Powtarzalność

Fińsko-sowiecka wojna zimowa (z lat 1939-40) – poza szeregiem innych podobieństw do wojny w Ukrainie – pozwala dostrzec znamienną powtarzalność zachowań władców Kremla. Przede wszystkim ich skłonność do przeszacowywania możliwości własnych i niedoszacowywania potencjału przeciwnika oraz bezwzględną determinację. No i strach przed skumulowaną siłą dużych graczy i ich skoordynowanym działaniem. Warto te czynniki uwzględnić w rozważaniach o przyszłości natowskiej Europy.

Należy więc odrzucić założenie o oczywistości przewagi Sojuszu nad rosją. Fakt, iż ta przewaga istnieje, nie wyklucza scenariusza, w którym rosjanie znów coś źle zinterpretują, uznają jakąś cechę czy postawę za słabość. Na przykład dojdą do wniosku, że zajęte polityką wewnętrzną USA nie zaangażują się w obronę któregoś z europejskich państw. Podobne założenie leżało u podstaw agresji na Ukrainę – na przełomie 2021 i 2022 roku Kreml kalkulował, że Stany, po blamażu w Afganistanie, co najwyżej pogrążą palcem, ale realnie nic nie zrobią.

Porzucić trzeba też dotychczasowe wyobrażenia o rosyjskim progu bólu. „To był mój błąd”, przyznał generał Walery Załużny w słynnym wywiadzie dla „The Economist” z listopada 2023 roku. „rosja ma co najmniej 150 tys. zabitych. W każdym innym kraju taka liczba ofiar zatrzymałaby działania zbrojne”, mówił ówczesny naczelny dowódca ukraińskich sił zbrojnych. Tak tłumaczył się z porażki kontrofensywy na Zaporożu, sugerując, że jednym z jej celów było maksymalne wykrwawienie rosjan. Tyle że na Kremlu nie przejęli się stosami trupów.

I dalej nie przejmują. To, co dzieje się na froncie, zasługuje na miano hekatomby – rosjanie giną „przemysłowo”. Nie mam pojęcia, ilu jeszcze musi polec, by w Moskwie uznano, że dalsze prowadzenie wojny nie ma sensu. Pół miliona? Milion? Oczywiście, sytuacja z Ukrainą może być nieco inna niż w przypadku nowej wojny. Niewykluczone, że Kreml – wyposażony w wiedzę, którą dysponuje w tej chwili – w ogóle by „specjalnej operacji wojskowej” nie wszczynał. Teraz zaś brnie w nią, bo skoro już tak wiele „zainwestowano”, to  nie można się wycofać. W takim ujęciu wejściowy próg bólu wcale nie musi być tak wysoki, jak nam się dziś, „po Ukrainie”, wydaje. Ale dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy założyć, że ryzyko wysokich strat może nie być dla rosjan wystarczająco odstraszające.

Co te rekomendacje winny oznaczać w praktyce? Po pierwsze, budowanie potencjału, który postawi rosjan przed ryzykiem nie tyle wysokich, co bardzo wysokich strat. Które poniosą od razu, przy pierwszej próbie wszczęcia „gorącego” konfliktu. Po drugie, bardziej asertywną i aktywną postawę wobec rosyjskich działań, zwłaszcza prowokacji. Straszą? Straszmy ich również. Prowadzą wobec nas hybrydowe działania? Róbmy to samo; rosjanie rozumieją wyłącznie język siły, jakiekolwiek wahania uznają za słabość. I wreszcie po trzecie, redukujmy pola dla dyskusji o jakości sojuszniczych gwarancji. W interesie krajów NATO, zwłaszcza tych mniejszych i słabszych, jest powrót do realiów zimnej wojny, kiedy przekonanie o monolicie zachodniej wspólnoty uchodziło za trudny do podważenia paradygmat.

Wiem, że to nie są proste do wdrożenia rady, ale na fali świąteczno-noworocznych nadziei życzę Państwu i sobie, byśmy mogli cieszyć się z ich realizacji. Wszak idzie tu o „święty spokój”.

—–

Czytelników, którzy chcieliby nabyć moją najnowszą książkę pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych wcześniejszych pozycji, zapraszam tu.

Całość tekstu, który opublikowałem w portalu Polska Zbrojna, znajdziecie pod tym linkiem.

Nz. fińscy żołnierze na pozycjach/fot. domena publiczna

„Hybrydowy”

Właśnie mija pół roku, odkąd gen. Ołeksandr Syrski pełni funkcję naczelnego dowódcy Sił Zbrojnych Ukrainy (ZSU). To wystarczająco dużo czasu, by pokusić się o pierwsze podsumowania oraz zastanowić nad przyszłością generała i kondycją dowodzonej przez niego armii.

Syrski zastąpił na stanowisku uwielbianego przez Ukraińców gen. Walerija Załużnego, który wszedł w konflikt z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim i najprawdopodobniej z tego powodu musiał podać się do dymisji. Jej okoliczności, osobowość i zasługi Załużnego sprawiły, że Syrski już na wejście „miał pod górkę”. Sugerowano, że nie dorasta do poprzednika, z którym utożsamiano błyskotliwą operację obronną i rekonkwisty z 2022 roku.

Ponadto nowego dowódcę obciążało rosyjskie pochodzenie (rodzice i brat nadal żyją w rosji), edukacja i służba w armii sowieckiej oraz – nade wszystko – wywiedzione stamtąd nawyki. „Syrski to agresywny dowódca, dla którego liczy się cel, bez względu na koszty – dlatego nie jest lubiany przez żołnierzy”, konkludowało wielu obserwatorów konfliktu. Przykładem tej bezceremonialności miały być uporczywe, i w ocenie większości analityków nieefektywne, obrony Sołedaru i Bachmutu. „Ten człowiek wykrwawi ZSU…”, zapowiadali skrajni pesymiści.

Armię, która na początku lutego 2024 roku była w kiepskiej sytuacji. Zdziesiątkowana (mniejsza o 25 proc. w porównaniu ze stanem z wiosny 2022 roku), zmęczona (większość żołnierzy służyła rok lub dłużej), borykająca się z bardzo poważnym kryzysem amunicyjnym oraz z piętnem nieudanej kontrofensywy na Zaporożu, która – biorąc pod uwagę społeczne oczekiwania – miała wręcz rozstrzygnąć losy wojny. Poddana nieustannej rosyjskiej presji, głównie w Donbasie, co zimą 2024 roku przybrało postać wielkiej bitwy o maleńką Awdijiwkę. To tam Syrski miał wykazać swą „sowiecką bezkompromisowość”, żądając od podwładnych obrony do upadłego.

Tymczasem generał zaskoczył adwersarzy i rozkazał wycofanie ZSU z nieperspektywicznej rubieży. I później wielokrotnie udowodnił, że jest dowódcą, który nie realizuje stalinowskiej strategii „ani kroku wstecz!” – że woli obronę manewrową, dopuszcza utratę terytoriów, jeśli tym sposobem można podjąć bardziej efektywną walkę, w której nie dość, że zadaje się przeciwnikowi poważne straty, to jeszcze dba o redukowanie własnych ubytków. Te zaś znów – przez niemal pół roku podobne do rosyjskich – stały się znacząco niższe, co należy uznać za zasługę głównodowodzącego (wszak pamiętajmy, że intensywność działań zbrojnych wzrosła, w związku z czym w liczbach bezwzględnych obie strony ponoszą obecnie straty wyższe niż w pierwszym i drugim roku wojny).

Prezydent Zełenski oczekiwał od gen. Syrskiego stabilizacji frontu – i zadanie to zostało zrealizowane. Korekty przebiegu linii mają rzecz jasna miejsce – są efektem punktowej rosyjskiej presji i wspomnianej obrony manewrowej Ukraińców – lecz ogólna sytuacja daleka jest od załamania. rosjanie nie mają szansy na wykonanie poważnego wyłomu i wyjścia na ukraińskie tyły. Ba, ich siły się wyczerpują i w najbliższych tygodniach można spodziewać się spadku potencjału bojowego poniżej progu niezbędnego dla przeprowadzania nawet ograniczonych działań ofensywnych.

W maju rosjanie podjęli próbę otwarcia nowego frontu na północ od Charkowa – zamiar ten został przez Ukraińców pokrzyżowany. Co istotne, odbyło się to bez (zapewne oczekiwanej przez agresorów) rotacji jednostek ZSU walczących w Donbasie i na Zaporożu. Syrski poradził sobie z nowym zagrożeniem bez konieczności osłabiania innych odcinków frontu. Stało się tak również za sprawą twardej postawy generała, który – w przeciwieństwie do poprzednika – nie obawiał się „ruszyć świętych krów”, brygad „trwale odwodowych”. Syrski wychodzi z założenia, że obciążenia związane z walką należy rozkładać w armii na tyle równomiernie, na ile się da. Inna sprawa, że na niższych szczeblach często rozumieją to opacznie, wysyłając do okopów „droniarzy”, logistyków, wszelkiej maści specjalistów – ale owo marnowanie potencjału to temat na odrębny tekst.

Stabilizacja, o której piszę, jest też efektem wielu innych czynników. Syrskiemu pomógł powrót do gry Stanów Zjednoczonych i „przebudzenie” Europy, co przełożyło się na potężne wsparcie materiałowe dla ZSU. Nie bez znaczenia jest w tym kontekście przyjęta w maju ustawa mobilizacyjna, dzięki której do koszar znów napływa przyzwoity strumień rekrutów. Z drugiej strony, wyczerpują się zapasy sprzętowe rosjan, a ich przemysł zbrojeniowy okazuje się kolosem na glinianych nogach, niezdolnym do wsparcia armii w prowadzeniu wojny o wysokiej intensywności.

Złośliwiec mógłby rzec, że w takich okolicznościach wystarczy nie przeszkadzać, ale ja nie zamierzam redukować roli Syrskiego do „nieprzeszkadzania”. Zgadzam się jednak z opinią, że generał nie przeszedł jeszcze najważniejszego testu. Potwierdził, że dobrze „czyta” rosjan, stojąc na czele operacji obronnej – nie tylko przez ostatnie pół roku, w skali kraju, ale i wcześniej, podczas walk o Kijów w 2022 roku. Udowodnił, że coś, co go rzekomo obciąża – „sowiecki sposób myślenia” – może być przydatny, zwłaszcza przy jednoczesnym zastosowaniu zachodnich wzorców działania i techniki. Teraz czekam na moment, w którym owa hybrydowość objawi się w operacji zaczepnej, prowadzonej z pozycji głównodowodzącego.

Tylko czy generał doczeka? I nie chodzi mi o możliwości ZSU (nadal zbyt ograniczone), a raczej o zagrożenia natury politycznej. W Ukrainie coraz częściej mówi się o braku chemii między Syrskim a Zełenskim…

Ps. Napisałem ten tekst – dla portalu „Polska Zbrojna” – 5 sierpnia, dwie doby później Ukraińcy rozpoczęli operację kurską. Zdaje się więc, że jednak mamy ów test – i że jak na razie Syrski przechodzi go bardzo pozytywnie.

Nz. Gen. Syrski (po prawej)/fot. SzG ZSU

A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze moich książek „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nękanie

Na koniec tygodnia odrobina odtrutki na pesymistyczno-defetystyczną narrację, na dobre już zagnieżdżoną w mediach i naszych głowach. W ramach której (a może na skutek której) wielu z nas nie dostrzega czy wręcz dezawuuje sukcesy ukraińskiej armii. Bo „ruskie nieubłaganie prą do przodu”, „Ukraińcy nie mają już kim walczyć”, w związku z czym „jak tonący brzytwy chwytają się desperackich kroków”, czego przykładem mają być ataki na rosyjskie rafinerie. Ponadto, „z braku innych możliwości, bardziej dla propagandy niż wymiernych korzyści” idą po linii najmniejszego oporu i „uderzają w stare, słabo bronione okręty”, bądź próbują walczyć z rosyjskim lotnictwem i „czasem uda im się coś zestrzelić albo zniszczyć na ziemi”, ale „bez wpływu na całościowy obraz wojny”.

No to po kolei…

Po pierwsze, nie ma mowy o rosyjskim parciu – i szybkim zajmowaniu rozległych terenów. W paru miejscach front cofnął się o kilka-kilkanaście kilometrów, na tyle szeroko, że w sumie zrobiło się z tego ponad 500 km kwadratowych utraconego obszaru; równowartość dużego europejskiego miasta. To zysk wypracowany przez rosjan od początku roku, przy gigantycznych stratach ludzkich i sprzętowych (co najmniej 50 tys. zabitych i rannych, około tysiąca sztuk utraconego sprzętu ciężkiego). A zarazem mniej niż promil (jedna tysięczna…) obecnego terytorium Ukrainy, zdecydowanie mniej niż promil pierwotnych granic kraju. Generalnie rosyjski stan posiadania nie zmienił się w sposób istotny od jesieni 2022 roku – moskale okupują mniej więcej 17,5 proc. powierzchni Ukrainy. Po 2014 roku było to 7 proc., wiosną 2022 roku ponad 25 proc.

Choć rosjanie wciąż ponawiają lokalne ataki, front pozostaje stabilny. W rozgramianiu rosyjskich szturmów niebagatelną rolę znów odgrywa artyleria – ewidentnie Ukraińcy mają już czym strzelać, choć nie jest to intensywność, która pozwalałaby na coś więcej niż obrona.

Od wielu dni moskale nie publikują nowych materiałów filmowych, ilustrujących ataki dronów na bliskie zaplecze frontu. Skończyły im się bezpilotowce czy może Ukraińcy poradzili sobie z zabezpieczeniami, jakie ustanowiły rosyjskie systemy WRE? Skłaniam się ku drugiej opcji – przebiciu „bąbla”, który pozwalał dronom zapuszczać się 40-50 km za liniami obrońców. Teoretycznie istnieje też opcja trzecia – że Ukraińcy wycofali ze strefy przyfrontowej najwartościowsze elementy arsenału, a więc rosjanie nie mają na co polować. Przeczy temu jednak obserwowana na ujawnianych filmach celność ognia ukraińskiej artylerii – tam po prostu muszą bić zachodnie „lufy”.

Front absorbuje w tej chwili około 300-tysięczny kontyngent armii ukraińskiej, ponad 400 tysięcy ludzi obsadza tyły (rosjanie mają w Ukrainie 450 tys. żołnierzy) – nie jest więc tak, że nie ma komu walczyć. Faktem jest fizyczne i psychiczne zużycie wielu ukraińskich wojskowych, zwłaszcza tych, którzy służą od początku wojny. Ale…

Ale Wołodymyr Zełenski podpisał właśnie dekret obniżający wiek mężczyzn objętych mobilizacją z 27. roku życia na 25. Wedle ostrożnych szacunków pozwoli to wcielić w szeregi 300 tys. ludzi. Bo ci w Ukrainie są, dotąd brakowało jedynie woli politycznej, by sięgać po młodzież (projekt, nad którym pochylił się prezydent, powstał już w maju zeszłego roku).

Oczywiście, te 300 tys. nie trafi na front od razu, całą masą – choćby dlatego, że przyzwoity cykl szkoleniowy trwa sześć miesięcy. Ale też nie jest tak, że wszyscy walczący na pierwszej linii wymagają natychmiastowej wymiany. Generał Syrski jeszcze przez jakiś czas może „mieszać w kotle” – w obrębie obecnego stanu osobowego armii ukraińskiej. Mam na myśli rotowanie jednostek – jedne brygady są mniej zużyte, inne bardziej, w dyskusji na temat kondycji ZSU zwykle zapomina się o żelaznym odwodzie dowódcy naczelnego. Stanowi go dziesięć brygad – zaprawionych w boju i solidnie wyposażonych – dotąd pełniących rolę straży pożarnej. Ponoć ich oszczędzanie przez gen. Załużnego było jednym z powodów konfliktu na linii dowództwo armii-przywództwo cywilne; nie znam wielu szczegółów, więc poprzestanę na tym, co napisałem.

Desperackie kroki? Zabawne. Ukraińcy – wedle różnych źródeł, także moskiewskich – zmniejszyli możliwości rosyjskich rafinerii o 10 do nawet 20 proc. I to raczej długotrwale, bo naprawa szkód w reżimie sankcyjnym będzie się ciągnąć miesiącami – dostęp do komponentów jest bowiem ograniczony, a rosyjskie zakłady w wielu kluczowych obszarach korzystają z zachodnich technologii. A Ukraińcy ostatniego słowa nie powiedzieli, co więcej, zyskali dodatkowy pretekst, gdy rosjanie ponowili ataki rakietowe na ukraińską infrastrukturę energetyczną. Teraz nie chodzi już „tylko” o zmniejszanie podaży paliwa – na czym cierpi rosyjski budżet, w ogromnej większości oparty o zyski ze sprzedaży kopalin i pochodnych – oraz docelowo armia (dla której paliwo to „krew”). Teraz to również „wet za wet” – dotkliwy cios za dotkliwy cios.

Topienie i demolowanie starych i słabo uzbrojonych okrętów? Jednostki desantowe floty czarnomorskiej istotnie najmłodsze nie są, nie bardzo też mają się czym bronić – samodzielnie. Przed inwazją moskale wzmocnili flotę w obszarze Morza Czarnego i Azowskiego o sześć okrętów desantowych należących do floty bałtyckiej i północnej. Oficjalnie jednostki wpłynęły na czarnomorski akwen z zamiarem wzięcia udziału w ćwiczeniach. Kilkanaście dni później maski spadły, zaczął się pełnoskalowy atak na Ukrainę. Dziś wiemy już, że desantowce planowano wykorzystać do ataku z morza na Odesę. Na skutek wielu czynników – przede wszystkim porażki uderzenia lądowego, które miało wspomóc desant oraz kompromitującej nieudolności marynarki wojennej rosji – okręty desantowe nawet nie zbliżyły się do odeskich wybrzeży. Stąd opinie, że desantowce okazały się, i nadal są, bezużyteczne. Zatem ich atakowanie nie ma większego sensu.

Tyle że rosjanie nie zamierzają wykorzystywać okrętów w ich pierwotnej funkcji. Dobrze wiedzą, że kolejny atak na most krymski jest kwestią czasu. Mają świadomość, że droga kolejowa, którą budują na południu Ukrainy, będzie celem dla ukraińskiej dalekonośnej i precyzyjnej artylerii. A szlaki kolejowe mają mnóstwo „wąskich gardeł”, jak choćby mosty czy wiadukty. Obie nitki zaopatrzeniowe mogą więc zostać zerwane. I nawet jeśli pozostaną nie do użycia tylko przez jakiś czas, wojsko nie zaczeka. Nie przestanie strzelać i jeść. Okręty desantowe to opcja na taką okoliczność – konieczności zaopatrzenia drogą morską. Teoretycznie rosjanie mogą w tym celu użyć trzech portów – w Przymorsku, Berdiańsku i Mariupolu. Co zresztą w ograniczony sposób już robią. A dlaczego w ograniczony? Morze Azowskie to płycizna, do wymienionych portów nie wejdą duże jednostki. Za to uczynią to dostosowane do operowania na płytkich akwenach okręty desantowe (w końcu ich zadaniem jest dostarczenie sił inwazyjnych jak najbliżej wybrzeża). Oczywiście użyte do transportu zaopatrzenia nawet wszystkie desantowce nie zniwelują problemów logistyki – są za małe i jest ich za mało. Niemniej pozwolą ruskim na płytki, ale zawsze oddech.

No więc w sytuacji, w której przynajmniej jedna trzecia (a wedle innych źródeł nawet połowa) z 13-15 okrętów desantowych rosjan już nigdzie nie popłynie, będzie ów oddech wyjątkowo płytki.

Polowanie na samoloty? Oczywiście, że chodzi też o wymiar propagandowy, prestiżowy i finansowy. Zniszczenie wartego kilkadziesiąt milionów dolarów Su-34, dodatkowo będącego „anałogiem-w-miru-niet”, to siarczysty policzek w moskiewski pysk. Nade wszystko jednak sposób na ograniczenie strat, jakie armia ukraińska ponosi na lądzie, na skutek bomb szybujących, zrzucanych przez Su-34. To one stanowią obecnie największe zmartwienie dla Ukraińców – o czym pisałem już kilkukrotnie, więc nie będę kontynuował wątku.

By go zwieńczyć, wspomnę tylko, że dziś w nocy kilkadziesiąt (!) ukraińskich dronów zaatakowało lotnisko w Mrozowsku (rosyjski obwód rostowski), w którym stacjonuje 559. pułk lotnictwa bombowego. Choć lotnisko znajduje się 200 km od linii frontu, wczoraj bazowało na nim niemal 30 bombowców. W swej nonszalancji rosjanie znów okazali się niezawodni – wedle ukraińskich źródeł dronom udało się zniszczyć sześć i uszkodzić osiem samolotów. Nie ma jeszcze zdjęć satelitarnych, niemniej na ujawnionych przez mieszkańców miasta filmikach widać kilka okazałych eksplozji. Widać też nieskoordynowany, chaotyczny ogień obrony przeciwlotniczej, strzelającej z systemów lufowych, a więc do celów bezpośrednio nad lotniskiem. To dowód, że rosjanie przeoczyli chmarę dronów, która wleciała nad ich terytorium – i zareagowali dopiero w ostatniej chwili.

Nocą Ukraińcy atakowali również lotnisko Engels, gdzie stacjonują Tu-95. I znów nie ma tu mowy o „spektakularnych, ale nieistotnych celach”, bo to tupolewy zrzucają pociski manewrujące, którymi rosjanie ostrzeliwują ukraińskie miasta i infrastrukturę krytyczną. No i Tu-95 – jako składowa nuklearnej triady – są kluczowym rosyjskim uzbrojeniem.

Równie kluczowe są samoloty wczesnego ostrzegania A-50. Od początku roku Ukraińcy zniszczyli dwie z dziewięciu tych maszyn (mamy już potwierdzenie śmierci całych załóg, pojawiły się zdjęcia z ich pogrzebów), jedną uszkodzili. Oczy i uszy rosyjskiego lotnictwa, w Ukrainie wykorzystywane były do koordynacji nalotów z wykorzystaniem bomb szybujących – i głównie z tego powodu ich unieszkodliwienie stało się dla Ukraińców zadaniem priorytetowym.

Innymi słowy – żadnej desperacji, wyłącznie propagandy i żadnego chodzenia na skróty. Ukraińcy konsekwentnie izolują pole walki. Przemyślanymi atakami starają się zniwelować rosyjskie przewagi i wypracować sobie dogodne sytuacje w przyszłości. Sam front pozostaje dla nich arcytrudnym wyzwaniem, ale byłby jeszcze trudniejszym, gdyby przestali rosjan nękać na tyłach.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Baza w Mrozowsku, zdjęcie z 2018 roku/fot. MOFR

Próg

„To był mój błąd”, przyznał generał Walery Załużny w słynnym już wywiadzie dla „The Economist”, udzielonym w listopadzie 2023 roku. „Rosja ma co najmniej 150 tys. zabitych (w całej wojnie – dop. MO). W każdym innym kraju taka liczba ofiar zatrzymałaby działania zbrojne”, mówił ówczesny naczelny dowódca ukraińskich sił zbrojnych. Tymi słowami tłumaczył się z porażki kontrofensywy na Zaporożu, sugerując, że jednym z jej celów było maksymalne wykrwawienie rosjan.

Tyle że na Kremlu nie przejęli się stosami trupów.

Nie pierwszy raz, o czym piszę w „Alfabecie…”, przywołując przykład „wojny zimowej” między ZSRR a Finlandią. W jej trakcie sowietom zadano kolosalne straty, ale to nie one przesądziły o zatrzymaniu działań wojennych. Stalin przestraszył się wizji wspólnej francusko-brytyjskiej interwencji oraz tego, że „nóż w plecy” wbiją mu hitlerowskie Niemcy. 200 tys. trucheł czerwonoarmistów i cztery razy tyle rannych (w niespełna trzy miesiące!) – a kogo to obchodzi? Na pewno nie obchodziło radzieckiego wodza.

Są więc i historyczne podstawy, by założyć, że bezwzględna determinacja Kremla to czynnik, który trzeba uwzględnić w rozważaniach o przyszłości Europy.

I taki wniosek postawiłem w „Alfabecie…”, ale w następującym później wywodzie zabrakło pewnej refleksji. Dziś dostrzegam jej istotność, stąd potrzeba, aby się tą myślą podzielić.

Do tej pory zakładaliśmy, że jako NATO mamy na rosję dwa sposoby. Opcję jądrową, której potencjał odstraszania pozostaje niezmienny. I opcję konwencjonalną, opartą na przekonaniu, że świadomość jakościowej przewagi wpłynie na kalkulacje rosyjskich władz i generałów. Doprowadzi ich do wniosku, że straty, jakie ewentualnie poniosłaby rosyjska armia, będą za duże, by agresja się opłacała.

I tak rażące dysproporcje w zakresie sił powietrznych czy dalekonośnej i precyzyjnej artylerii miały dać NATO odpowiedni bufor bezpieczeństwa. Gwarantowane rosjanom duże straty „na wejście” – u początku ewentualnej konfrontacji – zawierać w sobie wystarczający potencjał odstraszania.

Ale czy rzeczywiście zawierają?

To, co dzieje się na ukraińskim froncie, zasługuje na miano hekatomby – rosjanie giną tam „przemysłowo”. Brytyjski wywiad ujawnił właśnie dane, z których wynika, że w lutym br. każdego dnia Ukraińcy eliminowali z walki niemal tysiąc rosjan, a całkowita liczba zabitych i rannych żołnierzy putina przekroczyła już 350 tys.

Proszę sobie wyobrazić jakąkolwiek europejską armię, która ponosi takie straty – i jakie byłyby tego skutki.

A dodajmy, brytyjskie szacunki są z tych ostrożniejszych.

Tymczasem, choć padają jak muchy, rosjanie nie odpuszczają.

Pamiętam rozmowy z kilkoma generałami Wojska Polskiego, jakie przeprowadziłem, przygotowując się do napisania „Międzyrzecza”. Jedna z konkluzji brzmiała mniej więcej tak: jeśli nasza armia będzie w stanie zadać ruskim straty na poziomie 150-200 tys. zabitych i rannych, Moskwa nie zdecyduje się na agresję. A wojsko, które miałoby takie możliwości, jesteśmy w stanie zbudować.

Dziś wiemy, że rosyjski „próg bólu” znajduje się dużo wyżej. Nie mam pojęcia, ilu jeszcze rosjan musi zginąć, by w Moskwie uznano, że dalsze prowadzenie wojny nie ma sensu. Pół miliona? Milion? Więcej?

Oczywiście, sytuacja z Ukrainą jest/może być nieco inna niż w przypadku nowej wojny. Niewykluczone, że Kreml – wyposażony w wiedzę, którą dysponuje w tej chwili – w ogóle by „specjalnej operacji wojskowej” nie wszczynał. Teraz zaś brnie w nią, bo skoro już tak wiele „zainwestowano”, to  nie można się wycofać. W takim ujęciu „wejściowy próg bólu” wcale nie musi być tak wysoki, jak nam się dziś, „po Ukrainie”, wydaje.

Ale dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy założyć, że ryzyko wysokich strat może nie być dla rosjan wystarczająco odstraszające. Co w tej sytuacji zrobić?

Postawić ich przed ryzykiem BARDZO wysokich strat.

Są na to dwa sposoby: dalsza rozbudowa potencjału konwencjonalnego, by zwiększyć jego śmiercionośne możliwości. Europejskie armie – które przed dwoma dekadami na dobre weszły w model lekkich sił ekspedycyjnych – mają w tym obszarze wiele do zrobienia. Drugi sposób wiąże się z arsenałem jądrowym i regułami jego użycia (także, a może zwłaszcza w sytuacji obstrukcji Amerykanów; kontynent, o czym często zapominamy, ma do dyspozycji zasoby Francji i Wielkiej Brytanii).

Doktryny obronne naszych atomowych mocarstw pozostają niedookreślone (NATO, jako struktura, nie ma „własnej” broni jądrowej). Poza ukrywaniem realnych możliwości chodzi też o strategiczną niejednoznaczność – celowe postawienie przeciwnika w sytuacji niepewności, dotyczącej skali i charakteru reakcji obronnej. „Użyją (atomówek), nie użyją? Zrobią to od razu czy zaczekają na rozstrzygnięcia konwencjonalne?” – efektem kalkulacji takich ryzyk może być zaniechanie agresji.

Może, ale nie musi, zwłaszcza w przypadku ewidentnie bandyckiego reżimu. Który zasługuje na coś więcej niż „subtelne” groźby. Zachód (Europa) winien postawić sprawę jasno – przy każdej sposobności wprost dawać do zrozumienia, że już samo fizyczne przekroczenie granicy sojuszniczej wspólnoty będzie uznane za „ekstremalne zagrożenie” i wystarczający pretekst do użycia broni jądrowej.

Użyjemy-nie użyjemy – to już inna kwestia. Ale sprawmy, by bandyci nie mogli oceniać tego ryzyka jako znikomego.

Szanowni, piszę dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Jestem wdzięczny za dotychczasowe subskrypcje i „kawy”, proszę też o następne, by móc dalej kontynuować pisarsko-dziennikarską aktywność. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Wyimek z ujawnionych informacji wywiadowczych, o jakich piszę w tekście.

PS. Zapraszam Was do obejrzenia/odsłuchania rozmowy, jaką przeprowadził ze mną Mateusz Grzeszczuk z Podróży bez Paszportu. Rozwijam tam kilka wątków istotnych w ostatnim czasie.

Ataman

No więc stało się – Walery Załużny został odwołany ze stanowiska dowódcy ukraińskich sił zbrojnych. To nie jest dobra wiadomość.

Na jego miejsce prezydent Zełenski wyznaczył Ołeksandra Syrskiego, dotychczasowego dowódcę wojsk lądowych. To też nie jest dobra wiadomość, Syrski bowiem dowodzi po sowiecko-rosyjsku.

Ale może w tym szaleństwie jest jakaś metoda? Może „zachodniość” Załużnego – w sytuacji niedostatku środków technicznych niezbędnych do prowadzenia wojny wedle natowskiej doktryny – na tym etapie była bardziej obciążeniem niż zaletą?

Może. Tylko czy Ukrainę stać na „rozpoznania bojem”, „mięsne szturmy”, strzelanie wagonami amunicji, obronę nieperspektywicznych pozycji do upadłego? No chyba nie.

A może szaleństwo jest pozorne? Tak naprawdę niewiele wiemy o kulisach zarządzania ukraińskim państwem i armią. Nie dysponujemy konkretną wiedzą o dalszych możliwościach obronnych, zapasach, zasobach ludzkich. Może na jej gruncie sprawy wyglądają nieco inaczej?

Od wielu tygodni chodzi mi po głowie taka myśl – że Ukraina sposobi się do zawarcia pokoju. Że Kijów gotów jest zaakceptować (część?) rosyjskich zdobyczy, byleby zakończyć wojnę i pójść dalej. Stracić przeszłość, zyskać przyszłość, integrując się z zachodnimi strukturami. „Odpuszczamy”, gdyby takie hasło padło z ust Wołodymyra Zełenskiego, kraj by wybuchł. A gdy powie to „Ataman” – uwielbiany generał, symbol jedynej bezwzględnie szanowanej instytucji państwowej, jaką jest armia? Nieobciążony jarzmem dowodzenia, ale wciąż oświetlony blaskiem odniesionych sukcesów (generalnie udanej operacji obronnej i rekonkwisty części okupowanych ziem).

Carl Gustaf Mannerheim, naczelny dowódca fińskiej armii, następnie prezydent tego kraju, zręcznie obronił Finlandię przed sowiecką zarazą. Utracił część terytoriów, ale zachował dla kraju niepodległość.

Może w Ukrainie realizuje się podobny scenariusz?

Dla porządku odnotujmy – to pierwsza zmiana ukraińskiego głównodowodzącego po 24 lutego 2022 roku. Cokolwiek się za nią kryje, raczej nie jest to niekompetencja. Tymczasem to właśnie niekompetencja sprawiła, że w pierwszym roku pełnoskalowej wojny doszło do czterech zmian dowódców rosyjskich sił inwazyjnych. Nie znamy pierwszego dowódcy, drugi był aleksandr dwornikow, trzeci giennadij żydko, czwarty siergiej surowikin, którego na początku 2023 roku zastąpił sam generał gierasimow, „pierwszy żołnierz rosji”. Który nadal utrzymuje się na stołku (choć może to stwierdzenie mocno na wyrost, bo generała nie widziano publicznie od kilku tygodni) nie dlatego, że jest taki dobry, a dlatego, że nie bardzo jest go kim zastąpić.

—–

Dziękuję za uwagę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. „Z nami bóg i ataman Załużny”, głosi napis pod sylwetką generała. Zdjęcie to zrobiłem w Bachmucie, w styczniu ub.r.