„Cud”

W grudniu 2016 roku na południu Ukrainy panowała sroga zima. W Berdiańsku morze co rusz wyrzucało na brzeg kawałki kry. Miejscowa plaża wyglądała tak, jakby od wody oddzielał ją lodowy mur. Termometry wskazywały 25 stopni na minusie, ale wiejący znad Morza Azowskiego wiatr potęgował wrażenie mrozu. Odczuwalna temperatura wynosiła 40 stopni poniżej zera. Nigdy wcześniej, ani też nigdy później, tak bardzo nie zmarzłem. Na szczęście pod ręką był ogrzany hotel. Dziś i o ziąb, i o ciepły apartament w Ukrainie trudno; wojna do spółki ze zmianami klimatycznymi zrobiły swoje…

W przypadku tych ostatnich możemy powiedzieć „szczęściem w nieszczęściu”, rosjanie wszak, jeszcze jesienią 2022 roku, rozpoczęli kampanię rakietowo-dronową, wymierzoną w ukraińską infrastrukturę krytyczną. Za cel obrano nie tylko elektrownie, ale i sieci przesyłowe. Założenie agresorów było stare, jak stare jest wojowanie – zamierzano „wziąć Ukraińców głodem i chłodem”. Z tymże ostrze tej kampanii – w rosyjskiej propagandzie określanej mianem „boju o energetykę” – nie było wymierzone w armię ukraińską, a w cywilów. Pozbawieni ciepłej wody (bądź wody w ogóle), ogrzewania i prądu, mieli „pęknąć” i swym defetyzmem zarazić wojskowych na froncie.

—–

Jak wiele innych rosyjskich założeń i to okazało się nietrafione. Przed pełnoskalową wojną ukraińska energetyka produkowała 47 gigawatów energii elektrycznej (dwa i pół razy więcej niż u nas), skutkiem ataków z przełomu 2022 i 2023 roku była utrata 21 gigawatów. Drastyczna redukcja, ale musimy wziąć pod uwagę, że Ukraina miała istotne nadwyżki mocy – jeszcze do niedawna, a już w trakcie pełnoskalowej wojny, kraj ten sprzedawał prąd Polsce. Poza tym po 24 lutego 2022 roku z kraju wyjechało kilka milionów ludzi, spadła też produkcja przemysłowa, a więc i zużycie. Zatem rosyjski cios, jakkolwiek dotkliwy, Ukrainy nie powalił.

Co nie zmienia faktu, że zakłócił bieżące funkcjonowanie ukraińskiego systemu energetycznego. Skutkowało to czasowymi blackoutami na sporych obszarach kraju, co z kolei zmusiło mieszkańców kraju do improwizacji. I tak Ukraina stała się „królestwem generatorów” – od potężnych urządzeń, które zasilały całe kwartały miast, po małe przenośne aparaty, stawiane przed sklepami, domami, na balkonach mieszkań. Dźwięk pracy ich silników i zapach spalanego paliwa stały się nieodłącznymi atrybutami ukraińskiej rzeczywistości.

Wiosną 2023 roku byłem w Odesie. Miasto „świeciło” już dzięki dostawom energii z miejscowych elektrowni. Gdzieniegdzie można było jeszcze zobaczyć agregaty prądotwórcze, ale większość trafiła do magazynów. Hotel, w którym mieszkałem, zdobiły okazałe świetlne reklamy i wręcz przesadna iluminacja. „To na złość moskalom”, usłyszałem wówczas. „Niech widzą, że nie udało im się nas złamać”.

Bo faktycznie się nie udało – Ukraina tamtą zimę przetrwała.

—–

Przetrwała też kolejną, w trakcie której rosjanie z mniejszą intensywnością atakowali ukraińską infrastrukturę. Nie że Moskwa, gestem dobrej woli, wycofała się ze swych zbójeckich planów – po prostu rosjanie okazali się „za krótcy”. Nie mieli dość rakiet, sprawnych samolotów do ich przenoszenia, drony zaś wykazywały ograniczoną skuteczność. Skuteczna za to była ukraińska obrona przeciwlotnicza, która na przełomie 2023 i 2024 roku stworzyła nad Ukrainą trudny do pokonania parasol.

Niestety, nic co dobre, nie trwa wiecznie. Ceną za wspomnianą skuteczność ukraińskiej OPL było kurczenie się zapasów amunicji. Co niestety zbiegło się z amerykańską woltą wobec Ukrainy i niemal półrocznym wstrzymaniem pomocy dla Kijowa. Wiosną 2024 roku wiele ukraińskich wyrzutni dosłownie nie miało już czym strzelać. Rosjanie wykorzystali to z morderczą premedytacją. Seria ataków na elektrownie, wyprowadzonych między kwietniem a lipcem 2024 roku, zabrała z ukraińskiego systemu kolejne 10 gigawatów energii.

Piękne lato i łagodna jesień niwelowały wiele niedogodności wynikłych z coraz liczniejszych przerw w dostawach prądu. Ale już w sierpniu i wrześniu minionego roku wielu ekspertów i przedstawicieli agencji pomocowych zaczęło bić na alarm. Diagnozując, że ukraiński system energetyczny „wisi na włosku”, że niewiele trzeba, by go dobić i że jeśli to nastąpi, Ukrainę czeka bardzo poważny kryzys humanitarny, zaś jej sąsiedzi muszą się przygotować na przyjęcie kolejnych kilku milionów uchodźców.

—–

Tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Dlaczego?

Po pierwsze, po trzech latach wojny Ukraińcy przyzwyczaili się do niedogodności. Są nimi zmęczeni, wyczekują poprawy, ale radzą sobie nawet jeśli muszą się mierzyć z 16, a bywa że i 20-godzinnymi przerwami w dostawach energii. Następującymi doba po dobie, dodam dla jasności, choć to sytuacja skrajna i zwykle „bezprądzie” trwa po 8-12 godzin na dobę.

Po drugie, udało się odbudować zdolności ukraińskiej OPL. Mam na myśli stan z drugiej połowy 2024 roku, bo dziś – u progu kalendarzowej wiosny 2025 roku – Ukraińcom znów zaczyna brakować pocisków.

Po trzecie, narzucony przez rosjan „bój o elektrownie” objawił kolejnych bohaterów tej wojny – pracowników ukraińskiego sektora energetycznego. Sprawność, z jaką dokonują napraw, jest zadziwiająca, osobista odwaga związana z utrzymaniem w ruchu nieustannie zagrożonej infrastruktury – godna podziwu. W tej opowieści jest też „bohater drugiego planu” – Unia Europejska – która organizuje pieniądze i zapewnia sprzęt niezbędny do napraw i pracy w trybie awaryjnym.

Po czwarte, Ukraińców ratuje… sowieckie dziedzictwo. Mam na myśli elektrownie jądrowe, które na przełomie minionego i bieżącego roku odpowiadały za dostarczanie 60 proc. niezbędnej energii. Ukraina kontroluje trzy takie obiekty – czwarty, na Zaporożu, znajduje się pod rosyjską okupacją. To bardzo wrażliwe cele, ale atakowanie ich wiąże się z ryzykiem gigantycznej ekologicznej katastrofy, na wywołanie której nie są gotowi nawet rosjanie. Skądinąd to powinna być cenna wskazówka dla Polski, która wciąż zastanawia się na ile „iść w atom”…

—–

I wreszcie po piąte, za „cud niezamarzania” odpowiada łagodna pogoda. Plusowe temperatury utrzymywały się przez większość jesieni i zimy, w styczniu nad Dnieprem odnotowywano zwykle plus 6-7 stopni Celsjusza. Taka pogoda to skutek zmian klimatycznych – procesów, które mogą ludzkość doprowadzić do zagłady, ale w tym konkretnym przypadku okazały się sprzymierzeńcem mieszkańców Ukrainy. Jak mawiają strażacy – przy pożarze można się ugrzać – co doskonale oddaje istotę rzeczy.

Oddajmy głos Ministerstwu Środowiska Ukrainy (MŚU), które na swym profilu społecznościowym oznajmiło: „z powodu globalnego ocieplenia w Ukrainie (w tym roku) nie ma klimatycznej zimy”. I dalej czytamy: „Ukraina jest jednym z regionów planety, gdzie temperatura rośnie w najwyższym tempie w ciągu ostatniej dekady”, MŚU cytuje słowa Switłany Krakowskiej, szefowej laboratorium klimatycznego w Ukraińskim Instytucie Hydrometeorologicznym. „W ciągu ostatnich 60 lat wzrost średniej temperatury na naszym terenie był prawie 2,5 razy szybszy niż generalnie na świecie. Wyprzedzamy nawet Europę: prędkość wzrostu średniej rocznej temperatury w Ukrainie w latach 1961-2023 wyniosła 0,41 stopnia w ciągu dziesięciu lat, a w Europie – 0,34 stopnia. Dlatego główne ocieplenie odbywa się przede wszystkim w okresie zimowym”.

Według danych Centralnego Obserwatorium Geofizycznego, w Kijowie nie odnotowano zimy klimatycznej w ciągu ostatnich trzech lat: w 2022, 2023 i 2024 roku.

„Tyle wygrać”, chciałoby się napisać, zarówno w odniesieniu do zmian klimatu, jak i wojny…

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Julii Tymowski (zapis oryginalny; nie wiem, czy nazwisko się odmienia, przepraszam za ewentualny błąd i dziękuję za „wiadro kawy”), Łukaszowi Lisowi, Oldze Bujak, Grzegorzowi Lenzkowskiemu, Barbarze Kogut, Czytelnikowi posługującemu się nickiem mmm mmm, Dariuszowi Domagalskiemu (za niezwykłą hojność!), Anecie Żmudziejewskiej, Kamilowi Skalnemu, Tomaszowi Biniszkiewiczowi, Łukaszowi Podsiadło, Bernardowi Afeltowiczowi (dzięki!), Michałowi Wacławowi, Rafałowi Rachwałowi, Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Alicji Stachowiak, Katarzynie Milewskiej, Tomaszowi Jakubowskiemu (dzięki!), Karolowi Wojciechowskimu i Pawłowi Górze.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa…w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.

Nz. Narzucony przez rosjan „bój o elektrownie” objawił kolejnych bohaterów tej wojny – pracowników ukraińskiego sektora energetycznego. Szybkość, z jaką Ukraińcy odbudowują powalone sieci jest imponująca…/fot. własne

Ten tekst ukazał się w portalu Interia.pl, oto link.

Analogia

Niespełna rok temu ukazała się moja książka „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Otwiera ją rozdział pt. „Analogia”, zdaniem wielu recenzentów „wbijający w fotel”. Kolejna rocznica rosyjskiej pełnoskalowej agresji na Ukrainę to właściwa okazja, by zaprezentować go Czytelnikom, którzy książki nie znają. Dlaczego? O tym w samym materiale.

Ów tekst powstał na przełomie 2023 i 2024 roku, odnosi się zatem do sytuacji z tamtego okresu.

*          *          *

Analogia to użyteczna metoda, gdy próbujemy wyjaśnić zawiłości rozmaitych zjawisk. Historyczna pozwala nam „namierzyć” punkty wspólne dla przeszłości i teraźniejszości, co bywa przydatne w prognozowaniu przyszłości. Historia wszak – jak mówi popularne powiedzenie – lubi się powtarzać. Narzędzia per analogiam można też użyć w formule historii alternatywnej/rzeczywistości równoległej – po to, by czytelnik (widz, słuchacz), poprzez osadzenie w bliższym mu kontekście, lepiej zrozumiał istotę opisywanych procesów. Wojna w Ukrainie toczy się „za miedzą”, Polacy na co dzień stykają się z Ukraińcami – uchodźcami i osobami, które wybrały nasz kraj jako miejsce do życia jeszcze przed inwazją. Mimo to nie zawsze potrafimy wyobrazić sobie, co przeżywają nasi sąsiedzi ze Wschodu. A nieznajomość geografii Ukrainy dodatkowo utrudnia zrozumienie. Dlatego zdecydowałem się na myślowy eksperyment i przeniesienie ogólnych realiów rosyjsko-ukraińskiej wojny na grunt polski.

By ów zabieg miał sens, musimy założyć, że Polska nie jest członkiem NATO (zapewne nie jest także w Unii Europejskiej). Utrzymuje z Zachodem poprawne relacje, aspiruje doń (także formalnie), ale realnie znajduje się w „szarej strefie bezpieczeństwa”. No więc załóżmy, że taka Polska w 2014 roku utraciła na rzecz Rosji po jednej trzeciej województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ze stolicami włącznie.

W lutym 2022 roku zamrożony konflikt zmienił się w pełnoskalową wojnę. Armia rosyjska uderzyła na pięciu zasadniczych kierunkach – z okupowanego Olsztyna i Białegostoku na Warszawę, z białoruskiego Brześcia zaś na Lublin, skąd planowano przedrzeć się na południe kraju wzdłuż linii Wisły. Z zajętych terenów Warmii i Mazur wyszło też uderzenie w stronę Trójmiasta (przez Elbląg, w 2014 roku utracony, a następnie odbity przez Wojsko Polskie) oraz kolejne, prowadzone po osi Iława–Grudziądz–Bydgoszcz – oba z zamiarem odcięcia Polski od morza. Nadbrzeżny kierunek operacyjny na dalszym etapie miał zostać wsparty desantem morskim – wysadzonym między Słupskiem a Koszalinem – do którego ostatecznie nie doszło. Przeprowadzono za to, w pierwszych godzinach inwazji, desant śmigłowcowy w Modlinie. Elitarne oddziały spadochroniarzy miały przejąć port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa – po uprzednim zajęciu mostu na Wiśle – pomaszerowałaby na stolicę z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku metropolii lądem.

Utrata Warszawy i towarzysząca jej anihilacja władz państwowych miały być niczym dekapitacja – złamać wolę walki tych Polaków, którzy zamierzali stawiać opór. Generalnie jednak rosyjskie dowództwo nie przewidywało poważniejszej akcji obronnej. „Polska to nie Zachód, ale Polacy są zachodnimi słabościami na wskroś przesiąknięci. To wygodnickie, rozlazłe panicze, w dodatku rozczarowane własnym państwem. Nie sięgną po broń, a wielu po prostu pryśnie za granicę”, przekonywała kremlowska propaganda.

Defetyzm Polaków miał Rosjanom pozwolić na aneksję wschodniej Rzeczypospolitej, między Bugiem a Wisłą, oraz północy kraju, do linii wyznaczonej biegiem rzeki Noteć. W pozostałej części zachodniej Polski Kreml zamierzał ustanowić marionetkowe państwo – ze stolicą w lewobrzeżnej Warszawie – będące buforem od znienawidzonego NATO. Jeszcze na kilka dni przed inwazją na Kremlu rozważano, czy Szczecin i jego infrastruktura warte są wspólnej granicy z Niemcami. Większość generalicji wolała takiej opcji uniknąć – rozszerzyć bufor (w ich języku „głębię operacyjną”) aż po Bałtyk – jednak górę wzięły względy prestiżowe, ubrane w płaszczyk przekonującej narracji ekonomicznej.

Czas mocno utemperował ambicje Rosjan. Desant w Modlinie wpadł w zasadzkę – Polacy, ostrzeżeni przez Amerykanów i własne służby, urządzili spadochroniarzom krwawą jatkę. A po pięciu tygodniach ciężkich walk wyparli rosyjskie oddziały nie tylko spod Warszawy, ale i z reszty zajętego przez nich w dwóch trzecich Mazowsza. W wyzwolonym Legionowie – podobnie jak w Wołominie i Radzyminie – na światło dzienne wyszły bestialskie mordy, jakich dopuścili się okupanci. Ich skala i brutalność zszokowały świat. Legionowo, gdzie zamordowanych cywilów było najwięcej (ponad czterystu), stało się odtąd symbolem i synonimem rosyjskiego bestialstwa.

Marsz na Lublin i próba przejęcia województwa lubelskiego również nie przyniosły pożądanych przez Moskwę skutków. Choć jeszcze pod koniec lutego 2022 roku rosyjskie oddziały usiłowały wedrzeć się do centrum stolicy Lubelszczyzny, w połowie maja Polacy pognali ich do przygranicznej Włodawy.

Natarcia na północy – których wspólnym celem był Szczecin – utknęły w Gdańsku i pod Bydgoszczą.

Rozpoczęta w drugiej połowie kwietnia 2022 roku bitwa o północny wschód nie skończyła się spektakularnymi zdobyczami i rozbiciem Wojska Polskiego. Po trzech miesiącach mozolnego marszu na zachód i południe Władimir Putin zażądał od wojskowych, by do końca sierpnia „wyzwolili” chociaż całość województw warmińsko-mazurskiego i podlaskiego. Zadanie zrealizowano częściowo, zajmując niemal całą Warmię i Mazury oraz połowę Podlasia. W rękach Rosjan znajdowały się wtedy także obszerne połacie województwa lubelskiego, pomorskiego i kujawsko-pomorskiego. Ale potem – we wrześniu 2022 roku – nastąpiła polska kontrofensywa, która wyparła okupantów z Lubelszczyzny. W ciągu zaledwie kilkunastu dni wyzwolono Chełm, Krasnystaw i Zamość. W rękach Rosjan pozostał jedynie Hrubieszów i okoliczne wsie. I znów, jak na Mazowszu, na odzyskanych terenach odkryto katownie, miejsca masowych zbrodni i pochówków. 15 września 2022 roku w lesie w pobliżu Chełma znaleziono kilka obszernych grobów, w tym jeden z 447 zwłokami. U większości zmarłych ujawniono ślady gwałtownej śmierci, a w przypadku 30 ciał odkryto ślady tortur i egzekucji, w tym liny założone na szyjach, związane za plecami ręce, złamane kończyny i okaleczone genitalia.

Tym razem reakcja opinii publicznych i polityków była bardziej powściągliwa – świat otrzaskał się już z rosyjskim bestialstwem.

Ale miało ono i dla Rosjan zgubny charakter, wzmacniało bowiem wolę walki żołnierzy Wojska Polskiego. Determinacja Polaków dała o sobie znać szczególnie podczas ciężkich jesiennych bojów na Żuławach, zakończonych ucieczką okupantów z Gdańska. Wyzwolenie jedynego zajętego w trakcie pełnoskalowej inwazji miasta wojewódzkiego stanowiło dla Kremla poważny cios, zwłaszcza że stało się to 11 listopada, w Święto Niepodległości Rzeczypospolitej. Robiąc dobrą minę do złej gry, Putin orzekł wówczas, że „cele Rosji w Polsce nie ulegają zmianie”. A posłuszne Kremlowi media ogłosiły sukces w postaci wycofania się za Wisłę na „lepsze pozycje obronne”.

Zimowe ofensywy z przełomu 2022 i 2023 roku – powietrzna i lądowa – nie przeniosły Polski w średniowiecze, co miało być skutkiem zniszczenia jej systemu energetycznego, ani też nie doprowadziły do załamania się linii frontu. Lotnictwo Rosji okazało się niedostatecznie mocne w konfrontacji z polską obroną powietrzną, a wojska lądowe zbyt wyczerpane, żeby pozwolić sobie na coś więcej niż kilka punktowych uderzeń. W takich okolicznościach zaczęło się fetyszyzowanie zmagań o Łomżę, czemu sprzyjała reaktywna postawa polskiej propagandy, która także nadała miastu duże symboliczne znaczenie. Jego upadek w połowie maja 2023 roku był ostatnim akordem rosyjskiej zimowej ofensywy na lądzie. W jej trakcie zdobyto 80 km2 terenu, za cenę 100 tys. zabitych i rannych żołnierzy i najemników. Ta dramatyczna nieefektywność jedynie uwypukliła potrzebę propagandowego rozdęcia łomżyńskiego „sukcesu”.

Wyglądało to żałośnie – w lutym 2022 roku mieliśmy zapowiedzi typu: „Trzy dni i Warszawa nasza” (dwumilionowa metropolia…), w maju 2023 roku wielką radość sprawiało Rosjanom zdobycie 60-tysięcznego przed wojną miasteczka. A i nawet z tego nie mogli się długo cieszyć, bo wkrótce – na początku czerwca – ruszyła polska kontrofensywa. I to ona przyciągnęła uwagę komentatorów i opinii publicznej.

Polskie uderzenie wyprowadzono w pasie Brodnica-Lidzbark-Mława, a jego celem było wyrąbanie korytarza do Zatoki Gdańskiej i Zalewu Wiślanego. Plan zakładał dwa natarcia: od Brodnicy wzdłuż drogi krajowej nr 15 i od Mławy z osią wyznaczoną trasą E-77. Celem obu ugrupowań było zajęcie Ostródy – ważnego węzła logistycznego – a następnie wspólny już marsz na Elbląg. Powodzenie tej fazy operacji oznaczałoby, że między wolną Polską – na północy, poza wyjątkami, leżącą za Wisłą – a oczyszczonym z okupantów korytarzem znalazłoby się siedem do dziewięciu rosyjskich brygad. Tkwiłyby niczym w worku, najwięcej z nich w zakolu „królowej polskich rzek” – w trójkącie między okupowanym Grudziądzem a niezajętymi Bydgoszczą i Toruniem. Likwidacją tego zgrupowania miano się zająć w kolejnej odsłonie kontrofensywy, choć w sztabie naczelnego dowódcy WP nie brakowało optymistów, przekonanych, że izolacja skłoni rosyjskich dowódców liniowych do poddania się. Tak czy inaczej, finalnym rezultatem miało być całkowite uwolnienie od Rosjan województw pomorskiego i kujawsko-pomorskiego oraz rozpoczęcie rekonkwisty Warmii i Mazur.

Rozpoczęcie z przytupem, wszak odzyskanie Elbląga byłoby nie lada sukcesem także w wymiarze propagandowym. Wiosną 2022 roku miasto stało się symbolem polskiego oporu. Oblężone, wytrwało ponad dwa miesiące, w trakcie których Rosjanie całkowicie je zniszczyli, zabijając jedną czwartą mieszkańców. Wielu cywilów zginęło podczas prób opuszczenia Elbląga – strzelano do nich nawet w konwojach, na które uprzednio godziło się rosyjskie dowództwo. Ginęli najmłodsi – co najmniej sześciuset nieletnich w ruinach zbombardowanego teatru. Agresorzy zrzucili na przemieniony w schron budynek bombę, mimo iż wyraźnie oznaczono go sporządzanym po rosyjsku napisem dzieci. O zagładzie miasta mówił wówczas cały świat, powstały na ten temat przejmujące dokumenty, a i Kreml – na swój sposób – przyłączył się do podnoszenia rangi Elbląga jako symbolu. Zaraz po jego zdobyciu zaczęła się pokazowa odbudowa, co jakiś czas wizytowana przez samego Putina (bądź jego sobowtóry).

Na sukces Polaków miało zapracować nie tylko wysokie morale, ale i zachodni sprzęt. Rzeczpospolita jeszcze przed wojną, w ograniczonym zakresie, dysponowała technologią militarną inną niż poradziecka i własna. Lecz było jej za mało, aby wyższą jakością niwelować rosyjskie przewagi ilościowe. Wiosną 2022 roku Zachód zdecydował się wspierać sprzętowo Wojsko Polskie, ruszyły więc – via Niemcy, Czechy i Słowacja – dostawy obejmujące zarówno wojskową drobnicę, jak i zaawansowane systemy. Wartość tej pomocy, w czerwcu 2023 roku osiągająca pułap 80 mld dol., była więc niebagatelna. Polaków cieszyły zwłaszcza pozyskane od Niemców czołgi Leopard 2 i amerykańskie transportery opancerzone Bradley. Ale nie brakowało też powodów do zmartwień – zakres wsparcia był niewystarczający, mówiło się wręcz o „kroplówce”. Dobrze ilustrowała to kwestia samolotów bojowych – Zachód długo odmawiał Polsce wysłania własnych konstrukcji. Siły Powietrzne RP przetrwały pierwsze rosyjskie uderzenie z 24 lutego 2022 roku, a ich skład uzupełniły później maszyny eks-sowieckie, podarowane przez kraje dawnego bloku wschodniego. Pozwalało to na ograniczoną aktywność lotnictwa, jednak zdecydowanie za małą jak na wymogi kontrofensywy. Nawet w obliczu szokującej indolencji rosyjskich sił powietrznych.

W zgodnej ocenie wielu analityków polska armia nie była gotowa do kontrofensywy. Pierwotnie mówiono głównie o braku przewagi powietrznej, lecz szybko okazało się, że słabości są także gdzie indziej. Rosjanie dobrze przygotowali się do obrony – stworzyli kilka linii umocnień i potężne pola minowe. Czołgi były wobec nich nieprzydatne, niekiedy wręcz bezbronne – na Polakach zemścił się brak dostatecznej liczby trałów przeciwminowych. Dramatycznie zabrakło systemów walki radioelektronicznej (WRE). W tej wojnie, w jej pełnoskalowej odsłonie, od początku używano dronów. Gdy ruszyła polska kontrofensywa, Rosjanie masowo wysłali w powietrze własne aparaty, zapewniając im szczelny parasol WRE. Bezpilotniki dziesiątkowały atakujące oddziały jeszcze na pozycjach wyjściowych. Co więcej, rosyjskim żołnierzom nie zabrakło motywacji do walki. W polskim sztabie zakładano, że silne pierwsze uderzenie wywoła u wroga panikę i doprowadzi do kaskadowego załamania frontu. Doświadczenia z działań na Lubelszczyźnie były w tym zakresie obiecujące…

Nic takiego się nie wydarzyło. A polskie oddziały nie osiągnęły nawet Ostródy. Na lewej flance uwikłały się w krwawe boje o Nowe Miasto Lubawskie, na prawej – w równie zaciekłe zmagania o Nidzicę. Obie miejscowości ostatecznie zajęto, ale obu powstałych przy okazji wybrzuszeń w rosyjskich liniach nie udało się połączyć. Po pięciu miesiącach „bicia głową w mur” naczelne dowództwo WP przyznało się do niepowodzenia kontrofensywy.

W listopadzie 2023 roku inicjatywa operacyjna przeszła w ręce Rosjan. Lecz ich atakom daleko było do rozmachu, z jakim armia rosyjska weszła do boju w lutym 2022 roku. Generałowie Federacji najwyraźniej postanowili skupić się na obronie dotychczasowych zdobyczy, do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych.

Pod koniec drugiego roku konfliktu w pełnoskalowej odsłonie 90 proc. Polaków oczekiwało od władz i armii dalszego prowadzenia walki, niemal 80 proc. wierzyło, że zakończy ją pełne zwycięstwo, rozumiane jako przywrócenie granic sprzed 2014 roku. Rzadko kto zadowalał się samym zachowaniem niepodległości, choć świadomość, że stało się to mimo gigantycznej różnicy potencjałów między Rosją a Polską, była dla wielu Polaków powodem do dumy.

Inaczej przedstawiały się nastroje w krajach, które Rzeczypospolitej udzielały wsparcia. Zachodnie społeczeństwa były wojną coraz bardziej zmęczone, nasilała się presja na polityków, aby ograniczyć czy wręcz zakończyć wsparcie. Tym samym zmusić Warszawę do rozmów z Moskwą, a choćby i w formule „pokój za ziemie” (już zajęte terytoria Polski). Takie głosy silne były przede wszystkim za Odrą, gdzie coraz większy posłuch zyskiwała prawicowa i prorosyjska Alternatywa dla Niemiec (AfD). Niekorzystne dla Polski procesy społeczno-polityczne zachodziły też na Słowacji, gdzie władzę pod koniec 2023 roku przejęli populiści, deklarujący „dystans wobec wojny”. Oba kraje stanowiły huby logistyczne, przez które nad Wisłę docierała większość zagranicznej pomocy wojskowej. Wypadnięcie z koalicji wspierającej Rzeczpospolitą Niemiec i Słowacji byłoby dla Warszawy dramatem. Jeszcze większym ewentualna wolta USA – dotąd najhojniejszego donatora. Tymczasem w Stanach zaczynała się kampania wyborcza, a głównym kandydatem republikanów pozostawał były prezydent Donald Trump, zafascynowany Putinem ekscentryk i nade wszystko zdecydowany przeciwnik pomocy dla Polski. Pomocy, bez której Rzeczpospolita – z jej zdemolowaną przez wojnę gospodarką i przemysłem – mogłaby nie przetrwać.

Niezależnie od ponurych scenariuszy na przyszłość i ogólnych trudów wojny, na obszarze dwóch trzecich Polski toczyło się w miarę normalne życie. Na Szczecin, Poznań, Wrocław, Katowice, Kraków co jakiś czas spadały pociski manewrujące, zrzucane z bombowców strategicznych operujących nad Federacją. Rosjanie co kilka dni ostrzeliwali z artylerii Trójmiasto (szczególnie porzucony wcześniej Gdańsk). Ich rakiety i drony – odpalane z obszaru Białorusi – regularnie spadały na Lublin, zwłaszcza jego przedmieścia, mocno pokiereszowane w walkach z 2022 roku. Jednak najzacieklejsze ataki z wykorzystaniem pocisków dalekiego zasięgu i dronów wymierzone były w Warszawę (w której podczas prób oblężenia ucierpiało około 5 proc. zabudowy). Miejscowa obrona przeciwlotnicza – oparta na amerykańskich i niemieckich systemach – z powodzeniem udaremniała miażdżącą większość uderzeń. O stolicy Polski mówiło się, że ma najlepszą OPL w Europie, czego pośrednim dowodem były zagraniczne delegacje, co rusz przyjeżdżające do Warszawy (pociągami z Berlina, bo komunikacja lotnicza została w lutym 2022 roku zawieszona).

W podobnym tonie wypowiadano się o polskim wybrzeżu. I nie chodziło tylko o nagromadzenie wojska i przeszkód inżynieryjnych wzdłuż linii brzegowej od Gdańska po Świnoujście. Nadbrzeżne dywizjony rakietowe trzymały rosyjską Flotę Bałtycką z dala od lądu. Po utracie w kwietniu 2022 roku krążownika „Moskwa” – flagowej jednostki zgrupowania czarnomorskiego, wysłanej na Bałtyk do wsparcia inwazji – Rosjanie zrezygnowali z pomysłu przeprowadzenia operacji desantowej. Latem i jesienią 2023 roku Polacy wykonali kilkanaście uderzeń lotniczych na bazy w Bałtijsku i Królewcu. Wykorzystano w nich drony oraz zachodnie pociski manewrujące. Utrata kilku cennych jednostek, w tym trafionego w doku nowego okrętu podwodnego, zmusiła rosyjską admiralicję do ewakuacji większości floty do Petersburga (Kronsztadu). Latem 2023 roku nadbałtyckie plaże od Władysławowa po Międzyzdroje niemal jak przed wojną zapełniły się miłośnikami słonecznych i morskich kąpieli. Był to dowód niezłomności, żywotności, siły mechanizmów adaptacyjnych, tęsknoty za normalnością, ale i poczucia względnego bezpieczeństwa, żywionego przez Polaków.

Wakacyjne radości nie zmieniały faktu, że według danych ONZ z końca lata 2023 roku na świecie było sześć milionów polskich uchodźców. Najwięcej – 4,1 mln – przebywało w krajach Unii Europejskiej, połowa z tej grupy w Niemczech i Francji (kolejno 1,15 mln i 970 tys.). Dodatkowo ponad pięć milionów osób miało status uchodźców wewnętrznych, czyli nadal przebywających na terenie Polski, choć z dala od swoich domów. W sumie po 24 lutego 2022 roku miejsca stałego pobytu opuściło 15 mln Polaków. Od tego czasu do domów wróciło cztery miliony osób, spośród nich milion z zagranicy.

Do końca 2023 roku działania zbrojne kosztowały życie 70 tys. żołnierzy Wojska Polskiego, 150 tys. zostało rannych. Zginęło również 70 tys. cywilów, drugie tyle odniosło rany. Straty rosyjskie szacowano na 350 tys. poległych i rannych wojskowych. A wojna wciąż trwała…

*          *          *

Strach się bać, prawda? Ale dzięki Ukraińcom, którzy w ciągu trzech ostatnich lat drastycznie pogruchotali rosyjską armię, taki scenariusz, zwłaszcza z uwzględnieniem rzeczywistych realiów, jest mało prawdopodobny.

A propos tychże realiów – Polska jest gdzie jest, w znacznie lepszej sytuacji niż Ukraina w 2014 i 2022 roku. Lękamy się o wiarygodność naszego najważniejszego sojusznika – chyba słusznie – ale to nie zmienia faktu że są inni, a i my mamy „twarde argumenty”. Na przykład coś, czego zabrakło Ukraińcom, a co świetnie zilustrował Bartek Bera, jeden z najlepszych fotografów lotniczych w Europie. Nowoczesne, dobrze wyszkolone i wyposażone siły powietrzne. Ktoś powie, że małe. Nominalnie owszem, ale każdy z naszych „efów” wart jest więcej niż kilkanaście rosyjskich maszyn i ich pilotów. A teraz przemnóżcie to razy potencjał całej „naszej” Europy.

Załączam więc do wpisu Bartkowe zdjęcia, bo owszem, chcę Was skłonić do refleksji, ale zarazem zrobić coś, co robię od trzech lat. Dać optymizm i nadzieję.

Na zdjęciach, obok naszych „szesnastek” z 31. Bazy Lotnictwa Taktycznego, widzimy też norweskie F-35. Sojusznicy pełnią w Polsce rotacyjny dyżur bojowy, stąd pod ich skrzydłami „ostre” uzbrojenie. Oglądam te fotografie raz za razem i trudno mi oprzeć się wrażeniu, że „jest moc!”.

—–

Moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

„Alfabet…” – z autografem i pozdrowieniami – możecie nabyć w sklepie na Patronite. Są tam też inne moje książki, w tym powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz political/war fiction, dziejące się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Całą ofertę znajdziecie na stronie pod tym linkiem.

Dezynwoltura

Od kilkunastu godzin, po doniesieniach Reutersa, dużo mówi się na temat wyłączenia Starlinków. Według źródeł agencji, tym właśnie grożą Amerykanie Ukraińcom, jeśli ci nie podpiszą umowy na eksploatację złóż naturalnych.

Kolejna wersja tej umowy – zakładającej bardzo daleko idące koncesje – została ponoć odrzucona przez Kijów. Jeśli rzeczywiście do tego doszło, następnym krokiem może być realizacja amerykańskiej groźby.

W tym miejscu warto zaznaczyć, że istotnie większą część Starlinków używanych w Ukrainie kupiła i przekazała na Wschód Polska. I to nasz rząd płaci abonament za internet satelitarny dla Ukrainy.

„Nie wyobrażam sobie, że ktoś może zdecydować się na zerwanie umowy biznesowej za usługę komercyjną, której stroną jest Polska”, pisze (na X-ie) Krzysztof Gawkowski, minister cyfryzacji w rządzie RP.

Biorąc pod uwagę, z jaką dezynwolturą do prawa podchodzą Tramp i Musk, ja bym sobie jednak taki scenariusz wyobraził. I wyciągnął konsekwencje, lobbując za zakazem używania technologii Space X na obszarze Unii Europejskiej.

Co z Ukraińcami, jeśli Waszyngton spełni groźbę, nie oglądając się na prawno-finansowe, międzynarodowe skutki? To oczywiście dobra mina do złej gry, ale coś na rzeczy jest – armia zapewnia, że mimo wielkich trudności da sobie radę. I zwraca uwagę, że w obwodzie kurskim – czyli na obszarze rosji właściwej – Starlinki nie działają. I nigdy nie działały, co nie zatrzymało ukraińskiego uderzenia i nie uniemożliwia obrony zajętych pozycji.

Nz. miałem okazję korzystać ze Starlinka na Chersońszczyźnie. W maleńkiej wioseczce było to jedyne „okno na świat” (pamiętajmy wszak, że technologia ta wykorzystywana jest także cywilnie)/fot. z archiwum bezkamuflazu.pl

—–

Szanowni, w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.

„Bezczel”

Chyba zaczynam mieć jasność co do intencji, jakie przyświecają Donaldowi Trumpowi. 

Mam na myśli bieżące intencje, inne od tych sprzed kilku tygodni czy miesięcy. Wierzę, że przed objęciem urzędu Trump chciał wygasić wywołany przez rosję konflikt w Ukrainie – nie z humanitarnych, ba, pewnie nawet nie z geopolitycznych powodów, a z czystej próżności. Donald Wspaniały, człowiek, który zakończył okrutną wojnę; dla kogoś z ego amerykańskiego prezydenta taki wizerunek to godny cel. Ale teraz chyba już „nie o to biega”.

Nie wiem, czy to efekt zamierzony czy niechciany skutek paplaniny Trumpa, tak czy inaczej Waszyngton zaprosił Moskwę do rozmów w trybie bezwarunkowym. Co rozochociło rosjan i pozwoliło im narzucić negocjacje w swoim stylu. A po prawdzie to jeszcze sowieckim stylu, zakładającym wstępną eskalację żądań mocno ponad miarę. By zejście niżej, w toku toczonych rozmów, i tak przyniosło pożądany przez Kreml rezultat. Jeśli ktoś spodziewa się ceny 100 dol., słyszy 200, to gdy zbije do 130 wciąż ma poczucie, że zrobił dobry interes – na tym prostym psychologicznym mechanizmie oparta była radziecka szkoła dyplomacji, której adepci dobrze wiedzieli, że nawet owo 100 to byłoby za dużo. W języku potocznym o takiej postawie mówi się „na bezczela”.

No więc weszły ruskie do negocjacji „na bezczela”, w czym dodatkowo zawiera się element niewiedzy i ryzykanctwa. Wszak putin gra na ostro także dlatego, że jest przekonany o dobrej passie, jaka mu towarzyszy. Nie że już wygrywa, czy że lada moment wygra – w te bajki nie wierzą nawet na Kremlu. Ale wierzą, że wojskowe rozstrzygnięcie jest w zasięgu ręki, że jeszcze kilka miesięcy męczenia Ukrainy i ta opuści gardę. Stąd bierze się poczucie siły putina z ostatnich miesięcy, wzmacniane symbolicznymi, jednak następującymi zdobyczami terenowymi. Tyle że te w lutym wyhamowały, a ruski generał i sołdat znów stoją ze spuszczonymi gaciami. Znów „nie dowożą”, znów zawodzą pokładane w nich nadzieje.

Ukraińcy krzepną, moskale słabną, a Amerykanie jakby tego nie widzieli. Co ważniejsze, jakby zapomnieli o metodach sowieckiej dyplomacji. Z jakichś powodów – zapewne intelektualnej słabości trumpowskiej ekipy – są wobec rosjan bezradni. Wciąż można mieć nadzieję, że grają nieudolnych, ale jeśli tak jest, ja – przyznam szczerze – nie rozumiem zasad tej gry. Oddawanie placu boju, by na niego wrócić z jeszcze większą siłą, to stara wojskowa i dyplomatyczna strategia, lecz Amerykanie nawet nie podjęli wysiłku, by to oddawanie rosjanom utrudnić – oni po prostu „na wejście” zwiali.

Czy to dziwne? I tak, i nie. Trump-wielki biznesmen – a więc i świetny negocjator – to bujda na resorach. „Pomarańczowy”, jak mówią o nim satyrycy, więcej utopił, niż zarobił, bardziej grał multimilionera niż nim był. Świat dał się na tę kreację nabrać, stąd wygórowane oczekiwania wobec nowego-starego prezydenta USA. Aż przyszli ruscy i obnażyli po całości niekompetencje Trumpa (i jego ludzi).

Być może są w Waszyngtonie politycy i urzędnicy gotowi uderzyć ręką w stół. Świadomi, czym jest potęga Stanów Zjednoczonych w konfrontacji z atutami zdychającej rosji. Ale Trumpa – wiele na to wskazuje – w tym gronie nie ma. A to Trump – również i na to wiele wskazuje – podejmuje ostateczne decyzje.

A tenże Trump dał się nabrać na ruskiego „bezczela”. Uznał, że stanął pod ścianą i niewiele może zrobić. Jak tu wyjść z twarzą z takiej sytuacji? Ano można „dojechać Ukrainę” – co też „Pomarańczowy” uczynił. Nazywając Wołodymyra Zełenskiego dyktatorem, a Ukrainę obarczając winą za wybuch wojny. To już nie wygląda na paplaninę, a na zmianę agendy. Po co? „Ano wicie-rozumicie”, rzeknie za jakiś czas Trump. „Starałem się, chciałem, byłem już blisko, dogadany z putinem; niewiele brakowało i wojna by się skończyła. Ale ci Ukraińcy, ten Zełenski…”. „Ta zła Europa…”, to kolejny element trumpowskiej narracji. „Nie chcą, to odkładam ręce, są inne wyzwania, by znów uczynić Amerykę wielką…”. Tak to widzę.

Skutki? Ano wojna będzie trwać, wszak Ukraina nie zawrze pokoju „po Trumpowemu”. Nie przyjmie poniżających reguł, nie zrezygnuje z ziem, zasobów, aspiracji i niezależności, tylko po to, by Trump mógł chodzi w glorii zbawcy. Konflikt będzie trwać także dlatego, że Europa nie zaakceptuje dealu, na którym skorzystają jedynie USA i rosja, i którego skutkiem będzie wzrost ryzyka rosyjskiej agresji. Możemy się zżymać na opieszałość europejskich przywódców, ale kurs na dalsze wspieranie Ukrainy jest faktem, podobnie jak gotowość do dalszego ekonomicznego „dojeżdżania” rosji. Nie dalej jak w poniedziałek ogłoszony zostanie kolejny unijny pakiet sankcji, niezwykle dotkliwy dla Moskwy.

Co niesie też nadzieję. Bo jak już pisałem – putin znów przeszacował możliwości własnej armii. O sytuacji gospodarczej rosji wspominałem wielokrotnie, dość stwierdzić, że jest coraz gorsza. Czy przetrwa połącznie ukraińskiej determinacji oporu i siły europejskiej ekonomii? Dłużej niż kolejne kilka miesięcy? Szczerze wątpię.

Zwłaszcza że nawet jeśli Trump ogłosi, że USA „odkładają ręce” od Ukrainy, wcale nie musi to oznaczać całkowitego wycofania wsparcia. Jeśli w Waszyngtonie uchowają się jacyś sensowni ludzie, można założyć, że zadbają, by Stany miały narzędzia nacisku na Kijów. By je mieć, wciąż trzeba coś Ukraińcom dawać. Coś niezbędnego w ich walce o przetrwanie.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa…w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.

Nz. screen dzisiejszego wpisu Trumpa, w którym określa Zełenskiego mianem „dyktatora”.

Przeniesienie

Co więc powinniśmy zrobić? – tym pytaniem zakończyłem wczoraj tekst o wojsku na polsko-białoruskiej granicy. Artykuł, w którym przekonywałem Czytelników, że „granica” armię degraduje, bo Wojsko Polskie nie zajmuje się tym, do czego je powołano – szkoleniem na okoliczność prawdziwej wojny.

No więc co powinniśmy zrobić?

—–

By odpowiedzi stały się bardziej oczywiste, warto najpierw wskazać intencje naszych wrogów – federacji rosyjskiej i jej „podwykonawcy”, czyli Białorusi. Żyłowanie możliwości i obniżanie potencjału naszej armii to nie wszystko. Celem Moskwy i Mińska jest również zburzenie egzystencjalnego spokoju Polaków, którzy do tej pory – dzięki położeniu Polski z dala od migracyjnych szlaków – żyli wolni od problemu nielegalnej imigracji. I nie tyle o sam psychiczny dobrostan chodzi, co o fakt, że ów niepokój idealnie nadaje się do podkręcenia „wojny polsko-polskiej”. Jako wspólnotę, cechuje nas zróżnicowane podejście do kwestii migracji. W 2021 roku dało się to wpisać w napięcia na linii władza-opozycja, dziś sprawa jest bardziej skomplikowana. Tym niemniej na kontinuum postaw nadal można wyróżnić dwie skrajności – od osób, które by do migrantów strzelały (także do kobiet i dzieci), po takie, które wszystkich obcych witałyby chlebem i solą. By zarządzać konfliktem w takim środowisku nie trzeba wiele – wystarczy odpowiednio wzmagać migracyjną presję na granicy.

I to w zasadzie tyle, jeśli idzie o ogólne cele, choć dla porządku warto wspomnieć, że w 2021 roku Moskwie chodziło o coś jeszcze – o stworzenie wokół Ukrainy, w ramach przygotowań do inwazji, nieprzyjaznego środowiska. W odniesieniu do Polski liczono, że rozbuchane nastroje antyimigranckie – choć bazujące na niechęci do Azjatów i Afrykanów (w dużej części muzułmanów) – przełożą się również na stosunek do Ukraińców. Kreml słusznie założył, że atak na sąsiada wywoła uchodźczy exodus, dla którego bramą siłą rzeczy stanie się Rzeczpospolita. Gdyby Polacy postawili tamę, Ukraińcy mieliby problem. Tamę niechęci, która jako ważny składnik postaw społecznych stanowiłaby presję na rząd, co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do fizycznego zamknięcia granicy. W wariancie mniej dla Moskwy pożądanym docierający do Polski uchodźcy z Ukrainy znaleźliby się w nieprzyjaźnie nastawionym otoczeniu. Ich pognębienie to wartość sama w sobie, zarazem też doświadczenie, które zmniejszyłoby skalę wychodźstwa. A pamiętajmy jak ważnym powodem rosyjskiej agresji była chęć pozyskania nowego „ludzkiego rezerwuaru” (piszę o tym w swojej najnowszej książce, której lekturę niezmiennie Państwu polecam). No i wreszcie polska wrogość wobec ukraińskich uchodźców mogłaby przerodzić się w generalnie negatywny, a co najmniej obojętny stosunek do Ukrainy i jej sprawy. Wówczas nawet teoretyczne rozważania o zewnętrznym wsparciu dla napadniętego kraju nie miałyby racji bytu.

Na szczęście te kalkulacje putina okazały się chybione, a Polacy przyjęli Ukraińców z życzliwością. Górę wzięła bliskość kulturowa, kluczowa w okazywaniu empatii (bardziej dotyka nas dramat tych, których znamy, i tych, którzy wydają nam się podobni do nas; nad cierpieniami odległych i „egzotycznych” społeczności potrafimy przejść do porządku dziennego). Zapewne nie bez znaczenia była też „wspólnota losów” – podzielane przez oba narody doświadczenie rosyjskiej agresji – i będącą konsekwencją tych historii rusofobia. Wspólny wróg ma tę zaletę, że potrafi jednoczyć.

—–

Tym wrogiem jest rosja i jej białoruski „podwykonawca” – raz jeszcze to podkreślę, bo w potocznej percepcji granicznego kryzysu gdzieś ta odpowiedzialność się zaciera, a wraz z nią umyka możliwość zjednoczenia (co skądinąd jest sporym sukcesem tego wroga). Winni całego zła stają się migranci, to na nich ogniskuje się złość wielu Polaków. Mamy tu do czynienia z przemieszczeniem agresji – zjawiskiem psychologicznym polegającym na przeniesieniu agresji z jej źródła (które zazwyczaj jest niedostępne) na obiekt zastępczy (przedmiot lub osobę), pełniący funkcję „kozła ofiarnego”. Ukaranie kozła może nam przynieść psychiczną ulgę – w realiach „granicy” przełożyć się na chwilowe ograniczenie presji – ale czy rozwiąże problem? Nie. A czy jego źródło rzeczywiście jest niedostępne? Też nie – rosja i Białoruś są tu jednością, karząc Mińsk, dobierzemy się do skóry Moskwy. Jak?

– Aż dziw bierze, że dotąd tego nie zrobiliśmy – mówił mi dr Piotr Łubiński, specjalista w zakresie międzynarodowego prawa humanitarnego i karnego, dziś pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Działania Białorusi tworzą szkody i koszty po stronie polskiej. Są intencjonalne, co łatwo dowieść. Wystawiajmy więc Mińskowi rachunki za każdą podejmowaną na granicy procedurę. Odpowiedzmy sankcjami, pamiętając, że najdotkliwsze wynikną ze wspólnego działania większej liczby państw. Przekonajmy więc Unię. Utrata możliwości eksportu potasu, zamrożenie aktywów finansowych, wpisywanie kolejnych osób na listę niepożądanych gości. Metod jest mnóstwo, a na razie żadna nie została wykorzystana. No i jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości. To, co robi Mińsk, wyczerpuje zarzut przemytu ludzi.

Te słowa padły jesienią 2021 roku, zgadnijcie, co do tej pory zrobiliśmy…

„Białoruś jest już obłożona sankcjami”, zauważy ktoś. Owszem, ale one nie są dotkliwe, a kraj łukaszenki nadal pozostaje furtką dla obchodzenia sankcji nałożonych na rosję. Tymczasem winniśmy zabiegać o to – co podkreśla sama białoruska opozycja – by Białoruś i federację rosyjską traktować jako jeden organizm państwowy (umowa stowarzyszeniowa między oboma krajami takie podejście ułatwia), także w odniesieniu do reżimu sankcyjnego. Najprościej rzecz ujmując, dojechać ich finansowo. Pomnożyć im koszty związane z hybrydową agresją.

Zarazem winniśmy dążyć do ograniczenia własnych kosztów – te związane z nieefektywnym wykorzystaniem armii są tu najwyższe i najważniejsze. Paradoksalnie na początek wiązałoby się to ze zwiększonymi wydatkami, chodzi bowiem o przeniesienie ciężaru odpowiedzialności na inną instytucję niż wojsko. Nie wiem, czy lepszym rozwiązaniem byłoby zbudowanie nowej formacji – na wzór przedwojennego Korpusu Ochrony Pogranicza – czy rozbudowa Straży Granicznej. Intuicja i doświadczenie podpowiadają mi, że lepiej nie startować od zera. Pouczający może tu być przykład Wojsk Obrony Terytorialnej, które według pierwotnych założeń miały już mieć docelową formułę, tymczasem wciąż są w budowie. Tak czy inaczej, chodzi o delegowanie zadań poza armię (a przynajmniej jej część operacyjną!), która naprawdę ma co robić. Wczoraj napisałem, że najlepsze brygady WP nie są w stanie efektywnie szkolić personelu – „bo granica”. Stwierdziłem, że dwa-trzy miesiące czy nawet pół roku takiego oderwania od rutyny armii nie zaszkodzi. Ale trzy lata robią w instytucji poważną kompetencyjną wyrwę – kilkadziesiąt tysięcy (!) nowych żołnierzy spędziło na poligonach i strzelnicach mniej czasu niż przy granicy. W realiach prawdziwej wojny „na wejście” stawiamy się w beznadziejnej sytuacji, skonkludowałem. A jest jeszcze gorzej, na co uwagę zwrócił mi doświadczony podoficer, służący do niedawna w elitarnej formacji. „Zapomniałeś o jednym”, napisał. „Ten stan nie trwa od ‘granicy’ tylko od pandemii. Ci, którzy przychodzili wtedy i znali na pamięć sanepid, szpitale ale nie strzelnice, dziś uczą innych”. Czego? W oparciu o jakie doświadczenie?

Armia musi się odbudować, dokonać absorpcji nowego sprzętu, zaaplikować sobie nauki i nauczki płynące z wojny na Wschodzie. Tuptanie przy płocie, czy nawet rozganianie agresywnego tłumu, temu nie sprzyja.

Wobec zaniechań z ostatnich trzech lat, gwałtowny odwrót wojska znad granicy nie wchodzi w grę. I tu pojawia się rzekoma potrzeba uporządkowania kwestii prawnych, związanych z obecnością żołnierzy na wschodzie kraju. Ze zdumieniem obserwuję działania MON, które zasługują na miano biegunki legislacyjnej. Oto bowiem pojawiają się kolejne pomysły na akty prawne, podczas gdy odpowiednie przepisy już istnieją. Wystarczy zacząć stosować Regulamin ogólny żołnierza Wojska Polskiego w zakresie dotyczącym służby wartowniczej.

Realną bieżącą potrzebą jest zapewnienie wojsku wsparcia – co możemy zrobić sięgając po zasoby Frontexu, agencji zajmującej się ochroną zewnętrznych granic UE. Nowy rząd chwali się znakomitymi kontaktami w unijnej administracji, teoretycznie więc powinno pójść gładko.

I wreszcie czas skończyć z wojenną narracją – nie tylko bowiem jest odklejona od rzeczywistości, ale ma też moc dzielenia Polaków. Zobaczmy, co dzieje się z percepcją rządowego projektu „Tarcza Wschód”. Planowane pola minowe, umocnienia, odtworzone bagna itp. postrzegane są jako instalacje mające przeciwdziałać nielegalnej imigracji. A przecież nie o to w tym chodzi – to nasze „dmuchanie na zimne” na okoliczność twardej rosyjskiej agresji, inwazji wojskowej. Niektórym pomysł wysadzania migrantów na minach odpowiada, inni pukają się w czoło. Obie strony kłócą się o coś, czego nie ma i nie będzie, a co jest wyłącznie skutkiem błędnej strategii komunikacyjnej. A Kremlowi w to graj…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Granica/fot. Sztab Generalny WP