Nie wiem, kto zabił prigożyna. W praktyce kryminalnej najbardziej oczywista odpowiedź – w tym przypadku wskazująca na putina jako zleceniodawcę – często okazuje się najbliższa prawdzie. Ale i po prawdzie zawsze warto rozważyć inne scenariusze, jak choćby najzwyklejszego komunikacyjnego wypadku. Nadzwyczajna śmierć – czy to za sprawą statusu umierających czy okoliczności ich zgonów – w sposób naturalny rodzi niezgodę na banalne wyjaśnienia. To tę cechę ludzkiej psychiki wykorzystał macierewicz, infekując opinię publiczną w Polsce rojeniami na temat katastrofy smoleńskiej. Przecież prezydent i przedstawiciele polskiej elity politycznej nie mogli zginąć na skutek zaniedbań i niekompetencji. Ano mogli. Mógł też prigożyn i towarzyszący mu bandyci.
Wagnerowska wierchuszka to specyficzne towarzystwo. Wojenni zbrodniarze, którzy mocno zaleźli za skórę Ukraińcom – co implikuje inną hipotezę. To ukraiński wywiad mógł ich posłać w diabły; robiono już takie akcje w historii tej wojny. Wątek z zaginionym właścicielem samolotu brzmi w tym ujęciu obiecująco.
Nie jestem specem od obrony przeciwlotniczej. Nie takim, który po obejrzeniu dostępnych filmików orzeknie, że do uszkodzenia samolotu – skutkującego jego zniszczeniem – użyto rakiety bądź dwóch. Niemniej hipoteza zakładająca przypadkowe porażenie odrzutowca wcale głupia nie jest. Moskwę noc po nocy nawiedzają ukraińskie drony, wojsku odpowiedzialnemu za jej obronę Kreml dał do zrozumienia, że traci cierpliwość. Niczym kiedyś Hitler na Goeringu (wtedy szło o Berlin), tak dziś putin na gierasimowie usiłuje wymusić „czyste niebo” nad stolicą. Groźbą i prośbą, wszak spokój moskwian jest dla putinowskiej władzy dużo ważniejszy niż komfort mieszkańców Buriacji, coraz bardziej przerażonych wysoką śmiertelnością pośród młodych mężczyzn. Dostawcy armatniego mięsa nie mają takiej siły sprawczej, jak wielkomiejska elita. Jest zatem moskiewska OPL nieco przewrażliwiona. Przy odpowiednim zamęcie informacyjnym ktoś decydujący o posłaniu rakiet mógł uznać cywilny odrzutowiec za zagrożenie. Niemożliwe? Ci gamonie – nie (pod)moskiewscy, ale jak najbardziej rosyjscy – dziewięć lat temu zestrzelili pasażerski liniowiec, przekonani, że strzelają do wojskowego transportowca.
A może za wypadkiem (zamachem) stał jeszcze ktoś inny? Zabici, własnymi i rękoma podwładnych, mordowali nie tylko w Ukrainie. Zła sława wagnerowców nie zrodziła się w Donbasie, a w Afryce i na Bliskim Wschodzie.
Piszę o tym z intelektualnej uczciwości, znając nieco metodologię formułowania hipotez śledczych. Ale nie sądzę, by uczciwe dochodzenie znalazło dowody na inny przebieg wydarzeń niż sprawstwo putina. Oczywiście w rosji nie będzie uczciwego śledztwa – publiczne wyjaśnienia zafałszują obraz sprawy. Poddani mają wiedzieć, że car ma długie ręce, ale nikt długości i możliwości tych rąk w papierach nie udokumentuje. Zadziwiający skądinąd jest ten szczątkowy rosyjski legalizm (jakże podobny do niemieckiego z czasów nazizmu). Ta potrzeba udawania, że proceduje się w myśl reguł typowego państwa. Czyż nie prościej byłoby machnąć ręką? Spadł to spadł, na chuj drążyć temat; wiadomo przecież, kto za tym stał. Pewnie byłoby prościej, ale wówczas rosja straciłaby resztki swej międzynarodowej wiarygodności.
Więc będzie spektakl – i zapewne obwiną w nim Ukraińców.
A czy śmierć prigożyna coś zmieni? Boję się wróżyć z fusów – bo na takim etapie obecnie jesteśmy. Wiemy, że rosja to państwo mafijne, gdzie walka o władzę rozstrzyga się nie na drodze wyborczej, gdzie nad praworządnością nie czuwają sądy. Tam liczy się brutalna siła i dostęp do zasobów aparatu przemocy. Wygrywa ten, kto bije mocniej. putin – co nie zaskakuje – okazał się silniejszy od prigożyna, ale czy będzie silniejszy od ludzi, którzy za prigożynem stali? Śmierć oberwagnerowca to zapewne sygnał dla niepokornych, wysłany w ramach prób konsolidacji władzy. Ma mieć efekt mrożący, zastraszyć (potencjalnych) buntowników, ale równie dobrze może ich zjednoczyć do działania. Pucz prigożyna pokazał, że dla wywołania poważnego kryzysu w rosji wcale nie trzeba potężnych sił. Nie trzeba wielkiej odwagi. To wielka zasługa dawnego kucharza putina, większa nawet od tego, że dał się zabić, sprawiając radość milionom Ukraińców.
„Z czego oni się cieszą?”, spytał mnie dziś kolega, uzasadniając swój sceptycyzm słusznym skądinąd założeniem, że „prigożyn po puczu się skończył”. Owszem, ale to nie skończonego po marszu na Moskwę oberwagnerowca znienawidzili Ukraińcy. Porównałem kiedyś grupę Wagnera do Waffen-SS, biorąc pod uwagę rolę, jaką odgrywała na ukraińskim froncie w czasach swojej świetności. Fanatyczna formacja traktowana jako straż pożarna, wyposażona w nadzwyczajne przywileje, brutalna w walce i bestialska wobec cywilów. Najgorsza swołocz tej wojny. W takim ujęciu prigożyn stawał się kimś na miarę Himmlera, diabłem z najgłębszych czeluści piekła (to oczywiście porównanie symboliczne, gdzie bowiem szefowi wagnerowców do pozycji instytucjonalnej dowódcy SS). Himmler spiskował przeciwko Hitlerowi, ten drugi nigdy nie zdołał pierwszego ukarać. Ale gdyby mu się udało, rodziny ofiar esesmańskich zbrodni miałyby powody do satysfakcji. I tak właśnie jest z Ukraińcami – zbrodniarz wojenny nie żyje, a że stało się to z inspiracji innego zbrodniarza? Szkoda, ale to i tak lepsze niż bezkarność.
„Śmierć prigożyna to dla nas prezent na dzień niepodległości. Trochę słodko-gorzki, bo jednak wolelibyśmy oglądać zwęglone szczątki innego drania. Wiesz jakiego” – pisze mi koleżanka z Kijowa.
Wiem.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Nz. Tak jak po puczu, tak po wczorajszym wypadku pozostanie mnóstwo mniej lub bardziej udanych memów. Ten (zamieszczam za Tygodnikiem NIE) jest jednym z lepszych.
Trwa kolejna odsłona bitwy o Bachmut, tym bowiem jest próba zajęcia pobliskiego Sołedaru, miasteczka liczącego przed wojną 10 tys. mieszkańców. W mediach pojawia się coraz więcej alarmistycznych doniesień, z części z nich można wywieść wniosek, że lada moment posypie się cały ukraiński front w Donbasie. To oczywista bzdura – Sołedar, którego upadek jest w zasadzie przesądzony, „nie ma takiej mocy”. Tym niemniej faktem jest wyjątkowa determinacja rosjan. Którzy atakują, nie oglądając się na straty. A te idą w setki zabitych dziennie.
Patrząc na mapę, ich zamysł wydaje się oczywisty – Sołedar to brama do Bachmutu, dogodna pozycja do szturmu na miasto od północy. Ewentualnie konieczny do pokonania punkt oporu na drodze do oskrzydlenia Bachmutu i wyjścia na tyły obrońców.
Tyle logiki operacyjnej. Ta jednak nie daje całej odpowiedzi na pytanie o motywacje rosjan. Pełniejszy ich obraz zyskujemy uwzględniając kwestie propagandowe. Ale i tu należy szukać „drugiego dna”, bo wcale nie idzie o proste, wizerunkowe korzyści płynące z ewentualnego zajęcia Bachmutu. Ważniejsze jest to, kto będzie mógł się tym pochwalić. W okołobachmuckich bojach stają naprzeciw siebie żołnierze armii ukraińskiej i rosjanie, ale za kulisami toczy się rosyjsko-rosyjska wojna o wpływy i władzę.
Zdefiniujmy najpierw środowisko, zaczynając od rosyjskich mediów. Przede wszystkim społecznościowych, bo to one wzięły na siebie obowiązek relacjonowania „specjalnej operacji wojskowej”. W mainstreamie próżno szukać licznych doniesień z frontu – zainteresowanie rosjan zaspakajają na Telegramie wojenni blogerzy. Już od 6 stycznia (od momentu nasilenia ataków na Sołedar) przekonują oni, że „nasi” powodują ogromne straty wśród Ukraińców. Co istotne, „nasi” to wagnerowcy – co jest wręcz obsesyjnie podkreślane (i nie do końca zgodne z prawdą, o czym dalej). Wagnerowcy są zdyscyplinowani, mają inicjatywę i stosują nowatorskie taktyki (choć nie bardzo wiadomo jakie). Trudno oprzeć się wrażeniu, że to oni – nie wojsko – są wiodącą siłą nie tylko na bachmuckim odcinku, ale wręcz na całym froncie.
Jednocześnie trwa grillowanie ministerstwa obrony i dowództwa armii w związku z katastrofą w Makiejewce. Wprost wyśmiewa się odwet, czyli ataki rakietowe na miejsca rzekomej koncentracji ukraińskiego wojska w Kramatorsku. Na tapecie jest też bożonarodzeniowy rozejm, postrzegany przez blogerów jako żenująca próba przypodobania się Zachodowi. Oczywiście ani razu nie pada nazwisko putina – winni tych wszystkich „głupot” są szojgu i generałowie.
Blogerzy siedzą w kieszeni jewgienija prigożyna, właściciela Grupy Wagnera – to oczywisty wniosek po lekturze ich wpisów.
Nie tylko tych ostatnich. Kilka dni temu, gdy załamało się bezpośrednie rosyjskie natarcie na Bachmut, szef Wagnera – przy wsparciu blogerów – odsądzał regularne wojsko od czci i wiary. To przez armię i jej dowódców wagnerowcy nie zdobyli miasta. Nie było wsparcia, amunicji, współpracy – twierdził prigożyn.
Minister szojgu nie reaguje, ale wojskowi nie pozostają dłużni, choć nie mają aż tylu tub. W anonimowych wpisach na Telegramie wylewają żale na prigożyna i jego podwładnych. Że się panoszą, że ich potrzeby muszą być realizowane w pierwszej kolejności, że dostają więcej amunicji, lepsze jedzenie, ba, lepsze kwatery.
Napięcie na linii Wagner-armia jest aż nadto widoczne, sygnalizują je od dłuższego czasu także zachodnie i ukraińskie służby specjalne.
Tymczasem władimir putin awansuje na dowódcę wojsk lądowych aleksandra łapina – „generała niezdarę”, którego prigożyn – do spółki z razmanem kadyrowem – publicznie oskarżał o jesienne porażki. I namawiał do samobójstwa po utracie Izjumu.
Mamy więc armię z szojgu na czele, i mamy najemników z ich szefem. A nad nimi cara, niby sprawiedliwego, bo z jednej strony składającego liczne obietnice wzmocnienia wojska, z drugiej, pozwalającego wagnerowcom – niczym udzielnym książętom – mieć swój własny odcinek frontu.
Jest to sytuacja podobna do relacji między Wehrmachtem a Waffen-SS – na co zwrócił uwagę historyk wojskowości Marcin Jop. Oczywiście, nie jeden do jednego, ale w obszarach kluczowych dla powodzenia operacji wojskowych widzimy bardzo podobne tarcia i ich skutki. Mowa o rywalizacji o zasoby – ludzkie i materiałowe – o częściowej niekompatybilności wynikłej z odmiennych kompetencji oraz o niezależności niegdyś cechującej Waffen-SS, dziś Wagnera. W dalszej kolejności o utracie atutu elitarności, co w czasie II wojny światowej dotyczyło esesmanów, obecnie zaś dotyczy wagnerowców.
– Heinrich Himmler nie miał przełożenia na wojsko, dlatego postanowił wybudować własne – twierdzi dr Alicja Bartnicka zajmująca się historią III Rzeszy (ta wypowiedź to fragment wywiadu, który opublikowałem na początku roku – zainteresowanych odsyłam do lektury). „Kucharz putina” – jak mówi się o prigożynie – zapewne nie marzył o wielkiej samodzielności (i władzy), powołując Grupę Wagnera. Choć formalnie to jego prywatna inicjatywa, nie ulega wątpliwości, że działał na zlecenie Kremla. Moskwa potrzebowała rzekomo komercyjnej firmy najemniczej, by używać jej wszędzie tam, gdzie nie dało się, z różnych powodów, posłać regularnej armii. Ale ambicje „kucharza” – sądząc po jego publicznej aktywności – chyba się zwiększyły. Nic nie wskazuje na to, by „zerwał się” putinowi, ale z roli podwykonawcy wobec wojska i MON, ewidentnie usiłuje przejść na pozycje równorzędne ministrowi obrony i szefowi sztabu generalnego.
„Emancypacja” Grupy Wagnera to skutek i cel tych ambicji.
Waffen-SS, której początek dały trzy pułki piechoty ochrzczone w boju podczas kampanii wrześniowej, w grudniu 1944 roku liczyła 950 tys. żołnierzy. Miała najlepszy sprzęt i pierwszeństwo w dostępie do wszelkich zasobów (od lata 1944 roku nowe dywizje pancerne i zmotoryzowane tworzono wyłącznie w ramach tej formacji). Oddziały SS uchodziły też za najbitniejsze, co zwykle nie wynikało z kunsztu taktycznego, a fanatyzmu. I jakkolwiek wielu generałów Wehrmachtu ostatecznie doceniło tę cechę, większość do końca wojny sądziła, że armia wykorzystałaby środki przeznaczone na Waffen-SS w znacznie bardziej efektywny sposób. Tym bardziej, że odrębna struktura dowodzenia i własne służby łączności „czarnej elity” utrudniały współpracę w polu.
Nie znamy wielu szczegółów dotyczących bieżącej współpracy między Grupą Wagnera a armią rosyjską. Z dostępnych informacji wynika, że wagnerowcy mają dużą swobodę w definiowaniu celów taktycznych. I że jak „poproszą” wojsko o wsparcie, musi ono zostać zapewnione (oczywiście, z poprawką na rosyjski bardak). W Bachmucie i Sołedarze potrzebują artylerii, „mobików” na wabia (by skupiali na sobie ukraiński ogień, tym samym demaskowali pozycje obrońców) oraz pomocy oddziałów WDW, bez których sami wagnerowcy sobie nie poradzą.
I tu znów dygresja historyczna. Waffen-SS w założeniu miało być elitarne (a bazą dla tej elitarności była czystość rasowa).
– Sytuację zmieniła wojna – znów zacytuję dr Bartnicką. – III Rzesza rozpaczliwie potrzebowała rekruta, dlatego do Waffen-SS zaczęto wcielać ochotników, (najpierw) z ludów germańskich. (…) Klęski ponoszone na Wschodzie skomplikowały sytuację. Hindusi, Arabowie, Albańczycy, Chorwaci czy Bośniacy zasilali szeregi Waffen-SS, bo Niemcy po prostu potrzebowali mięsa armatniego.
Grupa Wagnera u początków istnienia składała się z byłych żołnierzy rosyjskich sił specjalnych. Można mieć (słuszne) zastrzeżenia do ich kompetencji – zwłaszcza na tle zachodnich „specjalsów” – jednak jak na rosyjskie standardy to była elita. Była, bo już nie żyje – między lutym a grudniem ub.r. poległo i zostało rannych ponad 20 tys. wagnerowców. A większość uzupełnień stanowią mężczyźni bez odpowiedniego przygotowania wojskowego, w dużej mierze bijący się o ułaskawienie więźniowie. Fanatyczni – jak wynika z ukraińskich relacji – ale samym fanatyzmem wojować nie sposób. Stąd potrzeba sięgnięcia po żołnierzy WDW, o których wszak – w kontekście okołobachmuckich zmagań – niespecjalnie się mówi.
Bo Sołedar zdobędzie Wagner. Legitymizując się w oczach rosjan jako siła zdolna przełamać impas.
Czyniąc to z korzyścią dla budżetu. Żołnierz regularnej armii zarabia 160 tys. rubli (ok. 10 tys. zł). Pensja wagnerowca z odpowiednim doświadczeniem jest nawet cztery razy wyższa, ale tacy najemnicy to w Grupie mniejszość, więźniowie zaś dostają mniej niż 5 tys. zł. A większość z nich nie dożywa pierwszej wypłaty. W czym kryje się kolejna oszczędność. Odszkodowanie za śmierć w „operacji specjalnej” wynosi obecnie 12 mln rubli (750 tys. zł), ale przysługuje wyłącznie rodzinom personelu wojskowego (oraz gwardii i policji). Bliscy wagnerowców na takie wsparcie się nie łapią.
Podwładni prigożyna (i on sam) są więc użyteczni nie tylko dlatego, że w jakiejś mierze niwelują skutki nieufności putina wobec armii (cecha dzielona z Hitlerem). Na szczęście ta użyteczność w szerszym planie bardziej rosji szkodzi niż pomaga.
—–
Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Trudno zgodzić się ze stwierdzeniem, że narodowy socjalizm mógł zostać Niemcom narzucony. On się przyjął, bo społeczeństwo było na to gotowe.Rozmawiam z dr Alicją Bartnicką, historyczką z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
– W kręgu Pani zainteresowań badawczych znajduje się historia II wojny światowej i zagadnienia związane z totalitaryzmami…
– I im dłużej się tym zajmuję, tym bardziej mam wrażenie, że mniej z tego rozumiem.
– Bo?
– Bo czasami nie mieści mi się w głowie, do jakich rzeczy jesteśmy zdolni jako ludzie. I niestety prawdą jest, że historia lubi się powtarzać. Odnoszę wrażenie, że nie wyciągamy wniosków z tego, co już spotkało nas w przeszłości.
– Spotkał nas np. niemiecki nazizm. Niebawem ukaże się Pani książka o Heinrichu Himmlerze, bawarskim agronomie, który w styczniu 1929 r., mając niespełna 29 lat, objął funkcję Reichsführera SS, „głowy” tej formacji.
– W potocznym, ahistorycznym podejściu do tematu, nie uwzględnia się faktu, że mówimy o okresie sprzed powstania III Rzeszy, w którym SS nie była jeszcze tym, czym stała się później.
– Fakt, początek III Rzeszy to rok 1933. Czyli dopiero wtedy możemy uważać Himmlera za drugą po Adolfie Hitlerze najważniejszą osobę w Niemczech?
– Myślę, że nie wszyscy historycy zgodzą się ze stwierdzeniem, że Himmler był numerem dwa w III Rzeszy. Według mnie, na końcowym etapie kariery politycznej, był. A sukces zapewniła mu właśnie jego Schutzstaffel, która w istocie na początku była nie tylko organizacją nieliczną, ale też niemającą wielkiego znaczenia w strukturach NSDAP. Kiedy Himmler został Reichsführerem, w skład SS wchodziło ośmiu mężczyzn. Ich zadaniem była ochrona narodowosocjalistycznych dygnitarzy w trakcie partyjnych wieców.
– Dziesięć lat później szeregi SS liczyły już blisko 260 tys. osób.
– A trzeba pamiętać, że Himmler znacznie zmienił kryteria przyjęcia, które stały się szalenie rygorystyczne. I mimo tych wysokich wymogów, których spełnienie pociągało za sobą szereg trudności, wielu niemieckich mężczyzn bardzo chciało wstąpić do organizacji. Poza tym SS w szybkim czasie zaczęła rosnąć w siłę w sensie politycznym i stała się istotnym dla władzy organem wykonawczym. Nic więc dziwnego, że dziś nazywana jest „czarną elitą”, bo pod względem rasowym miała przecież uosabiać najbardziej pożądane przez narodowych socjalistów cechy genetyczne, czy też określana mianem „państwa w państwie” z uwagi na zakres posiadanej władzy.
– Przyjrzyjmy się kwestii nowej elity, która miała dać zaczyn nowego niemieckiego społeczeństwa – czystego rasowo narodu. Z uwzględnieniem takich aspiracji skonstruowano mechanizm rekrutacji do SS. Mało kto ma dziś świadomość, że akces kosztował.
– Żeby ubiegać się o przyjęcie w szeregi SS trzeba było w pierwszej kolejności spełnić wymogi natury fizycznej, m.in. mierzyć 170 cm wzrostu i mieć najlepiej niebieskie oczy, blond włosy oraz proporcjonalnej budowy ciało. Poza tym należało udokumentować pochodzenie, przedkładając wykaz przodków do 1750 r. Przyszli SS-mani musieli sięgnąć do wielu ksiąg parafialnych, przedstawić akty urodzenia, ślubu czy zgonu swoich przodków, co wymagało nie tylko nakładu finansowego, ale i czasu.
– Odpowiednia budowa fizyczna i pochodzenie to nie wszystko…
– Ważna była też postawa. Himmler oczekiwał bezwarunkowej wierności, lojalności i posłuszeństwa. Przełożyło się to zresztą na oficjalne hasło SS: „Moim honorem jest wierność” („Meine Ehre heißt Treue”). Dlaczego było to tak ważne? Bo tak zideologizowani i podporządkowani władzy ludzie dawali gwarancję bezdyskusyjnego wykonywania rozkazów. II wojna światowa pokazała później, z jak wielkim zaangażowaniem ci posłuszni SS-mani wypełniali swoje obowiązki, niezależnie od tego, czy wchodzili w skład załóg obozów koncentracyjnych, pełnili funkcje typowo administracyjne, czy też aktywnie mordowali ludność żydowską jako członkowie Einsatzgruppen po wybuchu wojny na Wschodzie.
– Z perspektywy współczesnej nauki koncepcja dobrej krwi trąci naiwnością (by nie powiedzieć, że jest głupia). Reichsführer był pryncypialny czy dopuszczał odstępstwa od wzorców aryjskości? A one same – czy się zmieniały w czasie? U końca III Rzeszy mieliśmy przecież Waffen-SS, do której wcielano „poślednie rasy”.
– Waffen-SS to zupełnie inny wątek. Jeśli chodzi o rdzenną SS, problem pojawiał się, gdy w drzewie genealogicznym kandydata odnaleziono żydowskiego przodka. To zamykało drogę do formacji.
– A jak reagował Himmler na negatywne wyniki weryfikacji już będących w służbie SS-manów?
– Różnie. W odniesieniu do niższych stopniem nie było zmiłuj. Żydowskie korzenie oznaczały relegowanie. Inaczej traktowano SS-manów wyższej rangi, dowódców. Himmler pochylał się nad każdym przypadkiem i go analizował. Znamy sprawy, kiedy udowodnienie żydowskiego pochodzenia powodowało, że Reichsführer zakazywał dalszego płodzenia dzieci przez obarczonego niechcianym pochodzeniem podwładnego. Poza tym zaznaczał, że dzieci, które ów SS-man posiada, nigdy nie staną się częścią elitarnej formacji. Co istotne, objętych „aktem łaski” obowiązywała tajemnica. Himmler przecież nie wykluczył ich z organizacji, pod pewnymi warunkami, ale pozwolił im pozostać. Wiadomości o odstępstwach nie powinny jednak rozchodzić się wśród SS-manów.
– Łamanie zasad przychodziło Himmlerowi łatwo?
– Nie, on odpierał wszelkie próby złagodzenia kryteriów przyjęcia do SS, jakie podejmowali jego współpracownicy. Same kryteria zresztą obowiązywały do końca wojny, a w przypadkach, kiedy kandydaci, ze względu na zawieruchę wywołaną konfliktem nie byli w stanie przedłożyć wszystkich wymaganych w procesie rekrutacji dokumentów, wypełnienia wymogów oczekiwano, jak określał to Himmler, „w czasie, kiedy będzie to możliwe”.
– Mieliśmy zatem do czynienia z członkostwem warunkowym?
– Coś w tym stylu, ale tylko w niektórych przypadkach.
– To co z tym Waffen-SS?
– Po pierwsze, trzeba zaznaczyć, że początkowo członkowie tych dywizji rekrutowali się spośród SS-manów. Himmler nie miał przełożenia na wojsko, dlatego postanowił wybudować własne. SS była elitarna, więc Waffen-SS też mogła i miała taka być. Ale sytuację zmieniła wojna – III Rzesza rozpaczliwie potrzebowała rekruta, dlatego do Waffen-SS zaczęto wcielać ochotników. I znów, początkowe założenia w pewnym sensie szły po linii ideologicznej, bo wcielani mężczyźni mieli wywodzić się z ludów germańskich, określanych mianem „pobratymczej krwi”. Rekrutacja germańskich ochotników w okresie zwycięstw na Wschodzie objęła Holandię, Danię, Norwegię, Finlandię, a nawet Belgię czy Francję.
– Rzesza uznawała to za symbol zjednoczenia „całej Europy”, o czym w swoich przemówieniach zwykł mawiać Hitler.
– Zgadza się. Lecz klęski ponoszone na Wschodzie skomplikowały sytuację. Hindusi, Arabowie, Albańczycy, Chorwaci czy Bośniacy zasilali szeregi Waffen-SS, bo Niemcy po prostu potrzebowali mięsa armatniego. Nie było w tym „poszerzania granic aryjskości”, co sugerowali niektórzy badacze zachodni. Nie było odstępstwa od reguł ustanowionych przez Himmlera. Był wyłącznie czysty pragmatyzm. Sam Himmler zresztą, w czerwcu 1944 r., wydał zarządzenie, zgodnie z którym niegermańskie dywizje Waffen-SS miały być określane mianem „Waffen-Divisionen SS”. Ta nazwa sugerowała, że są to związki taktyczne podległe SS, a nie do niej przynależne. Mężczyźni w nich służący, jak podkreślał Reichsführer, nie byli SS-manami.
– Istnienie SS wpisywało się w rasistowską ideologię III Rzeszy – co do zasady. Ale czy w szczegółach również? Na ile esesmański zaczyn był autorskim projektem Himmlera, a ile w tym było Hitlera?
– W moim odczuciu SS niemal od początku do końca była projektem Himmlerowskim. Hitler rzecz jasna stworzył podstawy tej organizacji. Jego centralna rola, nie tylko w strukturach władzy, ale także w aspekcie ideologicznym narodowosocjalistycznego państwa, jest niepodważalna. On wyznaczył kurs, którym podążyli podlegli mu dygnitarze i niemieckie społeczeństwo. Niemniej w przypadku SS wpływ Hitlera na organizację ograniczał się właściwie do utrwalenia na jej gruncie wymogów czystości rasowej. Reszta to Himmler. Zwykłam mawiać, że choć Himmler nie był założycielem SS, to bez wątpienia był jej twórcą.
– SS z czasem zapewniła Reichsführerowi awans polityczny i szerokie wpływy. Z czego to wynikało?
– Poniekąd z charakteru, w jaki Hitler sprawował władzę. On nie wydawał bezpośrednich, precyzyjnych rozkazów. Weźmy przykład Endlösung der Judenfrage, ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Mamy odnoszący się do tego rozkaz? Otóż nie. A mimo to w trakcie wojny zamordowano sześć milionów Żydów. Hitler nie formułował myśli w jednoznaczny sposób. Wyrażał oczekiwania w postaci dość mglistych stwierdzeń i ogólników, co często dawało szerokie pole do interpretacji. SS w pewnych aspektach to zapewne interpretacja poglądów Hitlera, które, co chciałabym podkreślić, zostały „twórczo rozwinięte” przez Himmlera. Między nimi było zresztą dużo różnic, bo o ile sama SS była na rękę Hitlerowi, o tyle ekspedycje do Tybetu w celu poszukiwania początków rasy aryjskiej, czy odwoływanie się do kultu Teutonów już niekoniecznie. Hitler często krytykował czy wręcz wyśmiewał działania podejmowane przez Himmlera. Ale na słownych upomnieniach w zasadzie się kończyło.
– Nietykalny Himmler?
– Jak już wspomniałam, SS była istotnym narzędziem wykonawczym władzy. Himmler trzymał organizację w garści, więc Hitler tolerował jego dziwne fascynacje. Nie zmienia to faktu, że III Rzesza monolitem nie była.
– A czy w relacji władza-społeczeństwo mieliśmy do czynienia z monolitycznym konstruktem? Często spotykamy się z narracją, która sugeruje, że nazizm został Niemcom narzucony, był ciałem obcym.
– Trudno mi zgodzić się z takim stwierdzeniem. Narodowy socjalizm się przyjął, bo społeczeństwo było na to gotowe. Oczywiście możemy dywagować nad rozgoryczeniem po przegranej I wojnie światowej, i nad kryzysem gospodarczym, jaki później dotknął ten kraj. Ale nie da się zaprzeczyć faktom, że Hitler doszedł do władzy legalnie, i że Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę, z czym wiąże się jego obłąkańcza ideologia. Dowód? „Mein Kampf”, wykładnia narodowosocjalistycznych idei, która do końca 1944 r. sprzedała się na terenie Rzeszy w nakładzie blisko 13 mln egzemplarzy. A przypomnę, że populacja Niemiec przed wojną to jakieś 69 mln obywateli. I nawet jeśli nie wszyscy przeczytali „biblię nazizmu” od deski do deski, to trudno uwierzyć, że ci ludzie chociażby nie otworzyli tej książki. Oni kupowali „Mein Kampf”, kiedy rosła popularność Hitlera właśnie po to, by zobaczyć, co przyszły dyktator ma do powiedzenia. Poza tym nie zapominajmy, że Hitler cieszył się ogromnym poparciem społecznym aż do końca wojny.
– Usprawiedliwianie „zwykłych Niemców” często sprowadza się do argumentu, że oni „nie mieli pojęcia, co działo się zwłaszcza na Wschodzie”. Holocaust i brutalne okupacje rozgrywały się poza ich horyzontem poznawczym.
– Zwykli Niemcy wiedzieli. Oczywiście, pewnie nie wszyscy i nie wszystko, ale jednak świadomość społeczna o tym, co dzieje się na froncie czy w obozach koncentracyjnych była. Powiem więcej – wielu z tych, którzy stacjonowali na Wschodzie, chwaliło się dokonywanymi tam zbrodniami. Członkowie Einsatzgruppen robili sobie zdjęcia w trakcie akcji masowego rozstrzeliwania Żydów, które później wysyłali do rodzin w Rzeszy. Byli dumni z tego, w czym uczestniczą. Fotografowania i wysyłania zdjęć zabronił dopiero Himmler, wydając oficjalny rozkaz w tej sprawie. On doskonale wiedział, jaki ciężar gatunkowy może mieć tego rodzaju materiał dowodowy. Miał rację, bo dzięki tej dokumentacji, a mam na myśli nie tylko zdjęcia, ale i statystyki przygotowywane przez Einsatzgruppen, wiemy dziś dokładnie, jaka była skala tych zbrodni, i z jakim zaangażowaniem ich dokonywano.
– Współcześni Niemcy wydają się aż nadto pacyfistyczni, kraj jawi się jako tolerancyjny. Gospodarczo RFN to potęga, ale militarnie chuchro. Z drugiej strony brunatna Alternatywa stała się częścią politycznego mainstreamu, a wojsko co jakiś czas demaskuje w szeregach kolejne grupy neonazistów. Ostatnio głośno było o radykałach, którzy w drodze zamachu stanu pragnęli przejąć władzę i zbudować IV Rzeszę. Czy Niemców należy się bać? Dziś pewnie nie, ale w dalszej perspektywie?
– Pewne złowrogie idee niestety nie umarły. Niemieckiego państwa bać się nie trzeba, ale nie zmienia to faktu, że grupy neonazistowskie w dalszym ciągu funkcjonują. I to nie tylko za naszą zachodnią granicą. Kiedy byłam na stypendium w Waszyngtonie, poznałam osobę, która badała środowiska neonazistów w Stanach i ich powiązania z grupami z Niemiec. Przyznam szczerze, zaskoczyła mnie skala tego problemu i sposoby wykorzystania np. amerykańskiego prawa do wolności słowa i rosnącą łatwość globalnej komunikacji, aby obejść niemieckie przepisy cenzury, przesłać propagandę przez Ocean i zmobilizować młodsze pokolenie niemieckich neonazistów. To, co dawniej było nienawiścią rasową, skierowaną przeciwko Żydom, dziś stało się nienawiścią wymierzoną w imigrantów, osoby ubiegające się o azyl i już zasiedlonych „obcokrajowców”. Tego należy się obawiać.
– Zostawmy Niemcy czy Stany. Totalitarne narracje – mówiące o wyjątkowości „nas” i gorszej „naturze” innych – odnajdujemy także w Polsce. Język naszej polityki przesiąknięty jest nienawiścią, promuje wykluczenia. Przypomina niemieckie „zaprowadzanie porządków” w początkowej fazie, gdy dotyczyło to „posprzątania u siebie”. Z drugiej strony mamy rozlazłe państwo, o którym większość obywateli myśli z kpiną, którego potencjał opresji może i nie jest symboliczny, ale też nie rodzi egzystencjalnych lęków. Czy są powody, by bić na alarm?
– Ucząc studentów, staram się im pokazywać, do czego kiedyś doprowadziły podziały na lepszych i gorszych, jakie mogą być konsekwencje wykluczenia, jak wielki wpływ na społeczeństwa mają ideologie, i jak niewiele czasami potrzeba, żeby wywołać falę nienawiści przeciwko pewnym grupom. Cieszę się, bo mam przyjemność pracować z fantastycznymi ludźmi, którzy potrafią wyciągać wnioski. I pokładam w nich nadzieję na lepsze jutro. Bo oni doskonale wiedzą, co jest dziś nie tak, mają swoje zdania i potrafią trzeźwo oceniać aktualną sytuację.
– Oby takich więcej.
– Oby!
– Dziękuję za rozmowę.
Dr Alicja Bartnicka, adiunktka na Wydziale Nauk Historycznych UMK. Specjalistka w zakresie historii Niemiec, zwłaszcza dziejów III Rzeszy, systemów totalitarnych, ze szczególnym uwzględnieniem narodowego socjalizmu i włoskiego faszyzmu. Jej zainteresowania badawcze obejmują także niemiecką okupację w Polsce i Holocaust. Odbyła stypendia naukowe w Stanach Zjednoczonych, Izraelu, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Na początku 2023 r. ukaże się jej książka pt.: „Światopogląd w działaniu. Heinrich Himmler i jego wizja rasowego imperium Trzeciej Rzeszy”, nakładem Wydawnictwa Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.
—–
Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite: