Sztuka

Jedni orzekli już jej „krach” (tu dominują prorosyjscy aktywiści medialni), innych rozczarowuje jej „mozolny charakter” i „kiepskie perspektywy” (zwłaszcza rodzimych wojennych komentatorów, z których miażdżąca większość wojny na własne oczy nie widziała, ale jest – jak sądzi – „obcykana z teorii”), nieliczni, obstając na gruncie twardego realizmu, ani nie są zaskoczeni, ani nie tracą optymizmu co do dalszego przebiegu ukraińskiej kontrofensywy.

Należę do grupy trzeciej, co zaś się tyczy twardego realizmu – pozwólcie na garść faktów i opartych o nie opinii.

W potocznym wyobrażeniu wojsko ukraińskie postrzegamy już jako „nasze”, zachodnie, co jest skutkiem propagandy i pobożnożyczeniowych wizji. Tymczasem ZSU nie są armią natowską, nie spełniają wielu jej standardów. Ukraińscy dowódcy i żołnierze – wraz z napływem zagranicznego uzbrojenia – adaptują elementy zachodniej sztuki walki do swych „bazowych” umiejętności, których korzenie sięgają armii sowieckiej. W praktyce nie są ani zachodni, ani wschodni. Niedostatki sprzętowe (wciąż stosunkowo ubogi ekosystem militarny) oraz nawyki mentalne trzymają ich w przysłowiowej „połowie drogi”. Szczęśliwie obrońcom sprzyja ich własna kreatywność, dla której nie ma takich kulturowych ograniczeń jak w skostniałej, pionowo ustrukturyzowanej armii rosyjskiej. Brakuje nam przyzwoitej łączności? Korzystamy z satelitarnego internetu. Mamy słabiutkie lotnictwo i niedostatki w artylerii? Masowo korzystamy z komercyjnych dronów do misji rozpoznawczych i ataków samobójczych. Te praktyki kompensacyjne (a jest ich oczywiście dużo więcej), połączone z wyższą motywacją do walki, decydują o wartości ZSU, ale do standardu NATO ich nie przybliżają. De facto, na tym etapie wojny, możemy już śmiało mówić o hybrydowej (a może po prostu ukraińskiej?) sztuce wojowania. I jakkolwiek to poznawczo atrakcyjny wniosek, musi mu towarzyszyć świadomość ograniczeń tej sztuki.

Jest sporo różnic między zachodnim a wschodnim sposobem wojowania, między tym, jak walczy NATO, a jak wojuje armia rosyjska i jej klony. Wynika to z uwarunkowań kulturowych, technologicznych, finansowych – wzajemnie się przenikających i tworzących sieć, której opisanie wykraczałoby poza formułę i objętość tego tekstu. Na potrzeby artykułu wystarczy, byśmy skupili się na kwestii angażowania posiadanych sił, w tym rezerw, w operacje bojowe. W doktrynie wschodniej gros wysiłku skierowana jest na zrównoważenie potencjału przeciwnika wszędzie tam, gdzie istnieją linie styku. Front ma być „stabilny”, nawet jeśli dzieje się to kosztem angażowania kolejnych rezerw. Jeśli tych ostatnich jest wystarczająco dużo, by na którymś odcinku zbudować istotną przewagę (trzy-pięciokrotną), dopiero wówczas możliwe są operacje zaczepne. Ofensywna „ława”, idąca po całej szerokości frontu, możliwa jest zatem dopiero w sytuacji, gdy całość zaangażowanych na teatrze sił będzie odpowiednio liczniejsza od wojsk wroga. Dlatego dla sowieckich planów wojny z NATO tak ważne były masowe armie samego ZSRR, jak i demoludów (dość wspomnieć, że w 1989 roku wojska Układu Warszawskiego dysponowały… pięćdziesięcioma pięcioma tysiącami czołgów).

Przygotowując się do inwazji Ukrainy, rosja właściwego potencjału nie zebrała – brak odpowiednich środków szedł tu w parze z przekonaniem, że „specjalna operacja wojskowa” może mieć charakter interwencji policyjnej, że na Ukraińców to wystarczy. Nie wystarczyło.

Patrząc z perspektywy czasu, możliwości państwa rosyjskiego – które szczytowy zakres osiągnęły jesienią ubiegłego roku – wystarczyły na ustabilizowanie tysiąckilometrowej linii frontu oraz na kilka lokalnych operacji zaczepnych. Tylko jedna z nich, bachmucka, przyniosła sukces – nieistotny operacyjnie, choć ważny propagandowo. Taki obrót sprawy (sposób prowadzenia wojny) wynikał nie tylko z relatywnej słabość rosji, ale i faktu, że Ukraińcy „weszli w buty” rosjan. Wojowali tak jak oni, miażdżącą większość wysiłku wkładając w stabilizację frontu. W zrównoważenie potencjału rosyjskich wojsk na wszystkich liniach styku (co nie zawsze oznaczało wystawianie podobnych liczebnie sił; brygada w obronie to więcej niż brygada w ataku itp.).

Wiosną tego roku Ukraińcy część swoich rezerw wykorzystali do zbudowania lokalnej przewagi na Zaporożu, gdzie rozpoczęli kontrofensywę. Od początku skazaną na to, że nie będzie blitzkriegiem, a żmudną próbą przełamania rosyjskiej obrony na najbardziej obiecującym operacyjnie kierunku – niestety, także silnie bronionym, bo i rosjanie z tego obiecującego charakteru zdawali sobie sprawę. I teraz najważniejsze – mimo wykorzystania zachodniego sprzętu nie była i nie jest to operacja prowadzona w „zachodnim stylu”.

W zachodniej sztuce wojennej nie kładzie się nacisku na zrównoważenie potencjałów wojsk na wszystkich liniach styku. Kierunki nieperspektywiczne bądź uznane za niestwarzające zagrożenia obsadza się wyłącznie w niezbędnym zakresie, gros wojsk kierując na stosunkowo wąski odcinek, wytypowany do przeprowadzenia ofensywy i przełamania. Na wskazanym obszarze uzyskuje się znaczną przewagę, co zwiększa prawdopodobieństwo sukcesu. Ryzyka? Owszem, są. Pod koniec 1944 roku alianckie dowództwo uznało rejon Ardenów za niestwarzający zagrożenia, w związku z czym nie martwiono się zanadto jego słabym obsadzeniem. Ku zaskoczeniu Eisenhowera i spółki to właśnie stamtąd wyszła niemiecka kontrofensywa. Ale właśnie – było to wtedy, i za takie uznawane jest dziś, ryzyko akceptowalne. Nie z powodu zachodniej nonszalancji, a potencjału. Zachodnia doktryna wojenna zakłada uzyskanie przewagi powietrznej nad dowolnym teatrem działań. To warunek konieczny, nieusuwalny dla jakichkolwiek operacji ofensywnych na lądzie. Jednocześnie zachodnie siły zbrojne konstruowane są tak, by zachowały wysoki wskaźnik mobilności. W połączeniu z możliwościami zwiadowczymi i ściśle wywiadowczymi, znacząco redukuje to ryzyko narażenia się na zaskakujący atak przeciwnika i jego skutki. Bo wrogowi trudno będzie działać w warunkach „mgły wojny” (nieoczekiwanie się zebrać), gdy uderzy, natychmiast spotka się z ripostą lotnictwa i bardzo szybko zetknie z przerzuconymi do zagrożonego obszaru jednostkami aeromobilnymi (nie przypadkiem elitarnymi).

Z tak zabezpieczonymi flankami i tyłami można sobie pozwolić na ofensywny rozmach.

Ukraina takim komfortem nie dysponuje. Do działań na Zaporożu wykorzystano dodatkowe 50 tys. żołnierzy, co ze standardową obsadą tego odcinka frontu daje nie więcej niż 80 tys. ludzi. I nie pozwala nawet na zbudowanie pełnej dwukrotnej przewagi nad rosjanami.

O przewadze w powietrzu w ogóle nie ma mowy, choć na szczęście rosjanie – mimo posiadania odpowiednich aktywów – też nie potrafią jej wywalczyć. Obie strony szachują się „w zamian” ersatz-lotnictwem – dronami – w czym minimalną przewagę (dzięki lepszym możliwościom w zakresie zakłócania) zyskują moskale. Nominalnie Ukraina posiada kilka dużych jednostek aeromobilnych, ale powietrznodesantowe/desantowo-szturmowe są one z nazwy; z braku odpowiedniej floty śmigłowców i samolotów ich żołnierze walczą i przemieszczają się jak zwykła piechota.

Warunkowane w ten sposób pole bitwy wymusza również odpowiednie BHP. Opiniotwórcze media na Zachodzie od jakiegoś czasu powtarzają, że Ukraińcy nie potrafią walczyć z wykorzystaniem większych związków taktycznych. Że niespecjalnie idzie im koordynowanie działań na poziomie brygady, a już zwłaszcza kilku. Tezy te z upodobaniem powtarza (pro)rosyjska propaganda, pewnie dlatego, że rosyjscy generałowie rzeczywiście nie radzą sobie ze sprawnym dowodzeniem kilkoma-kilkunastoma tysiącami żołnierzy. Nie będę trwał przy bezwarunkowej obronie ukraińskiej kadry oficerskiej, gdyż znam wiele jej ograniczeń, tym niemniej na płaskim jak stół Zaporożu trudno działać w ugrupowaniach liczniejszych niż kompania czy batalion (setka-kilka setek ludzi). Bez odpowiednio silnego parasola w powietrzu niezwykle ryzykowne jest przemieszczanie licznych jednostek, a mniejszym oddziałom łatwiej wykorzystać terenowe „bonusy” (skrawek lasu, zabudowania itp.).

Zatem choć cała armia ukraińska jest dwukrotnie większa od rosyjskiej w Ukrainie, jej ubogość wyklucza działania w zachodnim stylu. Tak przynajmniej sądzą ukraińscy dowódcy. Ale to nie podważa sensu zaporoskiej kontrofensywy – i tu dochodzimy do ukraińskich możliwości adaptacyjnych. ZSU bardzo zręcznie – wykorzystując zachodnie środki dalekiego i precyzyjnego rażenia – paraliżuje rosyjską logistykę (w weekend 50 moskali z jednego pododdziału oddało się do niewoli, bo nie mieli co jeść…). Izolowaniu pola walki towarzyszy systematyczna obróbka – także przy udziale wspomnianej zachodniej broni – rosyjskiej artylerii, która na Zaporożu została już niemal zdziesiątkowana. Jednocześnie oddziały lądowe – działające w niewielkich ugrupowaniach szturmowych – powoli, ale systematycznie kruszą rosyjską obronę. Nie mam co do tego jasności, a nie chcę popadać w urzędowy optymizm części mediów, tym niemniej – zdaje się – chyba właśnie mamy do czynienia z przełamaniem pierwszej, najsilniejszej rosyjskiej linii oporu. Dalej nie pójdzie „z górki”, jednak powinno być łatwiej.

No i znów – raczej bez blitzkriegu, chyba że prawdziwe okażą się prasowe spekulacje, zgodnie z którymi gen. Załużny przystał na propozycje dowódców z USA i Wielkiej Brytanii. I przesunął na Zaporoże znacznie większe siły, dotąd trzymane jako straż pożarna, bądź wykorzystywane do pilnowania innych odcinków frontu. W oparciu o dostępne dane nie widzę takiego ruchu jednostek ZSU, ale kampania na Zaporożu ma to do siebie, że jest dobrze zabezpieczona kontrwywiadowczo. I mnóstwo spraw – w tym przemarsze wojsk – dzieją się pod zasłoną „mgły wojny”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu i Michałowi Strzelcowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Mateuszowi Borysewiczowi, Marcinowi Pędziorowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Kazimierzowi Mitlenerowi, Tomaszowi Jakubowskiemu, Magdalenie Płonce i Kamilowi Zemlakowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Nawet po przełamaniu pierwszej linii może nie pójść „z górki”, rosjanie wszak zostawiają po sobie „spaloną ziemię”/fot. własne

Przeprawy

Dawno temu, w Iraku, miałem okazję do dłuższej rozmowy z wyższym rangą amerykańskim wojskowym. Ów generał zaczął służbę w czasach, kiedy Europę dzielił mur, a konfrontacja NATO-Układ Warszawski była całkiem realnym scenariuszem. Pogadaliśmy więc i o tym, w ostatecznie bardzo swobodnej atmosferze off the record. „Baliśmy się waszych wojsk inżynieryjnych”, przyznał w którymś momencie oficer, mówiąc o komponencie saperskim ludowego Wojska Polskiego. Byłem tym zaskoczony, lecz mój rozmówca nie żartował. W latach 80. służby wywiadowcze Zachodu kładły nacisk na wysoką skuteczność tej części naszego wojska. W połączeniu z potężnymi pancernymi zgrupowaniami armii radzieckiej stwarzało to ryzyko szybkich, zmasowanych uderzeń, niezależnie od warunków terenowych. „Wy stawiacie tymczasowe przeprawy, sowieci jadą; wszystko w ekspresowym tempie. Dlatego w razie ewentualnej wojny tak ważne było zniszczenie waszej armii”, wyjaśniał Amerykanin. Pokiwałem głową; jako dziecko komuny dobrze pamiętałem katastroficzne zapowiedzi dotyczące ewentualnej wojny Zachód-Wschód. Wiedziałem, że owo zniszczenie de facto oznaczało uczynienie z ówczesnej Polski poatomowej pustyni.

Szczęśliwie historia potoczyła się inaczej, lecz dla wojsk inżynieryjnych naszej armii nie była łaskawa. Kilka lat temu zrobiłem wywiad z gen. Waldemarem Skrzypczakiem, który krytycznie wypowiadał się na temat możliwości WP. W tle była sprawa przeprawy pontonowej, budowanej w Warszawie przy okazji awarii oczyszczalni „Czajka”. Szło to jak po grudzie, nie dlatego, że współczesne wojsko „nie umi” w stawianie mostów. Po prostu, przez lata zaniedbaliśmy tę część saperskich kompetencji. Zużył się sprzęt, za mało było szkoleń, te, które się odbywały, rozpisywano na „zawsze zwycięskie”, a w praktyce mało spektakularne scenariusze. Ot, przeprawa kompani czołgów przez strumyk gdzieś na poligonie. „Przygotowanie natarcia w trudnych warunkach terenowych” zaliczone? Zaliczone! I jakoś to się bujało.

– Putin tymczasem szkoli, modernizuje, stawia przed wojskiem trudne zadania – mówił gen. Skrzypczak. – (…) Jakiś czas temu obejrzałem rosyjski film instruktażowy, zdobyty przez sojuszników, w którym brygada pancerna forsowała Don lub Dniestr. Szeroką jak diabli rzekę. Czołgi się zatrzymały, załogi przygotowały wozy do przeprawy po dnie. 45 minut później wszystkie trzy bataliony były już na drugim brzegu.

– A ile zajęłaby to nam bądź Amerykanom? – zapytałem.

– I my, i oni, czekalibyśmy na most, który następnie trzeba byłoby rozwinąć. Przypuszczam, że przeprawa potrwałaby dwa dni.

Nie cytuję tych słów z powodu złośliwości – boże broń. Szanuję „Wodza” i wiem, że to dobry oficer. Ale i on najwyraźniej uległ iluzji niesamowitej mobilności, skuteczności, prędkości działania współczesnej rosyjskiej armii. Na początku kwietnia oglądałem film nagrany z drona, ilustrujący przeprawę agresorów przez Doniec w okolicach Izjumu. Ehh, gdyby tylko Ukraińcy mieli silniejsze lotnictwo… Improwizacja aż biła po oczach (miast mobilnych mostów, widziałem bród zasypany wielkogabarytowymi śmieciami, po których przejeżdżały czołgi; nie wszystkie, bo część utonęła). No i ta nonszalancja – masa sprzętu zgromadzona w jednym miejscu, bez należytego zabezpieczenia przeciwlotniczego. A oglądałem manewr w wykonaniu oddziałów elitarnej 4. Kantemirowskiej Dywizji Pancernej. Wspominam o tym, bo Donbas jest bardzo trudnym terenem, poprzecinanym rzekami, strumieniami, z dużą ilością bagien. Nie sposób go szybko zająć bez wsparcia sprawnych służb inżynieryjnych. A przecież Ukraińcy się tam bronią, co dodatkowo utrudnia sprawę. Dlatego orkom idzie jak idzie – posuwają się do przodu znaczenie wolniej niżby to wynikało z przypisywanych im umiejętności.

—–

Posuwają się na północnym odcinku donbaskiego frontu. Gen. Aleksander Dwornikow, mianowany przez Putina na głównodowodzącego sił inwazyjnych, nie jest strategicznym geniuszem. Ale taką ma reputację po zuchwałym zajęciu Krymu w 2014 roku oraz po kampanii w Syrii, prowadzonej na przełomie 2015 i 2016 roku. Tyle że półwyspu nie broniono, a na Bliskim Wschodzie wojskowy pupil Kremla mierzył się z lekkozbrojnymi bojówkami religijnych fanatyków (co to chętnie, acz zwykle niepotrzebnie ginęli). Tu zaś ma rosyjski dowódca jako przeciwnika zaprawione w boju, regularne wojsko. Nie walczy z nim, stosując jakieś spektakularne manewry – po prostu, wykorzystując przewagę ognia i stali oraz bezpieczne dla siebie niebo, systematycznie spycha Ukraińców na południe i zachód. Kunsztu w tym nie ma, jest za to solidna operacyjno-taktyczna robota u podstaw. „Zdaje się, że z Dwornikowem przyjechało sporo dowódców niższego szczebla – być może sam ich wybrał. W każdym razie widać już, że walczą inaczej, rozsądniej”, pisze mi emerytowany oficer WP, na bieżąco śledzący sytuację w Donbasie. Czasy szalonych rajdów „gdzie oczy poniosą” w wykonaniu rosyjskich czołgistów mamy już za sobą. Szkoda, bo Ukraińcy dobrze sobie radzili z likwidowaniem takich ugrupowań.

—–

O przewadze Rosjan w Donbasie decyduje przede wszystkim artyleria – lufowa i rakietowa – z którą obrońcy mogą sobie poradzić przy użyciu własnej artylerii. Wet za wet, plus wyprzedzające ostrzały na rozstawiające się/przemieszczające działa i wyrzutnie. W terminologii wojskowej nazywa się to ogniem kontrbateryjnym. Aby był skuteczny, obrońcy potrzebują dział o odpowiednim zasięgu oraz urządzeń – dronów, radarów pola walki – niezbędnych do precyzyjnego namierzenia stanowisk artyleryjskich wroga. Ukraińskie zasoby już mocno się wykruszyły, wiele z tego, co zostało, ma gorsze parametry od rosyjskich luf. Dlatego tak ważne są zachodnie dostawy wszelkiej maści systemów artyleryjskich. Ich różnorodność i skomplikowanie obsługi – podkreślane przez krytyków pomocy dla Kijowa – są pozorne. Ukraińcy wcale nie potrzebują długich miesięcy na szkolenia. „Z bożą pomocą wszystko szybko i ładnie pogarniemy”, pisze mi znajomy kapelan z ukraińskiej armii. I nie ma w tym wielkiej życzeniowości.

A skoro o bytach nadprzyrodzonych mowa.

– Na tej wojnie jest tylko jeden bóg. Wiesz, jak się nazywa? – spytał mnie kiedyś Witalij, weteran spod Iłłowajśka. Działo się to zimą 2015 roku, na froncie pod Debalcewem. Nie znałem odpowiedzi, więc pokręciłem głową. – Nazywa się Grad – Ukrainiec wypowiedział te słowa z mieszaniną złości, nienawiści i lęku. I ledwie padła nazwa rakietowej wyrzutni, usłyszeliśmy serię nie tak odległych wybuchów. Srogi bóg wojny przemówił.

Czas najwyższy, by w ten głos jeszcze uważniej wsłuchali się też najeźdźcy.

—–

Doceniasz moją pracę? Proszę zatem:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Relokacja

Przygotowując się do napisania „Międzyrzecza” rozmawiałem z wieloma osobami. Jedną z nich był dawno emerytowany generał, który szlify oficerskie otrzymał w środkowym PRL-u, a do grona wyższych dowódców WP dostał się w latach 80. Poruszaliśmy różne kwestie związane ze współczesną wojną manewrową i przy tej okazji zeszliśmy na temat hipotetycznego konfliktu „Układ Warszawski – NATO”. Usłyszałem wówczas bardzo wiele ciekawych informacji – część z nich pewnie wykorzystam w przyszłości (kusi mnie alternatywna historia, której tłem byłaby taka wojna…). Mniejsza jednak o to – patrząc z dzisiejszej perspektywy, istotą tego spotkania było następujące stwierdzenie mojego rozmówcy: te nasze plany ataku na Zachód to o kant dupy można było rozbić. Było w nich naiwne założenie, że stosunkowo łatwo uda się pokonać Amerykanów w Niemczech.

Dziś wiemy już znacznie więcej o tym, jak miała wyglądać amerykańska reakcja na ewentualny atak ze strony armii bloku wschodniego. Pomijam wcześniejsze koncepcje z lat 60. i 70., kiedy istotą obrony miało być zmasowane użycie broni nuklearnej (istotą ataku zresztą też). Najbardziej interesuje mnie ostatni okres zimnej wojny, kiedy to nad Europą wisiało widmo potężnego konfliktu konwencjonalnego (z warunkowym, ograniczonym użyciem taktycznych systemów broni A). Otóż Stany Zjednoczone ani myślały dopuścić do głębokiej penetracji terytoriów swoich europejskich sojuszników. Zachodnie Niemcy miały być twardo bronione, to po pierwsze. Po drugie, działania zbrojne miały zostać możliwie najszybciej przeniesione na tereny przeciwnika. Teatrem rozstrzygających pojedynków zostałyby wówczas Wschodnie Niemcy i Polska (w mniejszym stopniu ówczesna Czechosłowacja) – pójścia dalej na wschód ówczesne NATO nie rozważało, zakładając, że naruszenie „rdzennych” radzieckich terytoriów sprowokowałoby Moskwę do niepohamowanego nuklearnego odwetu.

Strach pomyśleć, co by to dla nas oznaczało. Ale ja nie o tym.

Pod plany obrony i kontrataku szkolono wówczas całe NATO. Tym też zajmowały się siły stacjonujące w Niemczech – amerykańskie, brytyjskie, no i rzec jasna miejscowa Bundeswehra (która, niezależnie od natowskich planów, miała jeszcze własne, związane z „uporczywą obroną”). I pod to szykowana była cała militarna i około militarna infrastruktura, której imponujący fragment – w postaci bazy Ramstein – widziałem kiedyś na własne oczy, wracając „naokoło” z Afganistanu. Za sto lat nie wybudujemy w Polsce takiego „fortu” (inna sprawa, że i po co? Są w kraju pilniejsze potrzeby).

Zimna wojna się skończyła, świat się zmienił, zagrożenia w Europie również. Dziś amerykański kontyngent w Niemczech jest znacznie mniejszy niż 40 lat temu. A żołnierze US Army – niemal pięć tysięcy osób – stacjonują rotacyjnie w Polsce. Polska bowiem jest członkiem NATO i ma sojusznicze gwarancje, ujęte w tak zwane plany ewentualnościowe. Zakładają one, że w razie rosyjskiego zagrożenia, na terytorium Rzeczpospolitej wysłanych zostanie pięć dodatkowych dywizji Sojuszu (tyle wiadomo z części jawnej). Bo choć ZSRR już nie ma, to po rosyjskiej agresji na Ukrainę jasnym stało się, że Moskwa dąży do odbudowy wcześniejszych stref wpływów. I jakkolwiek ryzyko – z uwagi na słabość gospodarczą Rosji – duże nie jest, warto dmuchać na zimne.

Rząd PiS, i realizujący jego politykę prezydent, zakłada, że zwiększenie amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce, połączone z zakupami sprzętu w USA, jeszcze bardziej zredukuje ryzyko rosyjskiej agresji. Założenie skądinąd słuszne, ale…

No właśnie. Nie dajcie sobie wmówić, że relokacja amerykańskich oddziałów z Niemiec do Polski, to krok w dobrą stronę. Europejskie zaplecze logistyczne armii amerykańskiej, zdolne obsłużyć poważny konflikt zbrojny, znajduje się w Niemczech. Mimo przesunięcia NATO na wschód, niewiele się w tym zakresie zmieniło przez ostatnie 40 lat. Redukcja amerykańskiej obecności w RFN jest więc de facto działaniem na szkodę Rzeczpospolitej. Mówiąc wprost, możemy pomarzyć o sprawnej realizacji planów ewentualnościowych, jeśli za Odrą nie będzie odpowiedniej infrastruktury, zdolnej obsłużyć idące nam na odsiecz wojska. Jej zbudowanie w Polsce wiązałoby się z gigantycznymi nakładami, na które nas nie stać. I w których nikt, włącznie z Amerykanami, nie zamierza partycypować.

Inna sprawa to zasadność takich inwestycji w kraju frontowym; przykre to, ale niezależnie od aliansów, głębią operacyjną dla wojsk sojuszniczych może być w najlepszym razie tylko połowa naszego kraju. W obecnym układzie ta położona na zachód od Wisły. Reszta (jeśli nie całość…), posłuży do łomotania się z wrogiem.

Całą sytuację można porównać do rozbiórki szpitala położonego w sąsiedniej miejscowości. Co z tego, że weźmiemy do siebie trochę sprzętu i kilka osób personelu? Per saldo nasze zdrowotne bezpieczeństwo na tym utraci. Bo choć nasza przychodnia zyska sposobność gipsowania prostych złamań, z udarem czy rozległym zawałem i tak sobie nie poradzi.

—–

Amerykanie nie zbudują w Polsce potężnej bazy logistycznej. Nz. lotnisko w Bagram/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to