępność rakiet. Większa podaż nośników nic by tu nie zmieniła.

Komponent lotniczy? Wolne żarty. W ostatnich miesiącach rosjanie utrzymywali w Syrii kilka samolotów transportowych i kilkanaście bojowych. Do tego mniej niż dwadzieścia śmigłowców. Systemy przeciwlotnicze? Cóż, te najcenniejsze już dawno przetransferowano z Bliskiego Wschodu na Krym i do Moskwy, co było skutkiem ukraińskich uderzeń doronowo-rakietowych, które znacząco przerzedziły rosyjskie zasoby. A i tak mówimy o zaledwie kilku zestawach S-300 i pojedynczych Pancyrach. Podobnie rzecz się ma w przypadku sił lądowych – one również były skromne (nie większe niż odpowiednik brygady). Czy przy wielkości i intensywności działań prowadzonych w Ukrainie wykorzystanie takiego kontyngentu może cokolwiek zmienić w skali innej niż mocno lokalna? Tak, to pytanie retoryczne…

Istota rosyjskich gwarancji bezpieczeństwa dla Assada nie sprowadzała się do dużej obecności wojskowej rosjan na Bliskim Wschodzie. Stanowiło ją zapewnienie, że w razie potrzeby z odsieczą przybędą liczne oddziały rosyjskiego WDW. A te najpierw zostały zmielone w początkowej fazie konfliktu w Ukrainie. Odbudowane, i tak nie mają dziś wolnych mocy, by angażować się gdziekolwiek indziej poza rosyjsko-ukraińskim frontem.

Obietnice Moskwy są puste…

—–

Szanowni, dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie. W zbiórce środków znów mamy pewien regres, ale ufam, że to chwilowy problem. Zainteresowanych wsparciem mojego blogu odsyłam poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby chcące nabyć moją najnowszą książkę pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, bądź kilka innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu. Polecam się  w perspektywie świąteczno-prezentowych zakupów!

Nz. To ja, osiem lat temu, na granicy z Syrią….

Huragan

W środę, trochę niepostrzeżenie, minęła 23. rocznica zamachów na World Trade Centre. Fakt, iż w mediach nie poświęcono temu wydarzeniu wielkiej uwagi, sporo nam mówi o tym, w jakim miejscu historii dziś jesteśmy. Że są sprawy, które zajmują nas znacznie bardziej, że ikoniczne dotąd obrazki płonących i walących się wież zostały zastąpione przez inne symbole. Świat zasuwa, napędzany kolejnymi dramatami – ale ja nie o tym chciałbym dziś napisać.

Niemniej muszę wspomnieć o innej tragedii – o huraganie „Katarina”, który 19 lat temu spustoszył Nowy Orlean. Byłem wówczas w Iraku; dobrze pamiętam amerykańskich żołnierzy oglądających telewizyjne relacje z zatapianego miasta. W kantynie, gdzie stały telewizory, fizycznie wyczuwalne było zdumienie i przerażenie. „Co my tu, k…, robimy!?”, padło w pewnym momencie z ust czarnoskórego wojaka. Współczułem mu, jego kolegom, i bardzo nie chciałem, by kiedykolwiek dopadła mnie taka bezradność. Ale i nie o tym chciałbym dziś napisać.

Rzecz w tym, że z porównania obu katastrof – nowojorskiej i nowoorleańskiej – można wyciągnąć ciekawe wnioski. Pozwalają one lepiej zrozumieć zarówno ukraińskich uchodźców, jak i mieszkańców Donbasu, którzy mimo wojny i zagrożenia pozostają w swoich domach.

A zatem do rzeczy.

W  relacjach na temat nowojorskiego zamachu wiele miejsca poświęcano postawie pracowników WTC – ich samoorganizacji i wzajemnej pomocy w trakcie spontanicznej ewakuacji z płonących wieżowców. Tymczasem w Nowym Orleanie spora grupa mieszkańców biernie oczekiwała na nadchodzący kataklizm. Obie tragedie wydarzyły się w granicach tego samego państwa, ale czy rzeczywiście była to ta sama Ameryka?

Geograficznie owszem, społecznie już nie. W Nowym Jorku mieliśmy do czynienia z „białymi kołnierzykami”: finansistami, biznesmenami. Zamachy zaskoczyły również pracowników usługowych, ale nie można pominąć faktu, że byli to mieszkańcy wielkiej metropolii. W zaatakowanych wieżach znaleźli się zatem ludzie inteligentni, dobrze wykształceni, często zawodowo obyci z ryzykiem, funkcjonujący w wieloetnicznym mieście, wymagającym wyższych kompetencji społecznych; słowem, lepiej umysłowo przygotowani do reagowania w niestandardowych sytuacjach. Tymczasem w Nowym Orleanie pozostali przedstawiciele najniższych warstw społecznych (co w tamtejszych realiach oznacza głównie Afroamerykanów) – osoby, których postawę życiową cechuje niska mobilność, społeczna pasywność i uzależnienie od pomocy ze strony władz.

W obu dramatach śmierć poniosła porównywalna liczba osób (2,6 – 2,5 tys.), ale w Nowym Jorku mogło ich zginąć znacznie więcej – w chwili pierwszego ataku w obu wieżach znajdowało się 17,5 tys. ludzi – zaś w Nowym Orleanie starty ludzkie dałoby się ograniczyć do symbolicznych. Co sprawiło, że było jak było? W WTC pracownicy wzięli sprawy w swoje ręce. Zamiast zostać w pomieszczeniach i nie korzystać z wind (co sugerowały procedury i komunikaty), tysiące osób zrobiło coś zupełnie przeciwnego. Dzięki czemu do listy ofiar nie dopisano kolejnych co najmniej 3 tys. nazwisk.

A w Nowym Orleanie? Tamtejsze władze zarządziły ewakuację na długo przed zbliżającym się huraganem. Aglomerację zamieszkiwało wówczas 1,3 mln osób, 80 proc. zastosowało się do tych zaleceń. Jednak ci, którzy pozostali, w przeważającej większości nie uczynili tego w ramach świadomej kontestacji – po prostu nie mieli samochodów, pieniędzy na hotele ani zasobnych krewnych, którzy przygarnęliby uciekinierów.

Rozmawiałem o tym przed laty z amerykanistą, prof. Bohdanem Szklarskim. „To była klientela władzy, opieki społecznej”, mówił (a ja wykorzystałem tę wypowiedź w jednym ze swoich tekstów dla Tygodnika Przegląd). „Osoby, które oczekiwały, że w ich sprawie coś zrobią miasto, gubernator czy władze federalne. Huragan się zbliżał, a oni nadal siedzieli w mieście. Nikt jednak specjalnie nie protestował. Bo pamiętajmy, mówimy o południu Stanów Zjednoczonych, gdzie przetrwała stara struktura społeczna, dzieląca ludzi na nielicznych białych i bogatych oraz rzesze czarnych i biednych. W takich uwarunkowaniach zrodziło się i przetrwało do dziś powszechne wśród tamtejszych Afroamerykanów przekonanie, że ich potrzeby są załatwiane w następnej kolejności. W tym zaś konkretnym przypadku, że najpierw trzeba ewakuować białych, turystów. Tyle że władze nie sprostały tym oczekiwaniom. A potem przyszedł huragan”.

Ukrainę również nawiedził huragan – ruskomirski. Gdy zaczęła się pełnoskalowa inwazja, miliony Ukraińców ruszyły w podróż. Świetnie spisały się wówczas ukraińskie koleje – co było ruchem państwa – niemniej gros uciekinierów pierwszej fali stanowiła wielkomiejska klasa średnia, przemieszczająca się własnym sumptem, własnymi autami. Organizująca sobie życie w nowych miejscach, także za granicą, na własnych warunkach, z wykorzystaniem własnych zasobów, tak intelektualnych, społecznych, jak i finansowych.

W miarę zbliżania się rosyjskiego walca, uciekali też ludzie mniej zasobni (w szerokim rozumieniu tego słowa). Pomagało im państwo, samorządy, wolontariusze. Niektórzy z ewakuowanych czekali do samego końca – znam mnóstwo relacji dotyczących wywożenia mieszkańców z zagrożonych rejonów już pod ogniem rosyjskiej artylerii. Ale byli i tacy, nadal są, tkwiący w miejscach zamieszkania mimo iż okolice zamieniają się w ruiny. W tym gronie da się wyróżnić „żdaczy”, osoby czekające na „wyzwolenie”, no i ludzi marginesu. „Spotkasz sporo żulików – alkoholików, narkomanów, bezdomnych”, mówiono mi przed wyjazdem do Bachmutu w styczniu 2023 roku. O miasto – pozbawione prądu, gazu, ogrzewania – toczyły się już wtedy walki. Kilka tysięcy osób wciąż tam mieszkało i rzeczywiście wiele z nich zasługiwało na miano złamanych przez życie. Ale było też sporo starców i osób w średnim wieku, które nie miały gdzie, do kogo i za co uciekać; nie wiem, ile z nich ostatecznie udało się wywieźć.

Z perspektywy fotela rzecz wydaje się niezrozumiała – no bo jak w TAKEJ sytuacji można NIE uciekać? Ano można. Wschód Ukrainy został szczególnie dotknięty promowaną przez rosjan wizją stosunków społecznych – opartych na wiernopoddaństwie, braku inicjatywy i generalnie niskich oczekiwaniach. Tego piętna nie zmyło formalne uwolnienie się Ukrainy spod moskiewskiego jarzma. Jakość przejętego przez oligarchów i kastę urzędniczą państwa to temat na oddzielny tekst, na potrzeby tego dość stwierdzić, że „wyuczona bezradność” miała i ma się w Donbasie dobrze. Dlatego są tam tacy, którzy nawet w obliczu ryzyka utraty życia i zdrowia nie potrafią o siebie zadbać. I zdają się na pastwę huraganów.

Co mimo wybitnie wschodnich kontekstów nie jest li tylko przypadłością tej części świata, mówimy wszak o bardziej uniwersalnych mechanizmach. I do takiej konkluzji chciałem Was dziś przywieść.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę, że piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie raportu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Bachmut, styczeń 2023 roku. Wodę pobierało się wówczas z kałuż…/fot. własne

Dom

Według danych ONZ z końca lata b.r., na świecie było 6,3 mln ukraińskich uchodźców. Najwięcej – 4,1 mln – przebywało w krajach Unii Europejskiej, połowa z tej grupy w Niemczech i Polsce (kolejno 1,15 ml i 970 tys.). W rosji znalazło się mniej niż pół miliona uchodźców.

Dodatkowo ponad 5 mln osób miało status uchodźców wewnętrznych, czyli nadal przebywających na terenie Ukrainy, ale z dala od swoich domów.

W sumie po 24 lutego 2022 roku miejsca stałego pobytu opuściło 16 mln Ukraińców, czyli ponad 40 proc. przedwojennej populacji Ukrainy (nie licząc mieszkańców terenów okupowanych po 2014 roku).

Od tego czasu do domów wróciło 4,8 mln osób, spośród nich 1,1 mln z zagranicy.

Taka jest skala dramatu, jaki rosja zafundowała Ukrainie.

Wojna trwa, więc Polaków mogą dziwić decyzje Ukraińców o powrocie do ojczyzny i w rodzinne strony. Skąd ta potrzeba? – zastanawiamy się.

– Uwielbiam słońce, a u was często padało – mówi Ola, którą spotkałem w Myrosznikiwce, wiosce położonej nieopodal wyzwolonego jesienią zeszłego roku Chersonia. – Żartuję – kobieta uśmiecha się serdecznie. – Prawda jest taka, że tęskniłam za mamą i nie potrafiłam przestać się o nią martwić.

Ola spędziła w Polsce rok, wróciła, gdy pognano rosjan za Dniepr. Cztery jej siostry nadal przebywają zagranicą.

– Jest ciężko, bo nie ma pracy – przyznaje. – Okupanci zniszczyli fabrykę nakrętek, ukradli całe wyposażenie kurzej fermy, w której pracowało kilkaset osób z okolicy. Mama wyjeżdżać nie chce, nie ma sił na tułaczkę, więc na pewno zostanę tak długo, jak będę jej potrzebna.

– Chciałbyś wrócić do Polski?

– Dobrze mi u was było, ale dom to dom. Cały czas mam nadzieję, że życie wróci do normy, że wojna się skończy, a ja nie będę musiała wyjeżdżać.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Moja rozmówczyni. W tle inni mieszkańcy wioski. Zdjęcie wykonałem podczas dystrybucji „humanitarki” (pakietów z chemią gospodarczą), które na miejsce dostarczyło Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). 12 mln mieszkańców Ukrainy, brutalnie zubożonych przez wojnę, potrzebuje dziś regularnego wsparcia. Ot, ruski mir w praktyce…/fot. własne

Mury

Gdy zaczynał się migracyjny kryzys latem minionego roku, wielu Polaków ze zdumieniem odkryło, że Rzeczpospolita ma niezabezpieczone granice z Białorusią i Rosją. „Przecież to nieprzyjazne nam państwa…”, dziwiono się. Nieprzyjazne, czyli stwarzające potencjalne zagrożenie – na takim gruncie bazowało potoczne przekonanie o roli granicznych zapór, którym przypisywano przede wszystkim funkcje militarne. Tymczasem takie postrzeganie sprawy jest zwyczajnie naiwne. Wyobraźmy sobie konfrontację wojskowego sprzętu – wyposażonego w wielotonową masę i armatę – z elementami płotu, który ostatecznie powstał na polsko-białoruskiej granicy. Owszem, stanowi on wyzwanie dla człowieka, ale czołg poradzi sobie z nim bez problemu.

System głęboko urzutowany

Dziś jest już dla nas oczywiste, że mury na granicy – niezależnie od użytego budulca (drutu żyletkowego, metalowych żerdzi czy betonowych prefabrykatów), nie mają zatrzymać i wykrwawić przeciwnika. Słynne budowle – Wielki Mur Chiński, Wał Hadriana, Mury Konstantynopola czy Babilonu – powstały w realiach przedartyleryjskich, w których mobilność wojska ograniczały możliwości koni. Koncepty z czasów nam bliższych – Linia Maginota czy Wał Atlantycki – mierzyły się z wyzwaniami wojny przeniesionej również w powietrze (dającej możliwość zrzucenia wojska na tyłach wroga), gdzie mobilność wyznaczyły pojazdy mechaniczne zdolne do pokonywania niedostępnych niegdyś terenów. Graniczne fortyfikacje można było zniszczyć lub obejść, po II wojnie światowej wydawało się zatem, że nadszedł ich kres. Najnowsze zmagania na wschodzie pokazują, że wcale tak być nie musi. Fortyfikacje powstałe po 2014 r. na tzw. linii rozgraniczenia między Ukrainą a separatystycznymi republikami – de facto będącej granicą – miesiącami hamowały postępy rosyjskich wojsk, na doniecczyźnie do dziś nie pozwoliły Rosjanom ruszyć z miejsca. Tyle że to nie jest mur (płot, zapora), a zbudowany z rozmachem system, jak mówią wojskowi: „głęboko urzutowany” (szeroki, z kilkoma liniami umocnień).

W tym kontekście wyjątkowo żałośnie wygląda stawiana właśnie zapora na granicy RP z obwodem kaliningradzkim. Zwoje rozpiętego na słupkach drutu kolczastego mają jednak inny cel. Jak wyjaśniał niedawno Mariusz Błaszczak, chodzi o powstrzymanie nielegalnych imigrantów. Rząd obawia się powtórki wydarzeń z granicy z Białorusią – inspirowanej bezpośrednio przez Moskwę presji migracyjnej z wykorzystaniem bogu ducha winnych uchodźców z Bliskiego Wschodu i Azji. Trudno powiedzieć, czy władza PiS antycypuje zagrożenie czy je wyolbrzymia – na razie brakuje przesłanek wskazujących na nadchodzące poważne kłopoty. Niewykluczone, że mamy do czynienia z działaniami z zakresu politycznego marketingu (komunikatem typu: „patrzcie, tak troszczymy się o wasze bezpieczeństwo”), które w docelowej formie przybiorą postać znacznie trwalszej, solidniejszej instalacji.

Płoty dzielą sojuszników

Kolejny płot wywołał oburzenie działaczy ekologicznych, gdyż bariery dzielące ekosystemy zaburzają życie (a często je odbierają…) miejscowej fauny. Głównie jednak protestują osoby zaangażowane w ochronę praw człowieka. Niezależnie od tego, jak głośny to będzie protest – i jak zasadny – nie przełoży się na działania potępiające Polskę. Brutalna rzeczywistość jest bowiem taka, że mury wznoszone z inicjatyw rządów rosną dziś na całym świecie. W 1945 r. było ich zaledwie pięć, gdy kończyła się zimna wojna – 12. Obecnie funkcjonuje 77 granicznych zapór, co najmniej kilkanaście jest w trakcie budowy. Niemal połowa (37) znajduje się w Azji, ale aż 18 (plus kilka w budowie) ulokowanych jest w Europie. Większość powstała w odpowiedzi na rosnącą migrację z krajów biednego Południa. Przez siedem ostatnich lat wzniesiono na kontynencie ponad 1000 km „antyimigranckich” zapór. Płoty dzielą sojuszników – np. Węgry i Chorwację, Słowenię i Chorwację, Bułgarię i Turcję (Grecję i Turcję również, ale oba kraje – mimo członkostwa w NATO – trudno nazwać sojusznikami). I być może z tego właśnie powodu nie są tak spektakularne, jak zapora w afrykańskich terytoriach zależnych Hiszpanii – w Ceucie i Melilli. To dwa równoległe 6-metrowe płoty, między którymi znajduje się droga patrolowa, zwieńczone koncentriną i nasycone środkami nadzoru elektronicznego.

Choć ich widok może budzić respekt, rozmachem ustępują murowi budowanemu przez USA na granicy z Meksykiem. Projekt realizowany od czasów Georga Busha juniora, najkrzykliwiej hołubiony przez Donalda Trumpa (który sporo o nim mówił, lecz niewiele w jego sprawie robił), nie ma jednorodnej postaci. Na niektórych odcinkach jest „niegroźnym” 3-metrowym płotem, na innych metalową zaporą wysoką na 9 m, solidnie zakotwiczoną w ziemi. Docelowo ma stanąć na całej liczącej ponad 3,3 tys. km amerykańsko-meksykańskiej granicy.

Profesjonalizacja przemytu

Niewiele mniejsze ambicje, jeśli mierzyć je w kilometrach, mają Indie od lat usiłujące odgrodzić się od Bangladeszu. Tu do zabudowania jest niemal 3,2 tys. km i choć dotąd wydano już 2,5 mld dol., a pierwotnie zakładano oddać inwestycję w 2009 r., końca nie widać. Tymczasem „po drodze” zmieniła się sytuacja obu krajów. Bangladesz ma obecnie jedną z najdynamiczniej rozwijających się gospodarek, a jego mieszkańcy nie muszą już uciekać do sąsiada w poszukiwaniu lepszego życia. Płot stawiany dla ograniczenia nielegalnej migracji traci więc rację bytu. Nie słychać jednak, by Delhi zamierzało zrezygnować z dokończenia budowy.

Przykład z Azji pozwala przejść do kwestii kosztów i skuteczności granicznych murów. Na wykonanie 187-kilometrowej zapory oddzielającej Polskę od Białorusi rząd przeznaczył 1,6 mld zł, w tym 300 mln na tzw. perymetrię (zabezpieczenie elektroniczne). Fizycznie płot już stoi, a Straż Graniczna raportuje, że w październiku br. odnotowała 2,5 tys. prób nielegalnego przekroczenia polsko-białoruskiej granicy. Siedem razy mniej niż w analogicznym miesiącu ub.r., ale naiwnością byłoby założyć, że to wyłącznie „efekt płotu”. Zapora – a wcześniej zdecydowana reakcja władz RP – bez wątpienia wpłynęły na zaniechanie przez Białoruś procederu sprowadzania uchodźców i przepychania ich przez naszą granicę. Ale istotnych zmiennych może być więcej, jak choćby pełnoskalowa wojna w Ukrainie, która wpływa na percepcję naszej części kontynentu w oczach potencjalnych imigrantów. Bliskie sąsiedztwo konfliktu oraz obawa, że może się on przenieść do krajów tranzytu, zapewne działają odstraszająco.

Abstrahując od polskich doświadczeń, regułą jest, że zamknięcie jakiegoś szlaku skutkuje zwykle otwarciem kolejnego, w innym miejscu. Mur na granicy z Meksykiem ograniczył nielegalną imigrację do Stanów tylko o 20% (a są badania, wedle których niekontrolowany napływ zmalał zaledwie o 5%). Jedno jest pewne – płoty sprzyjają profesjonalizacji przemytu ludzi, czyniąc go bardziej opłacalnym. Brak alternatyw (patrząc z pozycji migranta) zwiększa również stopień kryminalizacji procederu.

Z drugiej strony mamy oczekiwania tych po „właściwej” stronie muru. Gdy rok temu podjęto decyzję o budowie zapory na granicy z Białorusią, pomysł poparło aż 57,2% Polaków (sondaż SW Research dla „Rzeczpospolitej” z listopada 2021 r.). Zaledwie 19,3% ankietowanych odpowiedziało „nie”, 23,5% respondentów nie miało na ten temat zdania. I oczywiście, można te wyniki zrzucić na karb wielotygodniowej kampanii antyimigranckiej, poprzedzającej badania, prowadzonej przez rząd PiS. W której powielano najbardziej obrzydliwe, dehumanizujące stereotypy – dość przypomnieć słynną „zoofilską konferencję prasową” szefów MON i MSW. Tyle że nie będzie to cała prawda.

Antyteza pierwotnej idei

Ta zaś jest gorzka i w gruncie rzeczy banalna – boimy się obcego; Polacy i szerzej – ludzie jako tacy. Potrafimy pielęgnować ów lęk nawet jeśli ostatecznie wynika z niego – i z podjętych działań zaradczych – więcej złego niż dobrego. Prof. Jacek Gądecki, socjolog z Wydziału Humanistycznego krakowskiej AGH, przywołuje fenomen żydowskiego getta.

– Szesnastowieczni weneccy Żydzi dobrowolnie zamknęli się w jednej z dzielnic – opowiada. – Tak chcieli przeciwdziałać zagrożeniom czyhającym w świecie gojów i cieszyć się wolnością w obrębie własnej wspólnoty. Z biegiem lat wybór stał się koniecznością, a getto antytezą swojej pierwotnej idei: zamiast chronić mieszkańców, zmieniło się w ich więzienie.

Gądecki specjalizuje się w antropologii miasta, badał m.in. fenomen polskich osiedli grodzonych, które wyrastały jak grzyby po deszczu w latach 90. i na początku pierwszej dekady XXI w. Za ich popularność odpowiadało wiele czynników, np. kwestie statusowe – mieszkanie „na zamkniętym” nobilitowało.

– Istotna była też potrzeba bezpieczeństwa – mówi naukowiec. – Zarówno fizycznego, jak i symbolicznego, związanego z byciem między „równymi sobie”, „zasobnymi estetami”, najogólniej rzecz ujmując. Z czasem jednak tych osiedli powstało tak wiele, że straciły atut wyjątkowości. Z bezpieczeństwem także bywało różnie. Płot i brama utrudniały dojazd karetkom i straży, pojawiły się grupy przestępcze wyspecjalizowane w rabunku „na zamkniętych”. A i sąsiedzi okazali się na tyle różnorodni, że często nie dało się utworzyć między nimi dobrze funkcjonującej  wspólnoty. W efekcie już od kilkunastu lat obserwujemy odwrót od praktyki grodzenia osiedli.

Wróćmy teraz na poziom makro.

– Bogata Północ usiłuje się odseparować od biednego Południa – generalizuje ideę granicznych płotów prof. Gądecki. – Czy mury je dają, czy nie – to już inna kwestia – niemniej na najgłębszym poziomie znów idzie o poczucie szeroko rozumianego bezpieczeństwa.

Czy te mury okażą się równie nieefektywne, jak płoty polskich osiedli? Z pewnością nie – tak długo, jak długo Południe pozostanie ubogie. A obecnie trudno nawet wyobrazić sobie wiarygodny scenariusz szybkiego wzbogacenia się biedniejszej części globu. Co przywodzi nas do wniosku, że zapory na granicach mają przed sobą jaśniejącą przyszłość. Niestety…

NAJSŁYNNIEJSZE HISTORYCZNE MURY:

Wielki Mur Chiński – budowany od III w. p.n.e., na długości 8,85 tys. km (spośród których 6,25 tys. km to mur właściwy, resztę stanowią naturalne zapory);

Wał Hadriana – powstał między 121-129 r. n.e. Wybudowany przez Rzymian, by oddzielić rzymską część Brytanii od terytoriów zajętych przez Piktów. Nazwę zawdzięcza cesarzowi Hadrianowi, ciągnął się na długości 117 km;

Mur Aureliana – budowany w latach 272-282 n.e., w czasie panowania cesarza Aureliana. Mur miał ochronić Rzym przed najazdami plemion barbarzyńskich. W jego obrębie znalazło się każde ze słynnych siedmiu rzymskich wzgórz;

Mury Konstantynopola – system fortyfikacji okalających stolicę Cesarstwa Wschodniorzymskiego zaczęto wznosić w V w. n.e. Na setki lat uczyniły one Konstantynopol niezdobytą twierdzą, która padła dopiero w 1453 r.;

Mur Berliński – w 1989 r. najbardziej zaawansowana „instalacja separacyjna” na świecie. Wzniesiony w 1961 r., by oddzielić wschodni sektor miasta od zachodnich, przez kolejne 28 lat był systematycznie rozbudowywany i modernizowany. Liczył 156 km. Podczas prób jego pokonania zginęło od 190 do 268 osób.

WSPÓŁCZESNE INSTALACJE GRANICZNE (niewspomniane w tekście):

Wał Zachodniosaharyjski – wzniesiony w latach 80. przez Maroko, na granicy z Saharą Zachodnią (dawną kolonią hiszpańską, obecnie będącą terytorium o nieustalonym statusie międzynarodowym). Liczy 2,5 tys. km;

Mur antyimigracyjny na granicy Chin i Korei Północnej – powstał w 2006 r., mierzy 1,4 tys. km;

Mur na granicy Turcji i Syrii – betonowa konstrukcja o wysokości 3 m i długości 900 km, powstała z inicjatywy Ankary w 2017 r. Warto dodać, że Turcy chcieliby stworzyć na pograniczu syryjskim 30-kilometrowy „pas bezpieczeństwa”. W tym celu przeprowadzono kilka operacji wojskowych, które zakończyły się umiarkowanymi sukcesami;

Mur bezpieczeństwa – rozdzielający Izrael i Autonomię Palestyńską. Jego budowę rozpoczęto w 2002 r., w reakcji na II intifadę. Docelowa długość – 700 km;

Zielona linia – powstała jako instalacja wojskowa pod zarządem ONZ w 1974 r., oddzielając grecką od tureckiej części Cypru. Liczy 300 km;

Koreańska Strefa Zdemilitaryzowana – funkcjonuje od 1953 r. na mocy porozumienia z Panmundżom. Rozcina Półwysep Koreański pasem o szerokości 4 km i długości 238 km, przebiegającym (w przybliżeniu) wzdłuż 38. równoleżnika. W KSZ znajduje się największe na świecie pole minowe.

—–

Nz. przykład tymczasowej zapory (muru oddzielającego jedną z koalicyjnych baz w Afganistanie)/fot. Adam Roik, Combat Camera DORSZ

Szanowni, jeśli chcecie mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych artykułów oraz książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przy tej okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Przemkowi Klimajowi i Aleksandrowi Stępieniowi. A także: Przemkowi Piotrowskiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Tomaszowi Frontczakowi, Maciejowi Szulcowi, Pawłowi Ostojskiemu, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Magdalenie Kaczmarek. Ponadto: Mateuszowi Jasinie, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Juliuszowi Zającowi, Szymonowi Jończykowi i Katarzynie Byłów.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Piotrowi Dopierale, Maciejowi Jakóbiakowi, Markowi Stankiewiczowi, Andrzejowi Sztukowskiemu, Bożenie Bolechale i Tomaszowi Szymczyszynowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

Zaproszenie

No to zamiast ruskiego bliadźkriegu mamy ukraiński blitzkrieg – na północy, pod Charkowem (choć właściwie powinienem napisać, że pod Izjumem). Na południu tempo ukraińskiego natarcia jest znacznie niższe, ale – zdaje się – pod Chersoniem idzie raczej o wiązanie rosyjskich sił, których najeźdźcom tak bardzo teraz brakuje na północy.

Po 14.oo pisał do mnie kolega z Charkowa: „znów ostrzeliwują miasto z artylerii”, donosił. To niestety standard tej wojny – reakcją rosjan na porażki militarne jest niszczenie obiektów cywilnych. I zabijanie bogu ducha winnych ludzi. Chwilę później przyszedł stamtąd filmik – widać na nim eksplozje pośród wieżowców z wielkiej płyty.

Ale giną też rosjanie – i to masowo – w ukraińskim rajdzie na Izjum. Wieści, jakie stamtąd mam, są nawet bardziej optymistyczne niż to, co pojawia się w oficjalnym i półoficjalnym przekazie. Aż boję się pisać, by nie stać się antytezą sceptycznych analityków i dziennikarzy.

Ujmę więc rzecz tak: byłem kiedyś na weselu pary uchodźców z Donbasu, która zamieszkała w Izjumie. Epicka to była impreza, w trakcie której porwaliśmy pana młodego (my, czyli trzech polskich dziennikarzy). Uznaliśmy bowiem, że nim spełni swe małżeńskie obowiązki, winien się solidnie napić (a wesele było alkoholowo-symboliczne). Prawdę powiedziawszy, wiał z nami radośnie, dzierżąc w dłoni paterę z owocami, goniony przez panie z kuchni – może więc nie było to tak do końca porwanie? Tak czy inaczej, po nocy niczym z Kac Vegas (do dziś nie wiem, kto mi rozciął wówczas czoło; oficjalna wersja o spotkaniu ze śmietnikiem nie brzmiała przekonująco…), oddaliśmy chłopaka żonie. A następnego dnia jego telefon komórkowy, który gdzieś się zapodział. To wtedy państwo młodzi wyściskali mnie jak starego druha. I zapewnili, że mogę wbijać im na kwadrat kiedy tylko zechcę.

Gdybym dziś był w okolicy, właśnie kupowałbym czekoladę i butelkę dla gospodarzy…

—–

Nz. Ahh, co to był za ślub/fot. własne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to