Nękanie

Na koniec tygodnia odrobina odtrutki na pesymistyczno-defetystyczną narrację, na dobre już zagnieżdżoną w mediach i naszych głowach. W ramach której (a może na skutek której) wielu z nas nie dostrzega czy wręcz dezawuuje sukcesy ukraińskiej armii. Bo „ruskie nieubłaganie prą do przodu”, „Ukraińcy nie mają już kim walczyć”, w związku z czym „jak tonący brzytwy chwytają się desperackich kroków”, czego przykładem mają być ataki na rosyjskie rafinerie. Ponadto, „z braku innych możliwości, bardziej dla propagandy niż wymiernych korzyści” idą po linii najmniejszego oporu i „uderzają w stare, słabo bronione okręty”, bądź próbują walczyć z rosyjskim lotnictwem i „czasem uda im się coś zestrzelić albo zniszczyć na ziemi”, ale „bez wpływu na całościowy obraz wojny”.

No to po kolei…

Po pierwsze, nie ma mowy o rosyjskim parciu – i szybkim zajmowaniu rozległych terenów. W paru miejscach front cofnął się o kilka-kilkanaście kilometrów, na tyle szeroko, że w sumie zrobiło się z tego ponad 500 km kwadratowych utraconego obszaru; równowartość dużego europejskiego miasta. To zysk wypracowany przez rosjan od początku roku, przy gigantycznych stratach ludzkich i sprzętowych (co najmniej 50 tys. zabitych i rannych, około tysiąca sztuk utraconego sprzętu ciężkiego). A zarazem mniej niż promil (jedna tysięczna…) obecnego terytorium Ukrainy, zdecydowanie mniej niż promil pierwotnych granic kraju. Generalnie rosyjski stan posiadania nie zmienił się w sposób istotny od jesieni 2022 roku – moskale okupują mniej więcej 17,5 proc. powierzchni Ukrainy. Po 2014 roku było to 7 proc., wiosną 2022 roku ponad 25 proc.

Choć rosjanie wciąż ponawiają lokalne ataki, front pozostaje stabilny. W rozgramianiu rosyjskich szturmów niebagatelną rolę znów odgrywa artyleria – ewidentnie Ukraińcy mają już czym strzelać, choć nie jest to intensywność, która pozwalałaby na coś więcej niż obrona.

Od wielu dni moskale nie publikują nowych materiałów filmowych, ilustrujących ataki dronów na bliskie zaplecze frontu. Skończyły im się bezpilotowce czy może Ukraińcy poradzili sobie z zabezpieczeniami, jakie ustanowiły rosyjskie systemy WRE? Skłaniam się ku drugiej opcji – przebiciu „bąbla”, który pozwalał dronom zapuszczać się 40-50 km za liniami obrońców. Teoretycznie istnieje też opcja trzecia – że Ukraińcy wycofali ze strefy przyfrontowej najwartościowsze elementy arsenału, a więc rosjanie nie mają na co polować. Przeczy temu jednak obserwowana na ujawnianych filmach celność ognia ukraińskiej artylerii – tam po prostu muszą bić zachodnie „lufy”.

Front absorbuje w tej chwili około 300-tysięczny kontyngent armii ukraińskiej, ponad 400 tysięcy ludzi obsadza tyły (rosjanie mają w Ukrainie 450 tys. żołnierzy) – nie jest więc tak, że nie ma komu walczyć. Faktem jest fizyczne i psychiczne zużycie wielu ukraińskich wojskowych, zwłaszcza tych, którzy służą od początku wojny. Ale…

Ale Wołodymyr Zełenski podpisał właśnie dekret obniżający wiek mężczyzn objętych mobilizacją z 27. roku życia na 25. Wedle ostrożnych szacunków pozwoli to wcielić w szeregi 300 tys. ludzi. Bo ci w Ukrainie są, dotąd brakowało jedynie woli politycznej, by sięgać po młodzież (projekt, nad którym pochylił się prezydent, powstał już w maju zeszłego roku).

Oczywiście, te 300 tys. nie trafi na front od razu, całą masą – choćby dlatego, że przyzwoity cykl szkoleniowy trwa sześć miesięcy. Ale też nie jest tak, że wszyscy walczący na pierwszej linii wymagają natychmiastowej wymiany. Generał Syrski jeszcze przez jakiś czas może „mieszać w kotle” – w obrębie obecnego stanu osobowego armii ukraińskiej. Mam na myśli rotowanie jednostek – jedne brygady są mniej zużyte, inne bardziej, w dyskusji na temat kondycji ZSU zwykle zapomina się o żelaznym odwodzie dowódcy naczelnego. Stanowi go dziesięć brygad – zaprawionych w boju i solidnie wyposażonych – dotąd pełniących rolę straży pożarnej. Ponoć ich oszczędzanie przez gen. Załużnego było jednym z powodów konfliktu na linii dowództwo armii-przywództwo cywilne; nie znam wielu szczegółów, więc poprzestanę na tym, co napisałem.

Desperackie kroki? Zabawne. Ukraińcy – wedle różnych źródeł, także moskiewskich – zmniejszyli możliwości rosyjskich rafinerii o 10 do nawet 20 proc. I to raczej długotrwale, bo naprawa szkód w reżimie sankcyjnym będzie się ciągnąć miesiącami – dostęp do komponentów jest bowiem ograniczony, a rosyjskie zakłady w wielu kluczowych obszarach korzystają z zachodnich technologii. A Ukraińcy ostatniego słowa nie powiedzieli, co więcej, zyskali dodatkowy pretekst, gdy rosjanie ponowili ataki rakietowe na ukraińską infrastrukturę energetyczną. Teraz nie chodzi już „tylko” o zmniejszanie podaży paliwa – na czym cierpi rosyjski budżet, w ogromnej większości oparty o zyski ze sprzedaży kopalin i pochodnych – oraz docelowo armia (dla której paliwo to „krew”). Teraz to również „wet za wet” – dotkliwy cios za dotkliwy cios.

Topienie i demolowanie starych i słabo uzbrojonych okrętów? Jednostki desantowe floty czarnomorskiej istotnie najmłodsze nie są, nie bardzo też mają się czym bronić – samodzielnie. Przed inwazją moskale wzmocnili flotę w obszarze Morza Czarnego i Azowskiego o sześć okrętów desantowych należących do floty bałtyckiej i północnej. Oficjalnie jednostki wpłynęły na czarnomorski akwen z zamiarem wzięcia udziału w ćwiczeniach. Kilkanaście dni później maski spadły, zaczął się pełnoskalowy atak na Ukrainę. Dziś wiemy już, że desantowce planowano wykorzystać do ataku z morza na Odesę. Na skutek wielu czynników – przede wszystkim porażki uderzenia lądowego, które miało wspomóc desant oraz kompromitującej nieudolności marynarki wojennej rosji – okręty desantowe nawet nie zbliżyły się do odeskich wybrzeży. Stąd opinie, że desantowce okazały się, i nadal są, bezużyteczne. Zatem ich atakowanie nie ma większego sensu.

Tyle że rosjanie nie zamierzają wykorzystywać okrętów w ich pierwotnej funkcji. Dobrze wiedzą, że kolejny atak na most krymski jest kwestią czasu. Mają świadomość, że droga kolejowa, którą budują na południu Ukrainy, będzie celem dla ukraińskiej dalekonośnej i precyzyjnej artylerii. A szlaki kolejowe mają mnóstwo „wąskich gardeł”, jak choćby mosty czy wiadukty. Obie nitki zaopatrzeniowe mogą więc zostać zerwane. I nawet jeśli pozostaną nie do użycia tylko przez jakiś czas, wojsko nie zaczeka. Nie przestanie strzelać i jeść. Okręty desantowe to opcja na taką okoliczność – konieczności zaopatrzenia drogą morską. Teoretycznie rosjanie mogą w tym celu użyć trzech portów – w Przymorsku, Berdiańsku i Mariupolu. Co zresztą w ograniczony sposób już robią. A dlaczego w ograniczony? Morze Azowskie to płycizna, do wymienionych portów nie wejdą duże jednostki. Za to uczynią to dostosowane do operowania na płytkich akwenach okręty desantowe (w końcu ich zadaniem jest dostarczenie sił inwazyjnych jak najbliżej wybrzeża). Oczywiście użyte do transportu zaopatrzenia nawet wszystkie desantowce nie zniwelują problemów logistyki – są za małe i jest ich za mało. Niemniej pozwolą ruskim na płytki, ale zawsze oddech.

No więc w sytuacji, w której przynajmniej jedna trzecia (a wedle innych źródeł nawet połowa) z 13-15 okrętów desantowych rosjan już nigdzie nie popłynie, będzie ów oddech wyjątkowo płytki.

Polowanie na samoloty? Oczywiście, że chodzi też o wymiar propagandowy, prestiżowy i finansowy. Zniszczenie wartego kilkadziesiąt milionów dolarów Su-34, dodatkowo będącego „anałogiem-w-miru-niet”, to siarczysty policzek w moskiewski pysk. Nade wszystko jednak sposób na ograniczenie strat, jakie armia ukraińska ponosi na lądzie, na skutek bomb szybujących, zrzucanych przez Su-34. To one stanowią obecnie największe zmartwienie dla Ukraińców – o czym pisałem już kilkukrotnie, więc nie będę kontynuował wątku.

By go zwieńczyć, wspomnę tylko, że dziś w nocy kilkadziesiąt (!) ukraińskich dronów zaatakowało lotnisko w Mrozowsku (rosyjski obwód rostowski), w którym stacjonuje 559. pułk lotnictwa bombowego. Choć lotnisko znajduje się 200 km od linii frontu, wczoraj bazowało na nim niemal 30 bombowców. W swej nonszalancji rosjanie znów okazali się niezawodni – wedle ukraińskich źródeł dronom udało się zniszczyć sześć i uszkodzić osiem samolotów. Nie ma jeszcze zdjęć satelitarnych, niemniej na ujawnionych przez mieszkańców miasta filmikach widać kilka okazałych eksplozji. Widać też nieskoordynowany, chaotyczny ogień obrony przeciwlotniczej, strzelającej z systemów lufowych, a więc do celów bezpośrednio nad lotniskiem. To dowód, że rosjanie przeoczyli chmarę dronów, która wleciała nad ich terytorium – i zareagowali dopiero w ostatniej chwili.

Nocą Ukraińcy atakowali również lotnisko Engels, gdzie stacjonują Tu-95. I znów nie ma tu mowy o „spektakularnych, ale nieistotnych celach”, bo to tupolewy zrzucają pociski manewrujące, którymi rosjanie ostrzeliwują ukraińskie miasta i infrastrukturę krytyczną. No i Tu-95 – jako składowa nuklearnej triady – są kluczowym rosyjskim uzbrojeniem.

Równie kluczowe są samoloty wczesnego ostrzegania A-50. Od początku roku Ukraińcy zniszczyli dwie z dziewięciu tych maszyn (mamy już potwierdzenie śmierci całych załóg, pojawiły się zdjęcia z ich pogrzebów), jedną uszkodzili. Oczy i uszy rosyjskiego lotnictwa, w Ukrainie wykorzystywane były do koordynacji nalotów z wykorzystaniem bomb szybujących – i głównie z tego powodu ich unieszkodliwienie stało się dla Ukraińców zadaniem priorytetowym.

Innymi słowy – żadnej desperacji, wyłącznie propagandy i żadnego chodzenia na skróty. Ukraińcy konsekwentnie izolują pole walki. Przemyślanymi atakami starają się zniwelować rosyjskie przewagi i wypracować sobie dogodne sytuacje w przyszłości. Sam front pozostaje dla nich arcytrudnym wyzwaniem, ale byłby jeszcze trudniejszym, gdyby przestali rosjan nękać na tyłach.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Baza w Mrozowsku, zdjęcie z 2018 roku/fot. MOFR

Próg

„To był mój błąd”, przyznał generał Walery Załużny w słynnym już wywiadzie dla „The Economist”, udzielonym w listopadzie 2023 roku. „Rosja ma co najmniej 150 tys. zabitych (w całej wojnie – dop. MO). W każdym innym kraju taka liczba ofiar zatrzymałaby działania zbrojne”, mówił ówczesny naczelny dowódca ukraińskich sił zbrojnych. Tymi słowami tłumaczył się z porażki kontrofensywy na Zaporożu, sugerując, że jednym z jej celów było maksymalne wykrwawienie rosjan.

Tyle że na Kremlu nie przejęli się stosami trupów.

Nie pierwszy raz, o czym piszę w „Alfabecie…”, przywołując przykład „wojny zimowej” między ZSRR a Finlandią. W jej trakcie sowietom zadano kolosalne straty, ale to nie one przesądziły o zatrzymaniu działań wojennych. Stalin przestraszył się wizji wspólnej francusko-brytyjskiej interwencji oraz tego, że „nóż w plecy” wbiją mu hitlerowskie Niemcy. 200 tys. trucheł czerwonoarmistów i cztery razy tyle rannych (w niespełna trzy miesiące!) – a kogo to obchodzi? Na pewno nie obchodziło radzieckiego wodza.

Są więc i historyczne podstawy, by założyć, że bezwzględna determinacja Kremla to czynnik, który trzeba uwzględnić w rozważaniach o przyszłości Europy.

I taki wniosek postawiłem w „Alfabecie…”, ale w następującym później wywodzie zabrakło pewnej refleksji. Dziś dostrzegam jej istotność, stąd potrzeba, aby się tą myślą podzielić.

Do tej pory zakładaliśmy, że jako NATO mamy na rosję dwa sposoby. Opcję jądrową, której potencjał odstraszania pozostaje niezmienny. I opcję konwencjonalną, opartą na przekonaniu, że świadomość jakościowej przewagi wpłynie na kalkulacje rosyjskich władz i generałów. Doprowadzi ich do wniosku, że straty, jakie ewentualnie poniosłaby rosyjska armia, będą za duże, by agresja się opłacała.

I tak rażące dysproporcje w zakresie sił powietrznych czy dalekonośnej i precyzyjnej artylerii miały dać NATO odpowiedni bufor bezpieczeństwa. Gwarantowane rosjanom duże straty „na wejście” – u początku ewentualnej konfrontacji – zawierać w sobie wystarczający potencjał odstraszania.

Ale czy rzeczywiście zawierają?

To, co dzieje się na ukraińskim froncie, zasługuje na miano hekatomby – rosjanie giną tam „przemysłowo”. Brytyjski wywiad ujawnił właśnie dane, z których wynika, że w lutym br. każdego dnia Ukraińcy eliminowali z walki niemal tysiąc rosjan, a całkowita liczba zabitych i rannych żołnierzy putina przekroczyła już 350 tys.

Proszę sobie wyobrazić jakąkolwiek europejską armię, która ponosi takie straty – i jakie byłyby tego skutki.

A dodajmy, brytyjskie szacunki są z tych ostrożniejszych.

Tymczasem, choć padają jak muchy, rosjanie nie odpuszczają.

Pamiętam rozmowy z kilkoma generałami Wojska Polskiego, jakie przeprowadziłem, przygotowując się do napisania „Międzyrzecza”. Jedna z konkluzji brzmiała mniej więcej tak: jeśli nasza armia będzie w stanie zadać ruskim straty na poziomie 150-200 tys. zabitych i rannych, Moskwa nie zdecyduje się na agresję. A wojsko, które miałoby takie możliwości, jesteśmy w stanie zbudować.

Dziś wiemy, że rosyjski „próg bólu” znajduje się dużo wyżej. Nie mam pojęcia, ilu jeszcze rosjan musi zginąć, by w Moskwie uznano, że dalsze prowadzenie wojny nie ma sensu. Pół miliona? Milion? Więcej?

Oczywiście, sytuacja z Ukrainą jest/może być nieco inna niż w przypadku nowej wojny. Niewykluczone, że Kreml – wyposażony w wiedzę, którą dysponuje w tej chwili – w ogóle by „specjalnej operacji wojskowej” nie wszczynał. Teraz zaś brnie w nią, bo skoro już tak wiele „zainwestowano”, to  nie można się wycofać. W takim ujęciu „wejściowy próg bólu” wcale nie musi być tak wysoki, jak nam się dziś, „po Ukrainie”, wydaje.

Ale dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy założyć, że ryzyko wysokich strat może nie być dla rosjan wystarczająco odstraszające. Co w tej sytuacji zrobić?

Postawić ich przed ryzykiem BARDZO wysokich strat.

Są na to dwa sposoby: dalsza rozbudowa potencjału konwencjonalnego, by zwiększyć jego śmiercionośne możliwości. Europejskie armie – które przed dwoma dekadami na dobre weszły w model lekkich sił ekspedycyjnych – mają w tym obszarze wiele do zrobienia. Drugi sposób wiąże się z arsenałem jądrowym i regułami jego użycia (także, a może zwłaszcza w sytuacji obstrukcji Amerykanów; kontynent, o czym często zapominamy, ma do dyspozycji zasoby Francji i Wielkiej Brytanii).

Doktryny obronne naszych atomowych mocarstw pozostają niedookreślone (NATO, jako struktura, nie ma „własnej” broni jądrowej). Poza ukrywaniem realnych możliwości chodzi też o strategiczną niejednoznaczność – celowe postawienie przeciwnika w sytuacji niepewności, dotyczącej skali i charakteru reakcji obronnej. „Użyją (atomówek), nie użyją? Zrobią to od razu czy zaczekają na rozstrzygnięcia konwencjonalne?” – efektem kalkulacji takich ryzyk może być zaniechanie agresji.

Może, ale nie musi, zwłaszcza w przypadku ewidentnie bandyckiego reżimu. Który zasługuje na coś więcej niż „subtelne” groźby. Zachód (Europa) winien postawić sprawę jasno – przy każdej sposobności wprost dawać do zrozumienia, że już samo fizyczne przekroczenie granicy sojuszniczej wspólnoty będzie uznane za „ekstremalne zagrożenie” i wystarczający pretekst do użycia broni jądrowej.

Użyjemy-nie użyjemy – to już inna kwestia. Ale sprawmy, by bandyci nie mogli oceniać tego ryzyka jako znikomego.

Szanowni, piszę dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Jestem wdzięczny za dotychczasowe subskrypcje i „kawy”, proszę też o następne, by móc dalej kontynuować pisarsko-dziennikarską aktywność. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Wyimek z ujawnionych informacji wywiadowczych, o jakich piszę w tekście.

PS. Zapraszam Was do obejrzenia/odsłuchania rozmowy, jaką przeprowadził ze mną Mateusz Grzeszczuk z Podróży bez Paszportu. Rozwijam tam kilka wątków istotnych w ostatnim czasie.

Ataman

No więc stało się – Walery Załużny został odwołany ze stanowiska dowódcy ukraińskich sił zbrojnych. To nie jest dobra wiadomość.

Na jego miejsce prezydent Zełenski wyznaczył Ołeksandra Syrskiego, dotychczasowego dowódcę wojsk lądowych. To też nie jest dobra wiadomość, Syrski bowiem dowodzi po sowiecko-rosyjsku.

Ale może w tym szaleństwie jest jakaś metoda? Może „zachodniość” Załużnego – w sytuacji niedostatku środków technicznych niezbędnych do prowadzenia wojny wedle natowskiej doktryny – na tym etapie była bardziej obciążeniem niż zaletą?

Może. Tylko czy Ukrainę stać na „rozpoznania bojem”, „mięsne szturmy”, strzelanie wagonami amunicji, obronę nieperspektywicznych pozycji do upadłego? No chyba nie.

A może szaleństwo jest pozorne? Tak naprawdę niewiele wiemy o kulisach zarządzania ukraińskim państwem i armią. Nie dysponujemy konkretną wiedzą o dalszych możliwościach obronnych, zapasach, zasobach ludzkich. Może na jej gruncie sprawy wyglądają nieco inaczej?

Od wielu tygodni chodzi mi po głowie taka myśl – że Ukraina sposobi się do zawarcia pokoju. Że Kijów gotów jest zaakceptować (część?) rosyjskich zdobyczy, byleby zakończyć wojnę i pójść dalej. Stracić przeszłość, zyskać przyszłość, integrując się z zachodnimi strukturami. „Odpuszczamy”, gdyby takie hasło padło z ust Wołodymyra Zełenskiego, kraj by wybuchł. A gdy powie to „Ataman” – uwielbiany generał, symbol jedynej bezwzględnie szanowanej instytucji państwowej, jaką jest armia? Nieobciążony jarzmem dowodzenia, ale wciąż oświetlony blaskiem odniesionych sukcesów (generalnie udanej operacji obronnej i rekonkwisty części okupowanych ziem).

Carl Gustaf Mannerheim, naczelny dowódca fińskiej armii, następnie prezydent tego kraju, zręcznie obronił Finlandię przed sowiecką zarazą. Utracił część terytoriów, ale zachował dla kraju niepodległość.

Może w Ukrainie realizuje się podobny scenariusz?

Dla porządku odnotujmy – to pierwsza zmiana ukraińskiego głównodowodzącego po 24 lutego 2022 roku. Cokolwiek się za nią kryje, raczej nie jest to niekompetencja. Tymczasem to właśnie niekompetencja sprawiła, że w pierwszym roku pełnoskalowej wojny doszło do czterech zmian dowódców rosyjskich sił inwazyjnych. Nie znamy pierwszego dowódcy, drugi był aleksandr dwornikow, trzeci giennadij żydko, czwarty siergiej surowikin, którego na początku 2023 roku zastąpił sam generał gierasimow, „pierwszy żołnierz rosji”. Który nadal utrzymuje się na stołku (choć może to stwierdzenie mocno na wyrost, bo generała nie widziano publicznie od kilku tygodni) nie dlatego, że jest taki dobry, a dlatego, że nie bardzo jest go kim zastąpić.

—–

Dziękuję za uwagę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. „Z nami bóg i ataman Załużny”, głosi napis pod sylwetką generała. Zdjęcie to zrobiłem w Bachmucie, w styczniu ub.r.

(De)mobilizacja

Mikołaja poznałem w 2016 roku. Pochodził z Żytomierza, miał 50 lat. Do wojska zgłosił się w miejsce syna (wtedy 22-latka), który uciekł przed poborem do Polski. W szeregach armii ukraińskiej służyła wówczas nadreprezentacja mężczyzn 45-50 plus, w kolejnych latach zjawisko to uległo nasileniu. „Dziadki”, mówiłem o nich, o czym wspominam z uśmiechem na ustach, bo sam mieszczę się dziś w tej kategorii.

Lecz powody owej nadreprezentacji wcale zabawne nie były. Gdy wyczerpał się pomajdanowy entuzjazm, a sprawy w Ukrainie zdawały się wracać na stare tory – korupcji, pogardy dla zwykłego obywatela i mnóstwa innych słabości trawiących ów kraj po 1991 roku – młodzi chłopcy zaczęli unikać wojska. Szczególnie ci z zachodniej Ukrainy. Niewdzięczna ojczyzna to raz, dwa – wciąż pokutowało przekonanie, że wschód pozostaje prorosyjski, za co więc i po co ginąć w Donbasie? Ale komisje poborowe miały normy, a i służba wiązała się z wojennymi dodatkami, pokaźnymi, patrząc z perspektywy przeciętnego ukraińskiego portfela. W takich okolicznościach rozpowszechniło się zjawisko „służby zastępczej”, w ramach której ojciec (choć zdarzali się i inni krewni) szedł w kamasze w miejsce syna.

„Nam jest wszystko jedno. Sztuka to sztuka”, mówi w kultowym „Krollu” porucznik Arek (grany przez Bogusława Lindę), co nieźle oddaje istotę rzeczy. Celowo użyłem określenia „nieźle”, gdyż poza aspektem ilościowym – „zamianie jeden na jeden” – w opisywanym procederze nie bez znaczenia był czynnik jakościowy. „Dziadki” miały za sobą zasadniczą służbę wojskową odbytą w czasach sowietu, bądź tuż po jego upadku, która tym różniła się od „zetki” w realiach wolnej Ukrainy, że czegoś w jej trakcie żołnierzy uczono. Zwłaszcza w elitarnych formacjach.

Jedną z takich formacji była istniejąca do dziś w strukturach rosyjskiej armii 76 Dywizja Powietrznodesantowa (stacjonująca w Pskowie).

No więc Mikołaj służył pod koniec lat 80. w desancie. Sporo było tam wówczas Ukraińców – w armii Związku Radzieckiego przedstawiciele tej narodowości uchodzili za szczególnie bitnych, chętnie więc widziano ich w najlepszych jednostkach. Na marginesie – to ciekawy kulturowy element, jeden z tych kompletnie zignorowanych przez putina i jego generałów, którzy trudniejszego wroga spośród swoich sąsiadów wybrać sobie nie mogli.

Wróćmy do Mikołaja – nosił on widoczny spod rękawa tatuaż-pamiątkę z „zetki”. Motywem przewodnim ozdoby był spadochron, dziara zawierała też samolot (zdaje się, że transportowego Iliuszyna) oraz napis (po rosyjsku): „nikt oprócz nas”. Mówił, że wielu jego kolegów zrobiło sobie podobne, zwykle na ramieniu, czasem na piersi.

Pech chciał, że gdy żytomierzanin znalazł się na froncie, po drugiej stronie stali „swoi”. Niekoniecznie dawni koledzy z wojska, raczej ich kolejni następcy w szeregach 76. Dywizji (jednostka do 2022 roku nie walczyła w Ukrainie jako zwarta formacja, ale „ochotnicy” z niej masowo wspierali separatystów po 2014 roku). I to jeden z nich, snajper – niewykluczone, że noszący podobny dywizyjny tatuaż – kilka dni po naszym spotkaniu zabił Mikołaja.

Ot, kolejny okrutny paradoks tej wojny.

—–

Gdy weszła ona w fazę pełnoskalową, komisje rekrutacyjne nie nadążały z obsługą ochotników. Wielu odsyłano, bo wojsko nie było w stanie dokonać pośpiesznej absorpcji tak licznych mas rekruta. Była to sytuacja zgoła odmienna od rosyjskiej – armia najeźdźców aż do ogłoszenia mobilizacji jesienią 2022 roku miała poważne problemy z pozyskiwaniem ludzi do służby w Ukrainie.

A jak jest dziś? „Mobilizacja” była w ukraińskim Internecie słowem roku 2023 – tak często szukano informacji na jej temat. „Grzał” on Ukraińców głównie dlatego, że po kilkunastu miesiącach pełnoskalowej wojny armia zaczęła mieć problemy z rekrutacją. Drastycznie zmalała liczba ochotników, odtwarzanie stanów osobowych odbywa się już przede wszystkim poprzez pobór. W grudniu 2023 roku okazało się, że armia potrzebuje w najbliższym czasie pół miliona ludzi, by zapewnić odpowiednią wymianę personelu.

Kijów oszczędza najmłodszych, obowiązkowy pobór nie dotyczy mężczyzn do 27. roku życia. Propaganda niespecjalnie ów motyw eksploatuje – w oficjalnych materiałach z frontu zachowany jest demograficzny parytet, dający wrażenie, że w wojnie biorą udział zarówno młodziaki, jak i panowie z życiowym bagażem. A tak naprawdę ukraińskie okopy znów – jak w czasie donbaskiej odsłony tej wojny – wypełnione są głównie „dziadkami”.

Po drugiej stronie linii frontu jest podobnie (wedle oficjalnych danych ministerstwa obrony rosji, średnia wieku uczestników spec-operacji to 35 lat), co przywodzi nas do wniosku, że ukraińsko-rosyjski konflikt nabrał cech wojny dojrzałych mężczyzn. Nie zaryzykuję kategorycznego stwierdzenia, że to pierwszy taki przykład w historii, ale z pewnością mamy do czynienia z sytuacją zupełnie inną niż w pierwszo- czy drugowojennych zmaganiach (gdzie walczyli i ginęli głównie młodzi chłopcy).

Wracając do ukraińskich „dziadków” – ci w wojsku (nierzadko służący od kilkunastu miesięcy) są już zmęczeni. A że pobór wydrenował kilkanaście roczników, wymiany nie da się zapewnić bez sięgania po najmłodszych mężczyzn. Co wielu się nie podoba, w tym potencjalnym rekrutom, ale także ich rodzinom i pracodawcom. Pomysł nie przypada do gustu części środowiska naukowego i klasy politycznej, gdzie podbija się kwestie skutków „skrwawiania najcenniejszych zasobów demograficznych”. Tak naprawdę sprawa rozszerzenia mobilizacji jest w tej chwili jedną z głównych osi podziału ukraińskiego społeczeństwa (jest też paliwem – niejedynym rzecz jasna – dla sporu między prezydentem Zełenskim a generałem Załużnym). Nie wiem, jak Ukraińcy ten problem rozwiążą, ale miejmy świadomość, że to kluczowe wyzwanie, nie mniej istotne od zachodnich dostaw sprzętu.

Pocieszające (marnie, ale zawsze to coś…), że i putin musi niebawem rozszerzyć bazę rekrutacyjną – jeśli rzecz jasna dalej zamierza prowadzić wojnę o takiej skali i intensywności. Rozszerzyć o wielkomiejski i słowiański zasób, bo tak jak ukraińskie „dziadki”, tak i rosyjska prowincja jest już zmęczona i wydrenowana (to temat na oddzielny tekst, choć chciałbym zapowiedzieć, że takie rozważania częściowo podejmuję w „Alfabecie…”).

Konkludując, przywódcy obu stron muszą podjąć niepopularne decyzje dotyczące mobilizacji. Owa zbieżność losu Zełenskiego i putina również zasługuje na miano paradoksu tej wojny.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak, Andrzejowi Kardasiowi i Irinie Wolańskiej. A także: Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu i Jakubowi Dziegińskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Frontowe „dziadki” z czasów donbaskich zmagań. Okolice Mariupola, wiosna 2016/fot. Darek Prosiński

Percepcja

Był wczesny ranek, obudził mnie pełen pęcherz. Pociągnąłem zamek błyskawiczny śpiwora i uniosłem nieznacznie głowę. Jak świsnęło… – może metr, może półtora metra nade mną. Wystrzelony z ręcznej wyrzutni przeciwpancernej granat przyleciał przez pozbawiony okiennic otwór i w taki sam sposób opuścił pomieszczenie. Przecinając lokum, szczęśliwie na nic po drodze nie natrafił. Eksplodował już na zewnątrz – pociski RPG są zwykle wyposażone w zapalniki samoniszczące; nawet jeśli nie uderzą w cel czy przeszkodę i tak po kilku sekundach wybuchają.

Odechciało mi się sikać. Jakiś czas później uznałem to zdarzenie za początek „toaletowego fatum”, które w pełni objawiło się w Ukrainie. Ogdowski szedł za potrzebą, w pobliżu padały pociski – choćby nie wiem jak długo wcześniej panował spokój. Istnienie tej na poły magicznej zależności sprawiło, że pracujący ze mną koledzy wpadali w lekki popłoch, gdy oznajmiałem, że muszę skoczyć na stronę. Ale nie czas na weterańskie wspominki. Gdy strumień z „erpega” przeczochrał mi fryzurę, opadłem na łóżko, a zaraz potem na podłogę. Mój sąsiad zrobił to samo – i już z poziomu zero oznajmił:

– Witamy w Adżiristanie – i zaśmiał się przy tym zawadiacko.

Pobudka, jaką zaoferowali nam wówczas talibowie, przybrała postać niezgorszej kanonady. Z pozycji zajmowanych przez rebeliantów przyleciało jeszcze kilkanaście granatów, do których dołożono całkiem sporo serii z broni maszynowej. Nikomu z Polaków nic się nie stało, ale atak – nawet jak na „krainę latających epregów” – był nietypowy. Nie tyle sam w sobie, ile jako element całego ciągu zdarzeń. W dystrykcie, w którym znajdował się ów wysunięty (czasowy) posterunek, od wielu tygodni panował względny spokój. I nagle, z dnia na dzień, sytuacja uległa zmianie. „Chcą nas stąd wykurzyć”, mówili żołnierze, przekonani o „wyższej” celowości działań podejmowanych przez Afgańczyków.

Uległem tej narracji. Nie mogłem wówczas ujawnić, gdzie konkretnie się znajduję, popełniłem zatem tekst utrzymany w formie relacji z drugiej ręki. Gdzie pisałem o nadzwyczajnej aktywności talibów w Adżiristanie, wywodząc stąd wniosek, że w całej pilnowanej przez Polaków prowincji Ghazni mamy do czynienia z nasileniem się walk. Post factum okazało się, że do wspomnianego dystryktu przybyło na odpoczynek talibskie komando wielkości kompanii wojska. Na południu Afganistanu trwały wówczas ciężkie boje – Brytyjczycy i Amerykanie nie pozwalali rebeliantom na pauzowanie. We względnie spokojnej polskiej zonie łatwiej im było lizać rany – stąd ów transfer. A że bojownicy nie lubili bezczynności, postanowili po naprzykrzać się Polakom. Ot, kwintesencja wojennego, aktywnego wypoczynku.

Jest takie popularne powiedzenie: „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Na wojnie sprawdza się ono jak diabli. Co innego widzą i wiedzą szeregowcy, co innego oficerowie liniowi średniego szczebla czy sztabowcy z tego poziomu. Jeszcze inaczej wygląda to z perspektywy najwyższego rangą dowódcy. Paradoksalnie, wszyscy mogą mieć rację w ocenie sytuacji. Coś, co dla pojedynczego plutonu jest dramatem i sytuacją bez wyjścia, na wyższym poziomie staje się niewiele znaczącym incydentem. Albo nawet ważnym, ale mniej istotnym od pozostałych składowych sytuacji na froncie. Czy wręcz bardzo ważnym, lecz wpisującym się w logikę poświęcenia czyjegoś życia w imię wyższej konieczności. „Wysoki widzi więcej”. Naczelny dowódca nie doświadcza fizycznych aspektów frontowej rzeczywistości, ale jego horyzonty poznawcze są znacznie szersze niż szeregowca tkwiącego w okopie. Liczba źródeł, z których czerpie informacje, jest nieporównywalna. Raporty jednostek liniowych, dane wywiadowcze, rozeznanie w możliwościach logistycznych itp. – wszystko to w skali makro – dają wyższą świadomość sytuacyjną niż osobiście odczuwana presja nieprzyjaciela. Która często skutkuje percepcyjnym przeładowaniem, zaburzającym odbiór rzeczywistości (trudno zachować tzw.: trzeźwe myślenie w realiach artyleryjskiej kanonady). A do tego dochodzi decyzyjność i możliwość kreowania sytuacji – im wyżej, tym większa. I choć wojenna mgła dotyczy wszystkich bez wyjątku, jej gęstość wprost zależy od miejsca w hierarchii.

Ukraińcy oszczędnie rozdają medialne koncesje na pobyt w strefie walk. rosjanie czynią to chętniej wobec swoich, ale trudno w ich przypadku mówić o działalności stricte dziennikarskiej; tu mamy do czynienia z tępą propagandą. W realiach cenzury funkcjonuje także całe frontowe zaplecze, wszystkie instytucje mające związek z wojennym wysiłkiem. Patrząc z perspektywy dziennikarza czy analityka to trudna sytuacja, „mgła do potęgi”. Jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej – w zależności od zawartości notesu z kontaktami oraz tego, czy i jak potrafią łączyć dostępne fakty. Niektórzy ulegają pokusie takiego doboru informacji, by całościowo wyrysować obraz ukraińskiego triumfu. Inni uderzają w tony dramatyczne, wieszcząc rychły koniec zorganizowanej obrony naszego wschodniego sąsiada.

A jak jest naprawdę? A jak jest naprawdę to najlepiej wiedzą generałowie Załużny i gierasimow, dowódcy walczących wojsk, choć nawet oni nie są w stanie ułożyć sobie w głowach wszystkich klocuszków. Co piszę nie bez powodu, trochę już zmęczony lekturą tekstów mniej lub bardziej wybitnych specjalistów od wojny, wieszczących rychłą albo już dokonującą się katastrofę na froncie. Wiedziony osobistym doświadczeniem w zakresie „zmąconej percepcji wojny”, mogę tylko postulować spokój.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tyle widziałem, ile mogłem… Afganistan, jesień 2010 roku/fot. Adam Roik