Rura

Weekend przyniósł dalsze pogorszenie sytuacji oddziałów ukraińskich w obwodzie kurskim. Mil-blogerzy prognozują, że Sudża – największa miejscowość zajęta przez Ukraińców – zostanie odbita w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin. To się jeszcze okaże, co nie zmienia faktu, że rosjanie próbują, sięgając w tym celu po desperackie kroki.

W nocy z 7 na 8 marca usiłowali przeniknąć za ukraińskie linie, wykorzystując w tym celu nitkę nieczynnego gazociągu „Przyjaźń”. Ukraińcy potwierdzają, że przeciwnik – w silne kompanii wojska – wyszedł na ich tyły, zaznaczają jednak, że doszło do tego na obrzeżach Sudży. I że zagrożenie zostało „szybko wyeliminowane”. Źródła rosyjskie rozpisują się z kolei o długiej i dramatycznej walce w centrum miasta. Choć obie strony różnią się w ocenie dynamiki zajść i wskazują inne lokalizacje, zgodnie przyznają, że „atak z rury” już się zakończył, że rosjanom nie udało się zdobyć przyczółku i doczekać do nadejścia większych sił.

Skąd pomysł na taką akcję? Wbrew doniesieniom części mediów, nie jest to pierwszy przypadek użycia nieczynnych rurociągów w tej wojnie. Kilkanaście miesięcy temu – podczas zmagań o Awdijiwkę – rosjanie również przedostali się w ten sposób za ukraińskie pozycje. Patrząc bardziej wstecz – w doskonałym filmie wojennym „Wróg u bram” jest scena, w której sowieccy snajperzy przechodzą nad pozycjami Niemców rurami służącymi do transportu pary. Ten element scenariusza zaczerpnięto z rzeczywistych wydarzeń – zmagań o Stalingradzką Fabrykę Traktorów z jesieni 1942 roku. Bitwa o Stalingrad ma wymiar ikoniczny, zwłaszcza w rosji; niektóre jej epizody mogą inspirować nie tylko filmowców.

Co jeszcze wiemy o „ataku z rury”? Większość z ponad setki ludzi, którzy wzięli w nim udział, stanowili byli najemnicy z Grupy Wagnera. Dziś służą oni w brygadzie o nazwie „Weterani”, będącej regularną jednostką rosyjskiej armii. Ten status nie zmienia faktu, że nadal są to ludzie do zadań szczególnie trudnych, wnioskując zaś po skutkach, po prostu samobójczych. „Weterani” mieli do pokonania ponad 12-kilometrowy odcinek gazociągu o średnicy140 centymetrów. Nie wiemy, ile czasu zajęło im przebycie tego dystansu, ale źródła po obu stronach podają, że wielu wojskowych opuściło instalację z objawami zatrucia metanem. Na ujawnionych przez Ukraińców filmikach – pochodzących z telefonów zabitych lub wziętych do niewoli rosjan – widać, że tylko część dywersantów wyposażono w maski przeciwgazowe. A podkreślmy raz jeszcze – mowa o gazociągu, który z uwagi na swą specyfikę musi być szczelny, oraz o instalacji, w której nie ma naturalnego przewiewu.

Niezależnie od tego, w jakiej faktycznie byli kondycji, „Weterani” przeszli na ukraińskie tyły. I tu wersje obu stron się rozjeżdżają. Ukraińcy twierdzą, że w porę zorientowali się o zagrożeniu i już na rosjan czekali. Na dowód przedstawiają dwa filmy z drona, gdzie widać opuszczających rurę mężczyzn, „witanych” salwami. Z kolei rosyjskie źródła przekonują, że udało im się przeciwnika zaskoczyć – i na tej podstawie budują narrację o „wielogodzinnym związaniu walką”.

Motyw „podtrutych, ale dzielnych wojowników” podchwyciło już wielu rosyjskich propagandystów. Hołubienie straceńczego bohaterstwa to „abecadło” rosyjskiej propagandy i polityki historycznej, nie ma w tym więc niczego dziwnego. Szczególnie, że takie przeniesienie akcentów pozwala odwrócić uwagę od porażki całego przedsięwzięcia.

Tym niemniej generalna sytuacja w obwodzie kurskim jest dla rosjan korzystna. O czym piszę w tekście dla „Polski Zbrojnej” – oto aktywny link do tego materiału.

—–

Szanowni, zapraszam Was do sklepu Patronite, gdzie możecie nabyć moje książki w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę znajdziecie pod tym linkiem.

Nz. rosjanie w sudżańskiej rurze/fot. rosyjski profil propagandowy

Wabiki

Sporo istotnych wydarzeń miało miejsce na przestrzeni ostatnich kilkunastu dni. Chciałbym się dziś do nich odnieść, zaczynając od wymiany więźniów, do jakiej doszło między Zachodem (głównie USA) a rosją.

O szczegółach pisał nie będę, bo są już powszechnie znane, należy jednak zwrócić uwagę na istotną w kontekście ukraińskim kwestię. Wymiana dowiodła, że niezależnie od złych i wciąż pogarszających się stosunków między Waszyngtonem i resztą a Moskwą, nadal istnieją efektywne kanały komunikacji. Co więcej, tę efektywność da się mierzyć nie symbolicznymi gestami, ale konkretnymi działaniami. Nie zamierzam wchodzić w dyskusję, kto bardziej wygrał na wymianie: czy rosja, odzyskując „nielegałów”, czy Zachód, ratując zwykle bogu ducha winnych cywilów, oskarżonych przez putinowski reżim o szpiegostwo. Dla obu stron uwolnienie „swoich” było ważnym zadaniem – które właśnie udało się zrealizować.

Ale co z tym ukraińskim kontekstem? Ano to mianowicie, że wymiana jest również sygnałem dla Kijowa. „Rozmawiamy z rosjanami i potrafimy nakłonić ich do kompromisów”, brzmi sedno tego przekazu. Tak, to rodzaj subtelnego szantażu, zachęty, by i Ukraina przysiadła się do stolika. Nie wyciągałbym z tego skrajnych wniosków w stylu: „grożą, że dogadają się za plecami Ukraińców”. Niezależnie od rozmaitych zaniechań Zachodu, nie uważam scenariusza jego zdrady za mocno prawdopodobny. Raczej chodzi tu o udostępnienie „udeptanego placu” do retorycznego pojedynku, jakim będą ukraińsko-rosyjskie negocjacje. Zdaje się, że w Kijowie to rozumieją, stąd deklaracje prezydenta Zełenskiego o konieczności zorganizowania kolejnego szczytu pokojowego, tym razem już z udziałem rosji.

—–

Zostawmy politykę. Ze zdarzeń wartych odnotowania mamy też masakrę wagnerowców (czy raczej ex-wagnerowców, bo teraz to stado zwyrodnialców nazywa siebie „Korpusem Afrykańskim”). Doszło do niej w Mali, na pograniczu z Algierią. Jaki ma to związek z Ukrainą? Najpierw odrobina wyjaśnień – otóż w Mali (oraz w Burkina Faso i Nigrze) rządzą obecnie hunty wojskowe, korzystające ze wsparcia rosyjskich najemników. Moskwa postanowiła w Afryce namieszać, a że nie trzeba do tego wielkich nakładów i sił, Kreml posłużył się pogrobowcami prigożyna. Nieco ponad setka z nich stacjonowała w Mali, zajmując się tym, w czym są najlepsi – pacyfikacją cywilnych osad podejrzanych o brak akceptacji dla władzy puczystów. Mordów dokonywano na obszarze zamieszkałym przez Tuaregów – i to bojownicy z tej grupy etnicznej zasadzili się na rosjan i towarzyszące im malijskie oddziały rządowe.

W bitwie zginęło kilkudziesięciu ruskich – mówi się o 50-80 najemnikach – czyli co najmniej połowa kontyngentu. Kilkunastu oprawców dostało się do niewoli. Wśród ujawnionych zdjęć dokumentujących miejsce starcia – zwykle przedstawiających stosy rosyjskich trupów – znalazło się też takie, na którym tuarescy bojownicy, w towarzystwie europejsko wyglądających mężczyzn, trzymają ukraińską flagę. Wywiad wojskowy Ukrainy (HUR) już dawno potwierdził, że jego ludzie działają także w Afryce. „Będziemy ścigać wagnerowskich przestępców po całym świecie”, zapowiedział dowódca formacji, gen. Budanow. I ta groźba jest realizowana (co skądinąd zasługuje na oddzielny tekst). Ukraińcy wprost przyznają, że pomogli Tuaregom zastawić sidła na rosjan. Efekt? Mali właśnie zerwało stosunki dyplomatyczne z Ukrainą. Czy Burkina Faso i Niger również podejmą tak dotkliwe kroki (po których Ukraina „już się nie podniesie”)? Żarty żartami, ale z Kijowa płyną sygnały, że afrykańska epopeja HUR dopiero się rozkręca. A wizerunek rosji na Czarnym Lądzie – jako kraju zapewniającego skuteczne wsparcie najemnicze – został poważnie nadwyrężony.

—–

Nadwyrężono – znów! – dopiero co połataną obronę przeciwlotniczą Krymu. Ukraińskie rakiety spadły na Sewastopol i okolice, niszcząc kilka wyrzutni S-400. To już standard, można by rzec, ale uderzenie zasługuje na uwagę z innego powodu. Oto bowiem Ukraińcy „dobili” uszkodzony okręt podwodny „Rostów nad Donem”.

Przypomnijmy, we wrześniu 2023 roku jednostka – odstawiona do suchego doku na czas remontu – trafiona została dwoma pociskami Storm Shadow/SCALP. Zniszczenia wydawały się na tyle poważne, że w zgodnej ocenie specjalistów „Rostów…” można było uznać za wyeliminowany ze służby. Ale rosjanie się uparli – prowizorycznie załatali kadłub (Sewastopol nie daje możliwości przeprowadzenia bardziej zaawansowanej naprawy) i odstawili okręt do wypełnionego wodą basenu. Tam miał czekać na możliwość przeholowania do właściwej stoczni (czyli de facto opuszczenia Morza Czarnego). No i się nie doczekał, ponownie trafiony, najpewniej przy użyciu ATACMS-a, który posłał jednostkę na dno.

Czy to już koniec „Rostowa…” (wartego 300 mln dol.)? Zeszłoroczna decyzja o połataniu okrętu miała propagandowy wymiar – rosjanie chcieli udowodnić, że Ukraińcy nie mogą zniszczyć im tak cennej jednostki; niezależnie od ekonomicznej nieopłacalności tego przedsięwzięcia. Niewykluczone, że do głosu doszły też inne argumenty – w rosji długotrwałe (naprawdę wieloletnie…) remonty jednostek pływających to nic nadzwyczajnego. Pod pozorem operacyjnej i propagandowej konieczności reanimuje się tam trupy – czego najlepszym przykładem nieszczęsny paralotniskowiec „Admirał Kuzniecow” – „topiąc” przy tej okazji potężne pieniądze. Część tych środków trafia oczywiście do kieszeni wszelkiej maści beneficjentów, tuczących się na korupcji trawiącej siły zbrojne i sektor obronny. Niewykluczone, że (także) naciski takiego lobby zadecydowały o dalszym losie „Rostowa…”.

Niezależnie od tego, historia okrętu niesie lekcję dotyczącą uznawania strat – nie wszystko, co trafione, definitywnie przepada. W przypadku floty czarnomorskiej nie mówimy o pojedynczym przypadku. Dość wspomnieć, że jeden z koszmarnie zdemolowanych w Berdiańsku w 2022 roku desantowców został przez rosjan wyremontowany i przywrócony do służby. „Pewniaki” to tak jak „Moskwa” – spoczywające głęboko na morskim dnie wraki.

—–

Wrakami zostaną wszystkie ukraińskie F-16 – zapowiada rosyjska propaganda. Tak dochodzimy do najważniejszej wiadomości minionych dni. Wiecie już zapewne, że pierwsze samoloty dotarły do Ukrainy i że rozpoczęły dyżury bojowe. Nie będę się o tym rozpisywał, bo wczoraj był to temat dnia i zapewne naczytaliście się rozmaitych doniesień. Od siebie chciałbym jednak dodać kilka obserwacji i ustaleń.

Zacznę od rosyjskiej propagandy, która w sprawie „efów” właśnie dokonała efektownej wolty. Dostarczenie maszyn nie jest już „przekroczeniem czerwonej linii” (po którym odwet rosji będzie srogi i ucierpi cały Zachód…), a staje się mało istotnym wydarzeniem, godnym co najwyżej komentarza, że „i tak sobie poradzimy”. Znamy ten schemat działania Moskwy – początkowego napinania mięśni, by na koniec z podkulonym ogonem pogodzić się z rzeczywistością (tak, podkulonym; nadal harde deklaracje niczego nie zmieniają, liczy się to, że „efy” są, a odwetu nie ma, Himarsy przyszły, zemsta nie, SCALP-y na łeb spadają, retorsji brak, itp., itd.). Mamy więc kolejny przyczynek do rozważań o rosyjskim łobuzie, którego nie należy się przesadnie obawiać, i z którym najlepiej rozmawiać z pozycji siły.

Pozostając w temacie rosyjskiej słabości. Część komentatorów doniosła z poirytowaniem, że „ujawnienie” efów stało się okazją do celebry. Oficjalnej uroczystości, z udziałem głowy państwa, wyższych dowódców, że w tym celu zwieziono w jedno miejsce nie tylko VIP-ów, ale i cenny personel lotniczy (a w Ukrainie każdy pilot i mechanik jest dziś na wagę złota), no i oczywiście samoloty. Przecież jakby rosjanie się o tym dowiedzieli… Wystarczyłyby ze dwa Iskandery, może trzy, i zadano by Ukraińcom najdotkliwszy cios w tej wojnie.

No, zadano by – muszę przyznać. Ale – okazuje się – moskale są „za krótcy”, by taką operację przeprowadzić. Ukraińskie władze i dowództwo są na tyle nieprzeniknione dla rosyjskich spec-służb, że zdołano zorganizować taką ceremonię (nie wiem gdzie, sądzę, że na południu, w okolicach Odesy). Ba, do udziału zaproszono kilkoro dziennikarzy, a to zawsze jest istotny czynnik ryzyka, gdy chce się zachować poufność wydarzenia. Tyle w temacie profesjonalizmu, a de facto impotencji rosyjskich służb. Co zaś się tyczy ceremonii – myślę, że u nas wyglądałoby to podobnie. Nie podoba mi się ten wschodniacki rys kulturowy, ale z drugiej strony dobrze wiem, jak ważny jest propagandowy wymiar wojny. A wejście do akcji F-16 to nie byle co dla podtrzymania morale społeczeństwa.

Czy propagandowa waga tego wydarzenia nie dominuje nad ściśle wojskową (rozumianą jako korzyści operacyjne)? Napiszę o tym w kolejnym tekście, na potrzeby tego chciałbym jeszcze odnieść się do ceremonii. Uświetniły ją m.in. maszyny, przez niektórych komentatorów rozpoznane jako atrapy. Kilkadziesiąt takich „atrap” – a po prawdzie, wytrzebionych „prawdziwych” płatowców, ściągniętych ze składowiska w Stanach – trafiło do Ukrainy na przełomie maja i czerwca br. (przez Polskę i Rumunię). Nie ustaliłem, jak duże jest to „kilkadziesiąt” – mam nadzieję, że spore i zaraz wyjaśnię dlaczego. Transportowi jednej z takich „maszyn” udało mi się przez chwilę towarzyszyć; nie pisałem o tym, a i teraz ledwie wspominam z oczywistych powodów. Tak czy inaczej, to wtedy uzmysłowiono mi pewien „cyrkowy” zamysł. Jaki?

Skorupy rozwieziono po Ukrainie, by pełniły role wabików. To oczywiste, że rosjanie będą na efy polować z wielką zaciekłością. Polują na posowieckie samoloty i gdyby zsumować wyniki ich działań udokumentowanych na filmach, wyszłoby, że zniszczyli ukraińskie lotnictwo po wielokroć. Materiały filmowe nie zawsze są zmanipulowane, niekiedy przedstawiają uderzenia w realistyczne makiety bądź właśnie w wytrzebione skorupy – o czym rosjanie nie wiedzą lub udają, że nie wiedzą („sukces jest sukces, zwłaszcza dobrze udokumentowany”). No więc wabiki z efów posłużą do skanalizowania części tej wściekłej zajadłości ruskich. Im samym zaś – co warto mieć „z tyłu głowy” – pozwolą ogłaszać kolejne sukcesy, odnoszone w zwalczaniu zachodniej „super-techniki”.

A skoro o t a k i ch sukcesach mowa – za kilka dni dziewięćsetny dzień trzydniowej operacji specjalnej putina.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę wesprzeć mój raport – subskrypcją lub „kawą”. Bez Was – ot, proza życia… – nie będę miał za co pisać. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Maciejowi Mieczkowskiemu, Rafałowi Rachwałowi, Tomaszowi Jakubowskiemu i Michałowi Wacławowi.

Nz. Ukraińskie F-16/fot. Kancelaria Prezydenta Ukrainy

Konwój

Zlały mi się ostatnie dni w jeden i wciąż się gubię ze wskazaniem, kiedy co się wydarzyło. Czy w poniedziałek, czy w środę – jeden czort. Między niedzielą rano a wczorajszym wieczorem spałem w łóżku zaledwie 3,5 godziny, większość czasu spędzając w aucie na trasie Kraków-Kijów-Charków-Bachmut i z powrotem (plus kilka drzemek na siedzeniu pasażera; dość, by dalej funkcjonować, za mało, by odpocząć). O czym wspominam z prośbą o zrozumienie. Podzielę się niemal wszystkim, co zobaczyłem i usłyszałem podczas tego wyjazdu – ale na raty.

Dla porządku dodam, że konwój, z którym jechałem, dowiózł do Bachmutu 15 ton pomocy humanitarnej. Wojsko z kolei otrzymało drony i generatory. Wyjazd zorganizowała Fundacja Otwarty Dialog, od dawna zaangażowana w pomoc Ukrainie.

Pytacie mnie, jak jest w Bachmucie – i tym zajmę się na początek, zwłaszcza że kilka spraw wymaga wyjaśnienia.

Zacznijmy od tego, że miasto – wbrew pojawiającym się informacjom – nie jest kompletnie zrujnowane. Nam, Polakom, takie określenie kojarzy się ze zgładzoną przez Niemców Warszawą. Zrównaną z ziemią, szczególnie na terenie dawnego getta. Przedmieścia Bachmutu od wschodniej i północnej strony rzeczywiście wyglądają fatalnie, ale nawet tam nie sposób mówić o totalnej destrukcji. Niewiele jest całkiem rozbitych domów, choć sporo zostało na tyle poważnie uszkodzonych, że nie nadają się już do zamieszkania. Przykładem niech będzie rozdzielony detonacją blok ze zdjęcia. W centrum i pozostałej części miasta wiele budynków stoi nietkniętych, pośród nich wielkogabarytowe wieżowce. Mniej więcej jedna trzecia całej zabudowy nosi wyraźne ślady ostrzałów: wypalone mieszkania – czasem całe piętra – zarwane dachy, usiane dziurami od odłamków fasady, pozbawione szyb okna. Główne drogi – mimo iż zryte gąsienicami – pozostają przejezdne; powalone drzewa, lampy i słupy energetyczne na bieżąco usuwa z jezdni wojsko. Gdzieniegdzie widać leje, których liczba (wraz z opisanymi zniszczeniami) potwierdza, że Bachmut nie jest zasadniczym celem artyleryjskiego ostrzału. Bitwa toczy się pod miastem i nad nim.

Odgłosy przelatujących nad miejscowością pocisków często zlewają się w jeden nieprzerwany grzmot. Nasłuchując z pozycji „w środku miasta”, składają się nań przede wszystkim dźwięki wystrzałów, z rzadka eksplozji. „Bo biją nasi”, zapewniali mnie żołnierze. Jeden z nich, Jurij (poświęcę mu więcej uwagi w innym wpisie, gdyż to arcyciekawa postać) stwierdził wręcz: „jak zaczynały się boje o Bachmut, rosjanie mieli dziesięć razy więcej luf niż my. Teraz jest jeden do jednego”. Nie wiem, czy rzeczywiście tak się sprawy mają – z miejsc, w których byłem, miałem bliżej do pozycji ukraińskiej artylerii, a ta waliła gęsto.

„Są pięć kilometrów stąd”, mówił Jurij, gdy zatrzymaliśmy się na północno-wschodnich obrzeżach miasta. I wskazał przestrzeń u wylotu drogi prowadzącej do Sołedaru. „Na razie za daleko, by sięgnął nas ogień z broni ręcznej, ale cały czas próbują podchodzić bliżej”.

Nie, nie ludzką falą – jak często podaje się w mediach. Morska analogia jest o tyle zasadna, że rosjanie raz za razem atakują ukraińskie linie, ale nie masą. Wróg wysyła w bój kilku-kilkunastoosobowe grupy, które operują jednocześnie w wielu miejscach. „Kłują” ukraińską obronę z zamiarem zmęczenia obrońców. Wiele takich pododdziałów zostaje unicestwionych, te, którym udaje się zająć choć trochę nowego terenu, natychmiast się okopują. Determinacja i konsekwencja wsparta precyzyjnym jak na rosjan ogniem oraz umiejętnościami żołnierzy desantu. Jest ich pod Bachmutem coraz więcej, stopniowo zastępują wagnerowców. Nie chcę z tego wyciągać żadnych ogólnych wniosków, ale z tego, co usłyszałem, wynika, że w podbachmuckich bojach rosjanie przestają używać zmobilizowanych jesienią rezerwistów.

Napiszę o tym więcej w kolejnym materiale, a teraz wrócę jeszcze do miasta i jego mieszkańców. Zostało ich kilka tysięcy (taki rząd wielkości podają ukraińscy żołnierze). Starcy, którzy ani myślą opuszczać swoich domów, oraz ci, którzy nie mają gdzie, do kogo i za co uciekać. Spotkałem się z opinią, że sporo tam żulików – alkoholików, narkomanów, bezdomnych – z oburzającą jak dla mnie sugestią, że takim ludziom nie warto pomagać. Ani myślę brać udział w żenującej dyskusji, tym niemniej chciałbym zwrócić uwagę, że Bachmut pozbawiony jest prądu, gazu, ogrzewania. Że ludzie – jak mężczyzna na zdjęciu – nie zawsze mają dostęp do wody innej niż ta z kałuż. Spróbujcie przeżyć w takich warunkach, zimą, kilka tygodni – nawet najzdrowsza, rumiana buźka zmieni się w nieco żulikowate, opuchnięte oblicze, a najbardziej wyszukaną garderobę zastąpi wielowarstwowa „cebulka”.

Nie wiem, ilu spośród tych, którzy zostali, czeka na „wyzwolenie” przez armię rosyjską. Spotkałem we wtorek jedną taką osobę – starszego mężczyznę. „Będzie co będzie”, powiedział mi do kamery, wcześniej opowiadając o żonie i dzieciach, którzy jeszcze przed wojną wyemigrowali do rosji. „Chciałbym do nich, bo tu nic mnie nie trzyma”, przyznał, w rosyjskich żołnierzach widząc swój „pomost” do bliskich. Ot, donbaska rzeczywistość – w wydaniu, które słuszny gniew na rosjan często nam przesłania…

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zasoby

Rosyjskie rakiety spadają dziś na ukraińskie węzły kolejowe. Jeśli coś w tym zaskakuje, to fakt, że Rosjanie wzięli się za tego rodzaju akcje po dłuższej przerwie, a i tak czynią to w zakresie, który trudno nazwać masowym. Ku wściekłości telewizyjnych ekspertów, chadzających na pasku Kremla, którzy nie mogą zrozumieć – i dają temu wyraz na wizji – „dlaczego armia tak cacka się z Ukrainą!?”. „Przecież przez te węzły idzie zachodnia pomoc!”, grzmią, świadomi, że pozycja eksperta w państwowej telewizji pozwala na łajanie generalicji (byle nie po nazwisku!). Tak putinowcy budują pośród zwykłych Rosjan przekonanie, że niepowodzenia w Ukrainie wynikają z samoograniczającego się charakteru „operacji specjalnej”, co zostawia furtkę dla argumentacji typu „ale jak już NAPRAWDĘ zaczniemy…”. Jednocześnie w takich okolicznościach Kreml tworzy dodatkową presję na wojskowych („widzicie, co o was mówią w telewizji…?”), dopingując ich do bardziej zdecydowanych działań.

Rzecz w tym, że generałowie (zwykle) głupi nie są – i nie trzeba im porad czy drwin. Mają za to związane ręce. Bo po pierwsze, Ukraińcy wykazują się niesamowitą determinacją, jeśli idzie o odbudowę uszkodzonej infrastruktury transportowej. Zniszczone węzły kolejowe reaktywowane są w ekspresowym tempie (tak samo zresztą jak uszkodzona infrastruktura komunalna; służby miejskie robią wszystko, by jak najszybciej przywracać dostawy energii i podstawowych usług). Po drugie, w rosyjskim arsenale rakietowym na dobre rozhulał się wiatr. O brakach w rakietach i pociskach manewrujących, zdolnych do precyzyjnych rażeń dużych obiektów z dużej odległości, najlepiej świadczy fakt, że armia najeźdźcza zaczęła używać pocisków morskich do ataków na cele lądowe. Odpowiedników słynnych ukraińskich Neptunów, zaprojektowanych do odnalezienia i trafienia poruszających się po wodzie obiektów. Amunicja tego typu jest znacznie droższa od Iskanderów czy Kalibrów, które lecą „po sznurku”; fakt, iż cel się nie przemieszcza, eliminuje konieczność zainstalowania dodatkowych, kosztownych systemów celowniczych/manewrujących. Teoretycznie Rosjanie mają wszystko, żeby uzupełnić magazyny i nie strzelać z arcydrogich rakiet, w praktyce wygląda to dużo gorzej. Cała elektronika tych systemów uzbrojenia jest bowiem zachodnia i w tym momencie niedostępna z uwagi na sankcje. Rosjanie zatem nie są w stanie odtworzyć zapasów „inteligentnej amunicji”, a tym, co mają, gospodarzą oszczędnie. Co ostatecznie i tak zmusza ich do rozrzutności, gdy warta kilka milionów dolarów rakieta, z mniejszą niżby tego wymagały okoliczności głowicą (bo wspomniane dodatkowe oprzyrządowanie pakuje się do kadłuba kosztem wielkości ładunku bojowego), niszczy rampę i skupisko torów o wielokrotnie niższej wartości. I to niszczy na kilkanaście-kilkadziesiąt godzin, potrzebnych ekipom remontowym na odbudowę uszkodzonego węzła. Krew w piach.

Dużo większe efekty mogą przynieść ataki na obiekty cywilne, bo dają nadzieję na złamanie woli oporu obrońców – kalkulują rosyjscy dowódcy. Rażona rakietami Odessa to najnowszy przykład tego typu zbrodniczych założeń.

I tylko Ukraińcy ani myślą się poddać. Co więcej, właśnie realizują zapowiadaną natowskim partnerom już jakiś czas temu strategię „podpalania Rosji”. Nie wiem, czy wysiłki białoruskich „kolejowych partyzantów” – którym udało się mocno pokrzyżować rosyjskie plany wykorzystania białoruskich kolei do przerzutu wojska – były w jakiś sposób koordynowane z Kijowa. W mojej ocenie mieliśmy tu do czynienia z „braterskim wsparciem” dla Ukraińców ze strony lokalnych przeciwników Putina i Łukaszenki. Ale za tym, co od kilku dni dzieje się w Rosji, bez wątpienia stoją sami Ukraińcy. Pożary w instytucjach naukowych pracujących na rzecz armii, ataki na mosty i wreszcie płonące składy paliw i amunicji (jak dziś w Briańsku), to efekty twardych kinetycznych uderzeń (ataków lotniczych/rakietowych) oraz bardziej skrytych działań grup dywersyjnych. Ukraińcy mają w prowadzeniu takich operacji spore doświadczenie – SBU nauczyła się ich w Donbasie, na terytoriach okupowanych po 2014 roku. Przez niemal osiem lat tak, jak „znikali” donbascy zdrajcy i dowódcy lokalnych milicji, tak „znikały” ważne elementy infrastruktury, niezbędne do prowadzenia wojny (mosty, magazyny broni itp.). Rosja – z jej koszmarną korupcją, bylejakością wykonania strategicznych dla państwa instalacji oraz całym kontekstem kulturowym (język, powiązania rodzinne) – jest dla ukraińskich sabotażystów idealnym miejscem do działań. Szczególnie, że Rosjanie wykazują się wyjątkową nonszalancją. Kluczowych obiektów znajdujących się w promieniu do 120-150 km od granicy nie strzegą przeciwlotnicze systemy obronne, a w miejsce oddziałów wojsk wewnętrznych, wysłanych do Ukrainy, nie dotarły uzupełnienia z głębi kraju. Oczywiście, poza nonszalancją może to też być kolejny dowód na „krótką kołderkę” rosyjskich sił zbrojnych.

Których siły specjalne właściwie w ukraińskiej wojnie nie istnieją. Na początku inwazji mówiło się o spec-komandzie przerzuconym do Kijowa z zadaniem pojmania ukraińskiego prezydenta. Błędnie identyfikowano ów zespół jako oddział najemnych wagnerowców (po prawdzie – biorąc pod uwagę powiązania między wywiadem wojskowym GRU a Grupą Wagnera – nie było w tym wielkiego nadużycia). Ukraińcy z kolei ostrzegali NATO przed atakami rosyjskich „specjalsów” na centra logistyczne i kanały przerzutowe dla sprzętu płynącego do Ukrainy. Chodziło tu o działania dywersyjne, nie pod własną flagą, na terytorium Rumunii, Słowacji, ale przede wszystkim Polski. Jak na razie do żadnych „wypadków” nie doszło, co każe wierzyć w odpowiednie zabezpieczenie dostaw, skutkujące bezsilnością Rosjan.

I skoro o dostawach mowa – jest tego tyle, że Ukraińcy mają ogromne szanse na przetrzebienie Rosjan i odebranie im inicjatywy strategicznej. Ale nie wpadajmy w nadmierny entuzjazm. Setka naszych T-72, odpowiednio apgrejdowanych przez Ukraińców – wraz z całą masą innego ciężkiego uzbrojenia, które jest już albo na miejscu, albo w drodze – rozstrzygnie pierwszą bitwę o Donbas. I zapewne nie przetrwa do kolejnej. Wojna na wschodzie jest konfliktem niezwykle materiałochłonnym („front przetrawi wszystko”, mawia mój kolega). Rosjanie – jeśli teraz nie dojdzie do istotnego przełomu – za dwa-trzy tygodnie nie będą mieli już dość sił, żeby atakować. Ale Putin nie sprawia wrażenia gotowego do rozmów pokojowych, orki zatem najpewniej się okopią na zajętych pozycjach, a w kraju będą zbierały siły do kolejnego, dużo potężniejszego uderzenia. Do drugiej bitwy o Donbas, latem bądź na początku jesieni. Masowa mobilizacja i równie masowe czyszczenie magazynów ze sprzętu, który będzie się jeszcze nadawał do użycia – oto rosyjskie sposoby na zbudowanie przewagi. Ilościowej, bo o jakości nie będzie tu mowy. Ukraińcy tak zasobnych magazynów nie mają, a wytraconego sprzętu – za miesiąc czy dwa – nie da się już uzupełnić poradzieckim, stanowiącym dotąd podstawę w ukraińskiej armii. Nie da się, gdyż nie będzie już czym i skąd. Dlatego coś, co wciąż jest dla nas nowością i co w gruncie rzeczy nie ma jeszcze charakteru zjawiska masowego – dostawy ciężkiej broni zachodnich producentów – musi się wkrótce stać oczywistą oczywistością. Bez której Ukraina nie przetrwa.

—–

Nz. Płonący dziś w środku nocy rosyjski Briańsk/fot. klatka z filmu udostępnionego przez Ukraińską Prawdę.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przytyk

I co z tym Donbasem? – pytają mnie Czytelnicy. – Miała być wielka bitwa, a jak na razie nic takiego się nie dzieje – zauważają. Skądinąd słusznie, bo w potocznym przekonaniu „bitwa” to jednorazowy incydent, a że mało uczymy się historii najnowszej, to zwykle jeszcze postrzegamy ją jako kilkugodzinne zmagania. Coś jak starcie pod Grunwaldem, trwające od rana do wieczora. Nakłuli się, narąbali – i przed zachodem słońca skończyli. Współczesność tymczasem – tak dramatycznie nieobecna w programach szkolnych – już na stałe zmodyfikowała pojęcie „bitwy”; takie boje nad Sommą czy pod Verdun toczyły się przez kilka miesięcy i de facto były serią imponujących potyczek, z których część – z uwagi na rozmach – zasługiwałaby na osobną kategorię w historii. To w takim ujęciu używa się dziś określenia „bitwa o Donbas”, w takich okolicznościach pierwsze 30 dni bojów na północy Ukrainy zyskało miano „bitwy o Kijów”. Oczywiście, określenia „kampania w Donbasie” czy „kampania we wschodniej Ukrainie” byłyby bardziej na miejscu, ale z jakichś (nieistotnych w tym momencie) powodów bardziej wolimy słowo „bitwa”. Niech więc tak będzie – i dajmy sobie spokój z rozważaniami natury metodologiczno-semantycznej.

Rozstrzygnięć nie ma i przez wiele dni nie będzie. Rosjanie przyjęli strategię „macania” ukraińskiej obrony, szukania jej słabszych punktów. Metodą klasycznie rosyjską, czyli rozpoznaniem bojem. Ładują więc z artylerii wzdłuż całej linii frontu, a potem posyłają do ataku piechotę wspartą czołgami i wozami bojowymi. Co znamienne, „mięsem armatnim” są zwykle oddziały z tak zwanych ludowych republik; źle wyszkolone, źle wyekwipowane, kiepsko zmotywowane. Ale nadające się do „badania gruntu”. Tam, gdzie sytuacja jest obiecująca, do akcji wkraczają grupy bojowe regularnej rosyjskiej armii. Dla pewności – jest coraz więcej doniesień na ten temat – „ubezpieczane” przez kadyrowców. Ubezpieczane tak, jak w czasach II wojny światowej ubezpieczały nacierające wojska oddziały zaporowe NKWD. Stalinowski rozkaz nr 227 – znany pod hasłem „ani kroku wstecz!” – wygasł wraz z zakończeniem tamtego konfliktu, ale wiele wskazuje na to, że stał się inspiracją dla współczesnych dowódców rosyjskich sił zbrojnych. Wpadły więc pierwszoliniowe orki w kleszcze – z przodu Ukraińcy, z tyłu swoi Czeczeni – lecz wbrew intencjom generałów, nie przekłada się to na spektakularne sukcesy. O przełamaniu frontu nie ma mowy, a kilka lokalnych zdobyczy pozostaje bez wpływu na strategiczną sytuację w Donbasie.

Rosjanie popełnili tu kardynalny błąd (który to już w tej wojnie?). Działają „ławą”, zamiast skupić się na jednym, dwóch punktach. Lokalne ataki z zachowaniem znacznej przewagi w ludziach i sprzęcie przyniosłyby im większe korzyści; w taki sposób łatwiej byłoby zrobić we froncie wyrwę. Mam wrażenie, że powody rosyjskiego zaniechania są natury mentalnej. Że tamtejsi sztabowcy planują operacje jakby znów/wciąż istniał Związek Radziecki, a armia liczyła miliony żołnierzy. I zachowała wysokie możliwości ofensywne, przy jednoczesnej zdolności do obrony już zajętych terytoriów. A tak wcale nie jest. Rosjanie mają w Donbasie około 70 tysięcy żołnierzy, których wspiera 20 tysięcy „wojskowych” z separatystycznych republik i kilkanaście tysięcy najemników. Ukraińskie siły liczą mniej więcej tyle samo ludzi. Fakt, iż obrońcom udało się przerzucić na wschód spore oddziały (wcześniej było tam 40 tysięcy żołnierzy), dowodzi kolejnego rosyjskiego błędu. We właściwie prowadzonej wojnie – patrząc z rosyjskiej perspektywy – Ukraińcy nie powinni mieć takiej swobody operacyjnej. Jest ona dla Rosjan tym bardziej niebezpieczna, że u obrońców nie ma rozróżnienia na jednostki lepsze i gorsze. Tak naprawdę do boju o Donbas stanęła elita ukraińskiej armii – brygady zaprawione w bojach jeszcze z czasów sprzed inwazji oraz oddziały ostrzelane i okrzepłe w bitwie o Kijów. Do pięt nie dorastają im „wagnerowcy” gorszego sortu, wojskowi z łapanki z DRL i ŁRL czy „tik-tokowi” bojownicy z Czeczenii. Dlaczego? Do tej pory zginęło trzy tysiące z ośmiu tysięcy delegowanych do Ukrainy najemników; w zastępstwie poległych, na wojnę wysyła się już nie „ex-specjalsów”, bo tych w Rosji mocno ubyło, ale chętnych do szybkiego zarobku mężczyzn po służbie zasadniczej, których wartość bojowa jest wysoce wątpliwa. Z kolei „armiom” republik ludowych brakuje ochotników, od tygodni trwają więc „łowy” na mężczyzn w Doniecku i Ługańsku; takie wojsko nada się do pacyfikacji cywilów, w innych okolicznościach zwyczajnie się nie sprawdza. Podobnie jak kadyrowcy, nieźle wyekwipowani i odważni, ale kompletnie nieogarniający podstaw wojskowej taktyki. I masowo ginący na skutek tych warsztatowych braków, złośliwie określanych mianem głupoty.

Zatem tylko regularne rosyjskie wojsko może stawić czoła obrońcom. I oczywiście, ma ono wielką przewagę w lotnictwie i artylerii, sporą w czołgach i wozach bojowych. Wystarczającą, gdyby mądrze tych atutów użyć. Ale jako się rzekło – Rosjanie z nich nie korzystają. A czas działa na pożytek Ukraińców. Zachód śle do Ukrainy już nie tylko lekki sprzęt. W ciszy dzieją się naprawdę wielkie rzeczy i już niebawem część rosyjskich atutów uda się zniwelować. Tak naprawdę pozostanie im jedynie nieproporcjonalnie silne lotnictwo, ale po pierwsze, udowodnili już, że nie potrafią z niego efektywnie korzystać, po drugie, zmienia się struktura wyposażenia przeciwlotniczego i przeciwrakietowego ukraińskich wojsk na wschodzie kraju. Bez wchodzenia w szczegóły, pojawia się tam coraz więcej sprzętu o lepszych parametrach niż naramienne wyrzutnie. Swoboda operacyjna rosyjskiego lotnictwa nad Ukrainą będzie więc spadać, nie rosnąć.

Stąd przekonanie, że Ukraińcy mogą bitwę o Donbas wygrać.

I oczywiście, dojdzie do tego dzięki pomocy Zachodu (w tym Polski). Co podkreślam, bo spotkałem się dziś z absurdalnym zarzutem na Twitterze. „Bez Zachodu Ukraińcy nie byliby w stanie się bronić”, pisze jeden z użytkowników. Kontekst tej wypowiedzi nie pozostawia wątpliwości, że był to przytyk w stronę obrońców. Tyleż zabawny, co żałosny. Bo owszem, dostawy broni i amunicji są ważne. Wsparcie wywiadowcze może nawet bardziej istotne. Fakt, iż między 2015 a 2021 rokiem 70 tysięcy ukraińskich żołnierzy każdego szczebla przeszło różnorakie szkolenia pod okiem instruktorów NATO (także Polaków), zdecydowanie pracuje dziś na korzyść obrońców. Którym zdrowie i życie ratuje zaimplementowany z zachodnich armii system medycyny pola walki (mój boże, w 2015 roku modliłem się, by mnie nic nie trafiło, albo żeby trafiło „na amen”. Przyzwyczajony do realiów natowskiego Medavacu, świadomości, że gdziekolwiek będę, w ciągu godziny wyląduję na stole operacyjnym, a wcześniej fachowa ręka odpowiednio mnie „zaopatrzy”, z przerażeniem oglądałem rozklekotany ambulans ukraińskiego wojska w Popasne i słuchałem lekarza, który mówił mi, że „jego” stół jest z lat 50., a żołnierzy nie uczy się zakładania opasek uciskowych, których zresztą wojsku brakuje). Dziś przeżywalność ukraińskich rannych jest na poziomie 70-kilku procent, rosyjskich 30-50 (w zależności od formacji – po szczegóły odsyłam do wcześniejszego wpisu). Więc tak, zasługi Zachodu/NATO są duże – a życzyłbym sobie, żeby były większe! – ale u licha, bez woli oporu i bez odwagi Ukraińców na nic by się to wszystko zdało. To oni walczą – giną, zostają ranni. I to oni zabijają, odwalając za Europę najtrudniejszą część zadania.

—–

Wysoce wymowne zdjęcie w kontekście ceny, jaką płacą Ukraińcy za bezpieczeństwo całej Europy…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Postaw mi kawę na buycoffee.to