„Uwikłani”

Osiem lat temu też było gorące lato. Ledwo co wróciłem z Donbasu i w głowie miałem pomysł na książkę. Powieść toczącą się w realiach ukraińskiej wojny, ale z Polakami w roli głównej. Usiadłem do komputera i po czterech tygodniach pracy, w trakcie których narzuciłem sobie naprawdę mordercze tempo, powstali „Uwikłani”.

O czym przypomniał mi dziś Facebook. A ja dzielę się tym wspomnieniem zamiast regularnym wpisem, bo odrobinę się zajechałem. Wybaczcie, ale potrzebuję nieco dłuższego weekendu, by się zregenerować.

Wracam z raportowaniem w poniedziałek, a dziś – w ramach „rekompensaty” – podrzucam fragment „Uwikłanych”. Książkę nadal można kupić – oto link do sklepu wydawnictwa Warbook.

Zapraszam do lektury otwierającego powieść rozdziału!

Okolice Słowiańska, obwód doniecki, 20 lipca

Młody żołnierz nazwiskiem Daniłow leżał kilka metrów od drewnianej chałupy, do której chwilę wcześniej usiłował wejść. Odrzucony siłą eksplozji darł się wniebogłosy, unosząc kikuty zakrwawionych przedramion.

– Aaa! – przez moment słychać było tylko ten potworny dźwięk.

Zaraz jednak odezwało się co najmniej kilka AKM‑ów, których serie siekały ściany rachitycznej budowli.

– Wstrzymać ogień! – Michał Domański uniósł lewą dłoń. – Tam nikogo nie ma! – krzyczał. – To była mina pułapka! – dodał i nie czekając na reakcję kolegów, ruszył w stronę rannego.

Zrobił ledwie kilka kroków i padł na brzuch – żołnierze za nim przestali strzelać, ale ci, których miał po prawej stronie, nadal walili w rozpadający się dom.

– Kurwa! Co za debile!? – zaklął po polsku, gdy tuż obok przeleciał pocisk odpalony z granatnika RPG.

„Ki chuj użył rury, i to na tak małą odległość!?” – przeszło mu przez myśl, gdy dociskał głowę do wilgotnej po niedawnym deszczu ziemi. Wraz z wybuchem poczuł ciarki na plecach, a potem zasypał go stos drewnianych odłamków. „Zabiją swojego…” – Michał troszczył się nie tyle o siebie, co o Daniłowa, który leżał tak blisko trafionego budynku. „Ochotnicy, psia ich mać!”.

Uniósł głowę, wypatrując rannego. Chłopak wciąż był w tym samym miejscu, teraz przywalony stertą desek. Domański nie słyszał jego jęków, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że poza nieprzyjemnym szumem w uszach nie dociera do niego niemal nic. „Ogłuszyło mnie” – uznał, zrzucając z siebie resztki zdemolowanej chałupy.

Podniósł się i z ulgą dostrzegł opuszczone kałachy kolegów. Przez moment walczył z pokusą, by pójść w ich kierunku i zdzielić pierwszego z brzegu kolbą w pysk. Opamiętał się jednak i podbiegł do Daniłowa.

– Trzymaj się! – znów mówił po polsku, zdejmując z nóg rannego kawałki wyrwanej eksplozją ściany. – Trzymaj!

– Misza! – Ktoś klepnął go w ramię. – Misza! – Dźwięk imienia przedarł się przez szum. Domański odwrócił się i zobaczył Wadima, trzydziestoparolatka, jednego z najstarszych chłopaków w oddziale.

– Miszka, zostaw, my się nim zajmiemy! – Wadim musiał krzyczeć, by Michał był w stanie go zrozumieć.

Domański pokiwał głową – Wadim był lekarzem, przed wojną w rodzinnej Winnicy jeździł w karetce pogotowia.

– Pomóżcie mu. – Michał raz jeszcze spojrzał na Daniłowa i jego okaleczone ręce. Spróbował przypomnieć sobie, skąd Ukrainiec pochodził. „Charków. Chyba Charków” – stwierdził. „Mają tam dobry, wojskowy szpital” – skojarzenie przyszło samo i na kilka sekund odpędziło ponury nastrój.

„I co z tego, kurwa, skoro to tak daleko?” – Domański westchnął głośno. Skrzywił usta w uśmiechu, w ten sposób żegnając się z rannym, i ruszył w miejsce, w którym zastał go wybuch miny pułapki.

Usiadł na twardej drewnianej ławie przed jednym z domów i zapalił papierosa.

Dobrze wiedział, co się niebawem wydarzy. Za jakieś trzydzieści–czterdzieści minut na miejsce dotrze zdezelowany ambulans z najbliższego cywilnego szpitala – najpewniej z odległego o kilkanaście kilometrów Słowiańska. Z kierowcą, wkurwionym, że musiał pętać się po wiejskich drogach, w rejonie, w którym jeszcze wczoraj toczyły się ciężkie walki. Z otyłą lekarką koło czterdziestki, narzekającą na polityków i oligarchów, bo ci „własnych synów na wojnę nie puścili”. I dwoma pijanymi sanitariuszami, którzy swój stan wytłumaczą stwierdzeniem, że „przecież nikt na trzeźwo w takie miejsce nie przyjedzie”. To oni zapakują Daniłowa do karetki, z której chłopak trafi na stół operacyjny pamiętający czasy świetności Związku Radzieckiego.

Tak to zwykle do tej pory wyglądało.

– Do dupy! – Michał wdeptał papierosa w ziemię. Wojskowe śmigłowce ewakuacji medycznej, doskonale wyposażone szpitale, lekarze najwyższej klasy – o systemie, który znał z poprzedniej wojny, tu można było tylko pomarzyć. „I jeszcze ta ochotnicza zbieranina, bez pojęcia o walce” – Domański westchnął ponownie. Wioska – a właściwie przysiółek liczący osiem chat – miała być już wcześniej sprawdzona. Tak wynikało z zapewnień dowódcy kompanii, który informował przez radio, że trafił na opustoszałą osadę. Gdy pluton Michała dotarł na miejsce, panowała tam już iście piknikowa atmosfera. Żołnierze ulegli jej na tyle, że kompletnie zignorowali stojącą na skraju chatę.

Z jakiegoś powodu zwróciła ona uwagę osiemnastoletniego Daniłowa. Chłopak szarpnął za klamkę wejściowych drzwi i…

I teraz umierał w otoczeniu niewiele starszych kolegów.

—–

Czyta się? Ta książka zebrała sporo dobrych recenzji i wciąż odkrywana jest przez nowych Czytelników. Co niezmiernie cieszy, ale i przywodzi do łba dziki pomysł. Taki, by rzucić wszystko i napisać kolejną powieść, może kontynuację, tym razem w realiach pełnoskalowego konfliktu. Kusi, więc może kiedyś…

Dobrego weekendu!

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Oryginalne ujęcie, wykorzystane do projektu okładki „Uwikłanych”. Zdjęcie powstało latem 2015 roku w Szyrokino, wykonał je towarzyszący mi wówczas fotoreporter/fot. Darek Prosiński

Ilustracje

Znamy już tegorocznych laureatów Pulitzera – w kategorii fotografii newsowej główną nagrodę zdobył zespół fotoreporterów „Associated Press”, za zdjęcia dokumentujące wojnę w Ukrainie. Wyróżnione fotografie ukazują pierwsze miesiące rosyjskiej inwazji, wiele zostało wykonanych podczas zagłady Mariupola. Ale są pośród nich także niezwykle przejmujące ilustracje z Buczy – zamieszczam tu link do galerii, sami się przekonajcie. Jeśli ktoś szuka odpowiedzi na pytanie „o co jest ta wojna?”, po przejrzeniu katalogu na wskroś pozna ukraińskie motywacje.

—–

Pozostając przy zdjęciach – załączona fotografia powstała kilka dni temu w Awdijiwce, jednym z donieckich miasteczek-twierdz, o które toczą się najcięższe walki.

– Zobaczyłem kobitkę, która pieli grządki – opowiada Darek Prosiński, autor zdjęcia. – Nie miałem aparatu, tylko telefon, odruchowo po niego sięgnąłem. Sytuacja była surrealistyczna – wokół grzmiały działa, w okolicy spadały pociski, a ta pani jak gdyby nic pielęgnowała przydomowy ogródek. Nie miałem serca jej powiedzieć, że przecież zaraz to wszystko trafi szlag…

To zaskakujący zbieg okoliczności, bo Darek zadzwonił do mnie dwa, może trzy dni po tym, jak usłyszałem podobną opowieść. Mniejsza o kontekst – mój rozmówca zrelacjonował mi historię z czasów Powstania Warszawskiego. O starszym mężczyźnie, który jeszcze we wrześniu 1944 roku, w niezajętej przez Niemców części stolicy, codziennie o tej samej porze wychodził na balon i podlewał kwiaty – zdaje się, że pelargonie; wybaczcie, nie mam pamięci do roślin. No więc tamtego lata ogromne połacie miasta już płonęły, a on mimo wszystko troszczył się o swoje rośliny.

Nawyk, który nie pozwalał zwariować? Owszem, choć zapewne też coś jeszcze. Nie wiem, czy trzeba do tego wojny – pewnie nie – ale to w czasie wojny, gdy wokół otacza nas bezmiar okrucieństwa serwowanego ludziom przez ludzi, łatwiej nam obdarzać rośliny sentymentem. Jakby motywowała nas ujawniana wówczas po całości kruchość materii.

I chyba wiem, o czym piszę – zimą 2015 roku utknąłem na blok-poście ustawionym przez armię ukraińską na drodze z Popasnej. W miasteczku trwały wówczas ciężkie walki, wielu mieszkańców zdecydowało się uciec. Wciąż mam przed oczyma starego moskwicza wyładowanego po dach domowymi sprzętami. Za kółkiem siedział młody mężczyzna, obok równolatka, najpewniej żona, trzymająca na kolanach najwyżej roczne dziecko. Auto ciągnęło przyczepkę, a właściwie klatkę na kółkach, w której podróżowała dorodna świnia. Na dachu klatko-przyczepy zamocowano kolejne toboły, na wolnym fragmencie platformy stała zaś… doniczka z okazałym kwiatem. Właściwie to drzewkiem, które niczym chybotliwy maszt co rusz wystawało ponad obrys zabytkowej fury. „Na chuj im ta witka!?” – nie miałem bladego pojęcia. Prosiak był oczywistym wyborem, ale palma (nie wiem czy palma – tak ją sobie w głowie nazwałem)?

Dziś już łatwiej byłoby mi nie zastanawiać się nad tak (nie)oczywistym wyborem przedmiotów przeznaczonych do ewakuacji.

—–

Wróćmy do Darka, bo to ciekawa postać. Pracowaliśmy razem w Donbasie w 2015 i 2016 roku. Daro robił zdjęcia, wyborne; jedno z nich posłużyło za okładkę „Uwikłanych”, mojej ukraińskiej powieści. Miał chłop oko i potrafił kreować ciekawe wydarzenia.

– Jestem w kiblu – szeptał któregoś razu do telefonu. – Schowałem się przed tym specnazowcem, któremu zrobiłem zdjęcie.

Nie mogłem powstrzymać śmiechu. Był kwiecień 2015 roku, kręciliśmy się (ja i trzech innych dziennikarzy) po dworcu autobusowym w Doniecku. Darek wnet wypatrzył mężczyznę w charakterystycznym mundurze, z flagą rosji na ramieniu. I poszedł za nim z aparatem, niby to robiąc zdjęcia przypadkowym podróżnym (myśmy, podczas tamtego wyjazdu, naprawdę dokumentowali codzienne życie mieszkańców separatystycznej stolicy). Poszedł, przepadł – a kilka minut później zadzwonił z kibla. Musicie wiedzieć, że wiosną 2015 roku rosyjskiej armii ależ skąd! w Donbasie nie było (walczyli wyłącznie miejscowi traktorzyści, górnicy i hutnicy…). A jednak była, a Darek miał to na zdjęciu.

Ale rusek chyba się zorientował, że ktoś go „sfocił z partyzanta”… Prawdę mówiąc, nie wiem, czy specnazowiec byłby w stanie pokonać Darka na pięści; pewnie nie. Niestety, skubaniec miał broń i kilku kolegów.

– Dasz radę zwiać, czy mamy robić zamieszanie? – sytuacja nadal wydawała się zabawna, ale widziałem już potencjalne zagrożenia.

– Dam. Zwijajcie się, a ja do was dołączę – usłyszałem.

I dołączył. Wcześniej zgubił trop, nie stracił aparatu i wyjątkowej w tamtym okresie fotografii.

Dziś Darek regularnie wraca do Ukrainy – już nie jako fotoreporter, a ratownik medyczny. Pracował na froncie, towarzyszy jako „medyczna obstawa” wolontariuszom wożącym na wschód pomoc humanitarną. Ale „genu nie wytrzebisz”, sięga więc Daro po aparat czy telefon, gdy coś mu się przytrafi. Zerknijcie czasem na jego instagramowy profil, bo warto. Tę wojnę należy opowiadać na różne sposoby, wymowne ilustracje to jeden z nich.

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Kolory

Dziś – zgodnie z zapowiedzią – oddaję łamy blogu laureatowi konkursu. Poniżej recenzja „Uwikłanych”, autorstwa Błażeja Bierczyńskiego. Zapraszam do lektury!

A korzystając z okazji – najlepszego w nowym roku! I niech się dzieje – na blogu w każdym razie będzie się działo.

United Colors of War

Kilka lat temu Marcin Ogdowski przenosił czytelników swojego bloga, a następnie książki, w realia polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie. Powstały wówczas „Alfabet polskiej misji” ukazywał służbę naszych żołnierzy – kwestie kulturowe, społeczne, wojskowe – w pełnym jej spektrum. Podobnie jest z „Uwikłanymi” – powieścią, której akcja toczy się w trakcie wojny we wschodniej Ukrainie i którą można by określić „Alfabetem konfliktu pisanym cyrylicą”.

Trafniejszym porównaniem dla książki Marcina Ogdowskiego jest jednak, według mnie, odniesienie do kolorów. Sprzyja temu choćby symbolika barw: pomarańczowa rewolucja, niebiesko-żółta flagi Ukrainy, biały konwój, zielone ludziki czy wreszcie generalizujący biało-czarny system podziału na dobrych i złych, który w prosty sposób oczyszcza umysły z wątpliwości i ułatwia spokojne zasypianie w samozadowoleniu swojej słuszności. Ogdowski nie pozwala tak łatwo zamknąć oczu i nie chodzi tu jedynie o umiejętnie prowadzoną narrację i akcję w powieści.

Aby skuteczniej „uwikłać” w lekturę, autor zmniejsza dystans między czytelnikiem a książkowymi wydarzeniami umieszczając jako głównych bohaterów naszych rodaków. Czwórka różnych postaci, każda po innej stronie frontu, a jeśli po tej samej, to z inną bronią – „palną” lub „słowną”. Żołnierz, ochroniarz i dwójka dziennikarzy – wszyscy to weterani afgańskiej misji. Nie powiem, bym mógł się z nimi szczególnie identyfikować. Niekoniecznie wzbudzali także moją wyraźną sympatię, ale na pewno byli dla mnie prawdziwi. Poza tym, nie po to powstali „Uwikłani”, by rozpościerać romantyczną wizję i bym przeczytawszy książkę zapragnął ruszyć na krucjatę po jednej lub po drugiej ze stron niczym „błędny rycerz”. Przedstawiona wojna jest brudna i brutalna, ale nie chodzi tu jedynie o śmieć i zniszczenie, trupy i pożogę, ale o całokształt tę wojnę nakręcający. Umieranie i zabijanie jest proste – w przeciwieństwie do mechanizmów, które za nimi stoją.

Konflikt na Ukrainie jest ukazany nie jako wojna setek tysięcy ludzi, a jako setki tysięcy prywatnych wojen. Tak powstaje pełna paleta wojennych barw. Postaci są wielowymiarowe, nie ma podziału na ostateczne dobro i absolutne zło, na białe i czarne, bo nawet monochromy szarości nie są jedynymi kolorami. Choćby dlatego, że wojna nie jest samoistnym bytem, a opiera się na politycznych grach, układach, zależnościach, wielkich ideach i prywatach. Walka toczy się o pieniądze, wpływy, niespełnione ambicje, żale, dla zemsty i z wielu innych powodów, a w tym całym szaleństwie – także o normalne życie przy wybuchających bombach. Wojna, ściśle powiązana z polityką wewnętrzna i zagraniczną oraz historią, to również spektrum reakcji i opinii, także medialnych – w redakcjach lokalnych, polskich, zachodnich. Konflikt na Ukrainie doskonale ten „teatr rozmaitości” obrazuje, a co autor zaznacza opierając fabułę wokół zbrodni dokonanej przez stosujących nazistowską symbolikę ochotników z batalionu „Burza”. Jednostka nawiązuje do analogicznej autentycznej formacji „Azow”, z której przedstawicielami dziennikarz miał okazję spotkać się podczas swojego pobytu na Ukrainie. A to tylko zwiększa wartość powieści.

Jak na reportera przystało, Marcin Ogdowski nie ocenia, nie podsuwa gotowej odpowiedzi, nie agituje ani nie opowiada się po żadnej ze stron. Słowem przekazuje obraz – ocenę wydarzeń, orientację polityczną wobec nich czy osąd dotyczący bohaterów pozostawia czytelnikowi. Nie ma też w „Uwikłanych” zbędnego epatowania brutalnością – krótkie, trafne sformułowania wystarczają. Analogicznie do zasady, że bardziej przeraża czy fascynuje to, czego nie widać, tak tutaj wstrząsa i oddziałuje na wyobraźnię to, o czym nie przeczytamy wypracowania, ale co jest precyzyjnie zrelacjonowane bez zbędnych słów.

Tytuł „Uwikłani” odbieram jako dwuznaczny. Uwikłani w wielką politykę mocarstw i jej mini-wersję (prowadzoną przez lokalnych polityków, watażków i gangsterów) są główni bohaterowie czy inne książkowe postacie. Ale uwikłani jesteśmy także i my – jako ludzie, którzy codziennie obcują z mediami różnych opcji i na podstawie ich doniesień wyrabiają swoje zdanie o sytuacji u sąsiadów. My również bierzemy udział w tej grze i wojnie na „prawdziwsze fakty”. Tym bardziej warto wziąć pod uwagę głos Marcina Ogdowskiego, któremu udało się stworzyć bezstronną panoramę ukraińskiego konfliktu – paletę wojennych barw, gdzie domniemana biel zaskakująco płynnie potrafi przejść w czerń.

—–

Fot. Kacper Mastelarz

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Premiera

No więc jest! Dziś już oficjalnie – „Uwikłani” pojawili się na rynku. To owoc czterech wyjazdów na Ukrainę, sześciu tygodni pisania, setek godzin spędzonych na lekturze książek, gazet i tekstów w Internecie, poświęconych Ukrainie i tamtejszej wojnie.

Teraz czekam na Wasze opinie.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować kilku osobom.

Dziękuję Rafałowi Stańczykowi, Darkowi Prosińskiemu, Michałowi Zielińskiemu, Ziemowitowi Szczerkowi oraz Jarosławowi Giermaziakowi – towarzyszom moich wypraw na Ukrainę i tak zwane terytoria czasowo okupowane. Krzysztofowi Dędkowi, prezesowi firmy Maskpol S.A., który sprawił, że czułem się nieco bezpieczniej na linii frontu. Rafałowi Farbiszowi z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, za pośrednictwem którego dotarłem do uchodźców z Doniecczyzny i Ługańszczyzny. Dziękuję przedstawicielom Polonii w Doniecku i Mariupolu za udzieloną opiekę i gościnę. Pracownikom Konsulatu Rzeczpospolitej Polskiej w Charkowie za cenne wskazówki na temat sytuacji na Ukrainie. Sławkowi Brudnemu, wydawcy, za to, że w ciemno uwierzył w projekt o roboczej nazwie „ukraińska powieść”. Krzysztofowi Fijałkowi, redaktorowi naczelnemu portalu Interia – za stworzenie możliwości reporterskich wyjazdów na wschód. Specjalne podziękowania należą się Julii, Irinie, Saszy, Denisowi i Wadimowi – osobom, które odsłoniły przede mną zakamarki ukraińskiej duszy. Szanowni – Дякую/cпасибо!

I na koniec dziękuję Wam, Czytelnikom – za to, że tu byliście.

A teraz czas na obiecany konkurs. Do wygrania są dwa egzemplarze „Uwikłanych” – oczywiście z autografem i dedykacją. Rozlosuję je pośród tych osób, które w fejsbukowym komentarzu do tego wpisu zadeklarują chęć napisania krótkiej recenzji powieści (zamieszczę je później na blogu). Losowanie szczęśliwców w poniedziałek.

—–

Zdjęcie ilustracyjne. Ukraiński front – to w jego realiach dzieje się duża część powieści/fot. Darek Prosiński

Poniżej okładka „Uwikłanych”.

uwiklani_okladka005

Postaw mi kawę na buycoffee.to