Warszawa

Przez kilka lat siedziba mojej redakcji mieściła się na warszawskiej Starówce. W drodze do pracy spacerowałem przez Plac Zamkowy, Świętojańską, przecinałem Rynek Starego Miasta i Kamiennymi Schodkami docierałem do Brzozowej.

I – jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi – bardzo często towarzyszyło mi poczucie przebywania w jakimś hiperrzeczywistym sacrum. Znałem te miejsca na długo zanim przeprowadziłem się do Warszawy. Miałem w pamięci zdjęcia gruzowisk oraz świadomość, że stąpam po cmentarzu. Cmentarzu, który potem znów zmienił się w kwitnący życiem, urokliwy kawałek miasta.

Warszawa uosabia niezłomność i żywotność, w stopniu, który wykracza poza normalne rozumowanie. Jest przestrogą, ale i nadzieją. Daje dowód ludzkiego bestialstwa i przykłady najwyższej próby człowieczeństwa.

Jeszcze długo po przeprowadzce właściwie nie lubiłem Warszawy. To między murami Starówki zrozumiałem, że nie da się kochać Polski, nie kochając tego miasta.

Zatem dzisiaj znów chylę przed Tobą czoło, Stolico. Przed Tobą i Twoimi Dziećmi.

—–

Zdjęcie symboliczne. Zrobiłem je zimą 2012 roku w Afganistanie

(Nie)odpowiedzialność

„Szczęki, epizod ukraiński”, zaśmiałem się pod nosem. Skąd skojarzenie z oscarowym hitem Stevena Spielberga? Ano stąd, że w jednej chwili pluskałem się w wodzie, by za moment wiać z niej jak oparzony; jakbym uciekał przed nadpływającym rekinem-ludojadem.

– K…y! – klął ukraiński żołnierz, czemu towarzyszył rechot jego dwóch kolegów. Niemal równocześnie zgarnęliśmy z plaży tobołki i wpadliśmy do najbliższego domu; okazałej niegdyś nadmorskiej rezydencji, mocno przeczochranej przez wojnę. Tak skończyła się nasza kąpiel w Morzu Azowskim, przerwana przez (pro)ruskich moździerzystów.

Nie wiem, czy tamci strzelali do nas intencjonalnie (ich pozycje były za wzgórzem). Wiem, że usłyszałem głośny plusk, potem drugi, i że w trakcie sprintu co najmniej trzy razy doszedł mnie charakterystyczny świst nadlatującego stromotorowo granatu.

Nikomu włos z głowy nie spadł, wojskowi obrócili sprawę w żart, lecz i tak było mi głupio. Miałem ochotę wejść do wody kilka godzin wcześniej, gdy po raz pierwszy zobaczyłem oszałamiająco piękną plażę w Szyrokino. Ale nie było chętnych i skończyło się na zwiedzaniu marniejących resztek urokliwego niegdyś kurortu. Wieczorem chętni się znaleźli, a świadomość, że wykąpię się na samym krańcu linii frontu (wtedy, latem 2015 roku nazywanej linią rozgraniczenia), stanowiła nie lada gratkę. Wiem jak to brzmi i nie bez powodu obnażam własną niemądrość i nieracjonalność. Chcę podkreślić, że piszę jako ten, który sam mógłby „pierwszy rzucić kamieniem”.

Do rzeczy.

Od wczoraj w rosyjskim Internecie panuje wielkie oburzenie, rezonujące również u nas. Bo Ukraińcy ostrzelali Sewastopol, a jedna z rakiet spadła na „plażę pełną turystów”. Zginąć miało pięć osób, ponad setka odnieść rany. „To zbrodnia!”, orzekł Kreml, a za nim wszelkiej maści propagandyści i sympatycy „ruskiego mira”. Winny jest nie tylko „kijowski reżim”, ale i Stany Zjednoczone, które dostarczają Ukrainie pocisków ATACMS oraz „każdorazowo planują ich wykorzystanie”. Moskwa zapowiada odwet, a zarazem zapewnia, że krymska obrona przeciwlotnicza zadziałała sprawnie, bo „cztery z pięciu rakiet zostały przechwycone”.

Nad skutecznością rosjan rozwodzić się nie będę, bo wiadomo, że zwykle kłamią. Faktem jest, że coś na plażę spadło i że w wyniku tego zdarzenia sporo osób zostało poszkodowanych, w tym dzieci. Co z czysto humanistycznego punktu widzenia jest smutną wiadomością, bo najmłodsi (i generalnie cywile) przy okazji wojen ginąć i odnosić ran nie powinni. Dla mnie to niepodważalny imperatyw, którego nie zamierzam poddawać dyskusji.

Dyskutować za to zamierzam nad kwestią odpowiedzialności, zwłaszcza że sprawy mają się nieco inaczej niż wynikałoby to z rosyjskiej narracji.

Nie wiemy, do czego strzelali Ukraińcy (choć możemy się domyśleć, że szło im o dalsze pognębienie krymskiej OPL). Zdaniem rosjan, atakujący znów użyli ATACMS-ów z ładunkami kasetowymi; to najefektywniejszy sposób wykorzystania tego rodzaju broni, więc zakładam, że rzeczywiście tak było. Ale gdyby na plażę spadła chmara subamunicji, doszłoby tam do rzeźni na ogromną skalę. Ani do niej nie doszło, sądząc po liczbie poszkodowanych, ani nie widać tego na dostępnym materiale filmowym. Za to materiał zdjęciowy, opublikowany przez rosjan, ilustrujący rzekome pozostałości ATACMS-a, przedstawia szczątki rakiety przechwytującej systemu TOR; rosyjskiego, dodajmy dla porządku. Znaczy to tyle, że moskale „załatwili się sami”; usiłowali przechwycić nadlatujący pocisk nad wypełnioną cywilami plażą. Przechwycili – na ziemię spadły odłamki antyrakiety i być może rakiety (być może, bo dowodów nie ma). Nie przechwycili – antyrakieta uległa samozniszczeniu; możliwe że nad plażą, skoro tam wykonano zdjęcia szczątków. Inny scenariusz nie wchodzi w grę.

Odłamki spadających rakiet i antyrakiet wywołały mnóstwo zniszczeń i pożarów, które z kolei odpowiadają za dużą część ukraińskich strat cywilnych; to smutny standard tej wojny. Ukraińska OPL strzela, strąca, ale co jakiś czas w wyniku tych strąceń giną ukraińscy cywile. Ktoś gotów mi zarzucić hipokryzję, bo w takich sytuacjach zawsze podkreślam ostateczną winę rosjan, pisząc, że gdyby nie oni, ich ataki, armia ukraińska nie musiałby strzelać i narażać swoich. Dlaczego więc nie podchodzę symetrycznie do sytuacji na Krymie? Przecież rosyjska OPL nie musiałby ryzykować życia i zdrowia plażowiczów, gdyby Ukraińcy nie próbowali uderzać w cele na półwyspie. No dobra, tylko kto tu jest agresorem? Kto niesprowokowany (!) zaczął wojnę, ukradł terytorium? Ukraińcy nie musieliby niczego na Krymie atakować, gdyby dalej należał do nich. W ogóle nie musieliby do rosjan strzelać, gdyby ci łaskawie zostali u sobie.

No ale putin chciał inaczej, a poddani mu przyklasnęli – i mamy trzeci rok pełnoskalowej wojny. Trzeci sezon urlopowy na Krymie, odbywający się w cieniu ukraińskich ataków. Już nie pojedynczych, istotnie oddalonych czasowo, a regularnych i częstych, czyniących półwysep de facto rejonem bardzo wysokiego ryzyka. Po kiego grzyba pchają się tam turyści?

Rozumiem, że do wypranych ideologią „Krym-nasz” mózgownic nie dociera argument natury etycznej – taki mianowicie, że przyzwoitemu człowiekowi nie wypada jechać na terytorium okupowane, by szukać tam rozrywki. Mam też świadomość, że władza nie mówi rosjanom całej prawdy – bo jeśliby to zrobiła, próbowała odwieść ludzi od wyjazdów na półwysep, dowiodłaby swojej słabości. Ale wiem zarazem, że rosyjskie społeczeństwo nie żyje w warunkach totalnej cenzury – kto chce, ten wie, co dzieje się na Krymie. Kto tam dotrze, ten widzi stojące przy plaży systemy OPL. Wie zatem (albo szybko się dowie), że wakacje wiążą się z „dodatkowymi atrakcjami”. I pal licho fanów turystyki wojennej – póki mowa o dorosłych osobach. Ale ciągnąć w takie miejsce dzieci? Te poranione na plaży zawdzięczają swój los władzy, która traktuje obywateli przedmiotowo, oraz nieodpowiedzialnym rodzicom. Koniec-kropka.

Dla lepszego zobrazowania załóżmy że do okupowanej Warszawy przyjechała wycieczka szkolna z Berlina. Stało się to w dniu, w którym nasi usiłowali wyeliminować wyjątkową kreaturę – wysokiego rangą oficera odpowiedzialnego za terror w mieście. W trakcie strzelaniny między AK a Wehrmachtem jeden z dzieciaków został przypadkiem ranny. Oberwał od swojego, choć w sumie to wtórna sprawa. Hitlerowska prasa i gadzinówki orzekłyby, że cierpienie chłopaka to wina „bandytów z AK”. Czy podzielilibyśmy taką wizę?

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Jakubowi Łysiakowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Kamilowi Zemlakowi i Dariuszowi Wołosiańskiemu.

Nz. Fragmenty antyrakiety TOR/fot. źródła rosyjskie

Szum

„Lada moment rosjanie pomaszerują na Sumy, a zajęte miasto będzie dla nich przyczółkiem do dalszych działań wymierzonych bezpośrednio w Kijów”, czytam alarmistyczne zapowiedzi. Uśmiecham się pod nosem i w myślach kontynuuję wywód: „gdy wezmą już Kijów, pójdą na Lwów, a stamtąd wprost na Warszawę, by zaraz potem ruszyć na Berlin. Chyba, k…, taczankami…”.

Wybaczcie ów sarkazm, ale śmieszą mnie zabiegi (pro)moskiewskich propagandystów, usiłujących przekonać odbiorców – także tu, w Polsce – że armia neosowiecka „już jest w ogródku, już wita się z gąską”; że lada moment wyprowadzi decydujący cios, który powali wojsko ukraińskie na kolana. Śmieszą i martwią zarazem, bo grono łapiących się na te brednie systematycznie rośnie. Nie zżymam się na to, gdyż wiem, jak działa przestrach, wiem, że w tym konkretnym przypadku karmi się on obiektywnymi przesłankami, które każą sytuację Ukrainy traktować jako poważną. Ale wiem też – znając całkiem nieźle realia wojny – że rosyjska buńczuczność nijak się ma do rzeczywistych możliwości. Sumy w rękach rosjan? Już mi kaktus wyrasta na dłoni…

Mówimy o ćwierćmilionowym mieście – obecnie mniej ludnym, ale przecież powierzchnia zabudowy nie zmieniła się wraz z wojenną emigracją. Szturmowanie takiego kolosa – gdzie wiele elementów infrastruktury nadaje się do tworzenia pozycji obronnych – to zadanie dla dziesiątek tysięcy żołnierzy, wspartych ogromną ilością sprzętu ciężkiego. Tymczasem po drugiej stronie granicy – w rosyjskim obwodzie kurskim – stacjonuje zaledwie kilkanaście tysięcy żołnierzy, głównie lekko zbrojnej piechoty. Koncentracji liczniejszych i lepiej wyposażonych oddziałów nie widać – potwierdzają to zarówno ukraińskie, jak i zachodnie służby wywiadowcze, te ostatnie także w oparciu o dane ze zwiadu satelitarnego. Oczywiście, wojsko zawsze można przerzucić, lecz i to wymaga przygotowań, których „nasi” nie rejestrują (co z ogromnym prawdopodobieństwem oznacza, że takich przygotowań zwyczajnie nie ma).

Idźmy dalej, obwód sumski jest lepiej przygotowany na przyjęcie moskali niż północne obrzeża Charkowa. Mam tu na myśli umocnienia, inżynieryjne przeszkody, pola minowe i inne „niespodzianki”. Ponoć to skutek lepszej jakości administracji wojskowej, tak przynajmniej twierdzą moje ukraińskie źródła. Moim zdaniem, ważniejsza jest chyba bliskość Kijowa, którego ochrona – także wysunięta – jest absolutnym priorytetem sił zbrojnych Ukrainy. W tym kontekście nie bez znaczenia jest fakt, że droga krajowa 07 (Автошлях Н 07) – wiodąca z Sum do stolicy – była już zimą 2022 roku osią natarcia rosyjskich jednostek zmierzających pod Kijów.

Dodajmy do tego fakt, że na wschodnim brzegu Dniepru, między Czernihowem a Czerkasami, stacjonuje kilkanaście dużych jednostek armii ukraińskiej. Część z nich stanowi straż przednią stolicy, ale rejon ten używany jest również do odtwarzania zdolności bojowych wycofanych z frontu brygad (wbrew potocznym wyobrażeniom, w tym celu nie wykorzystuje się wyłącznie zachodniej Ukrainy). Tak czy inaczej, w razie potrzeby – rozumianej jako poważne zagrożenie na kierunku sumskim – dowództwo ZSU miałoby możliwość szybkiego sięgnięcia po odwody i to bez konieczności ściągania oddziałów z pierwszej linii na wschodzie.

Z czego rosjanie doskonale zdają sobie sprawę – czy zatem rzeczywiście zaatakują? Zapewne tak. Podobnie jak w przypadku operacji charkowskiej ograniczonymi siłami, z tymże z nieco inną intencją. O ile w przypadku „Charkowa” atak moskali miał charakter „saturacyjny” – chodziło w nim (w dużej mierze) o zaabsorbowanie uwagi, sił i środków oddziałów ZSU zaangażowanych na nieodległym froncie bądź stanowiących bezpośredni odwód – o tyle w przypadku „Sum” szłoby raczej o efekt propagandowy. Szum związany z tym, że rosjanie „otwierają kolejny front”, znów „stwarzają zagrożenie dla Kijowa” czy „uderzają, by wyjść na tyły broniącej Donbasu armii ukraińskiej”. A każda z takich katastroficznych narracji – podsuwanych przez rosjan, posłusznych im aktywistów medialnych, no i rzesze użytecznych idiotów – ma moc kropli drążącej skałę. Bo jeśli jest tak, jak mówią rosjanie, to Ukraina zaraz upadnie – po co więc ją wspierać?

A kaktus na dłoni jak nie wyrósł, tak nie wyrasta…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Tymczasem ruskie pięknie chlastają się same – wczoraj do aresztu trafił iwan popow, jeden z najlepszych liniowych dowódców armii rosyjskiej. Chłop w zeszłym roku publicznie przejechał się po MON i sztabie generalnym, odwołali go ze stanowiska dowódcy 58. Armii, a teraz postawili mu zarzut korupcji. Brał-nie brał; mało który w rosji nie bierze. Grunt, że potencjalnie niebezpieczny pionek definitywnie spadł z szachownicy. Idźcie dalej tą drogą, moskiewscy towarzysze…/fot. MOFR

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

(niedo)Godność

Gdy próbujemy zrozumieć czy wytłumaczyć działania naszych przodków, niemal zawsze wpadamy w pułapkę kontekstu. Przeżyłem w komunie kilkanaście lat, rozumiem istotę tego systemu, ale gdy przychodzi mi opowiadać córce o kłopotach codzienności czasów PRL, ta krzywi twarz i wymownie pyta: „cooo!?”. Mam wrażenie, że raczę ją historiami z innego wszechświata.

Z podobnym problemem mamy do czynienia, gdy usiłujemy zrozumieć motywację młodzieży idącej do Powstania. Kto nie zna wojska, nie czuje się usatysfakcjonowany wyjaśnieniem, że padł rozkaz. A żołnierz nie jest od tego, by rozkazy kwestionować. Zresztą, takie ujęcie nie wyczerpuje istoty zagadnienia. Co smutne, coraz częściej natykam się na opinie o zmanipulowanej młodzieży, która z gołymi rękoma poszła do walki. Naiwniakach, którzy dali się podejść szalonemu dowództwu. Mam bardzo krytyczny stosunek do tego ostatniego, niemniej taką interpretację uważam za mocno krzywdzącą. Dlaczego? Odpowiadając, spróbuję wynieść się ponad wspomniany kontekst, przenieść doświadczenie pokolenia Kolumbów w czasy nam współczesne.

Biegacie w parku, od lat ciesząc się efektami regularnego treningu. I któregoś ranka na waszej trasie pojawia się gość z bronią. I na waszych oczach zabija innego biegacza. Tylko za to, że ten biegał. Bo biegać NIE WOLNO. Władze, które nastały jakiś czas temu, uznały, że macie fizycznie skarleć. I już. Znacie brata zabitego, szybko poznajecie jego emocje. Poznajecie też innych, bowiem zabójstw w parkach jest dużo, dużo więcej. „Jak można zakazywać czegoś tak oczywistego!?” – pytacie samych siebie. „Jak, kurwa, można nas zabijać z byle powodu!?”. Tak, mimo przerażenia, rodzi się bunt. Którego z czasem jest już tyle, że musi znaleźć ujście.

Teraz już rozumiecie?

Można krytykować zemstę, dostrzegać jej kontrproduktywność, wszak często zwala na nas jeszcze większe kłopoty. Lecz kim będziemy, jeśli zrezygnujemy z prawa do elementarnej godności?

Kolumbowie zrzec się tego prawa nie zamierzali.

Dlatego zgadzam się z tezą, że Powstanie, po prostu, musiało wybuchnąć. Że było logicznym skutkiem nastrojów panujących pośród akowskiej (i nie tylko) młodzieży. Mającej dość wyjątkowo brutalnej polityki okupanta. Pozostając na gruncie przywołanej analogi – zgadza się, w wyniku buntu spłonął cały park. A w nim mnóstwo przypadkowych osób. Ale u licha, oceniając to wydarzenie nie zapominajmy, że to gość z bronią był tym złym. I że to on podkładał ogień. Co podkreślam, bo dziś, niektórym, bardzo łatwo przychodzi wręcz zrównywanie Powstańców z Niemcami.

—–

A propos przywołanej analogii – zakaz aktywności fizycznej był jednym z pierwszych dekretów okupacyjnej władzy. Wyobrażacie sobie, że za „haratanie w gałę” można było trafić pod ścianę? A to tylko jedna z tysięcy niedogodności, jakie Niemcy zafundowali Polakom.

Nie wiem, czy rosjanie – gdyby udało im się zająć Ukrainę – zakazaliby jej mieszkańcom joggingu czy spacerów po miejskiej zieleni. Pewnie tak daleko nie posunąłby się ich okupacyjny terror. Ale zapowiedzieli jasno, że zabiją część Ukraińców za to tylko, że są Ukraińcami. I tak też zrobili – w Buczy, Irpieniu, Izjumie. Więc płonie miejscami ukraiński park, co niektórym wydaje się bezsensownym marnotrawstwem. Tyle że jest to jedyny sposób, by wypędzić z alejek obcych łobuzów z bronią, którzy mają pozwolenie swojego przywódcy, by czasem postrzelać do spacerowiczów.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Skazy

Skoro dziś rocznica Powstania w Getcie, pozwolę sobie na odrobinę związanych z tym refleksji, także w kontekście wojny w Ukrainie.

Etniczni Polacy w odniesieniu do Żydów mają sporo za uszami – nigdy więc nie stanę po stronie bezmyślnych apologetów, usiłujących wmówić nam, jak to wspaniałomyślnie zachowywaliśmy się podczas okupacji. Jedni się zachowywali, inni nie, generalnym wzorcem zaś była obojętność wobec dramatu współobywateli mojżeszowego wyznania.

Ale…

Ale wspominam dziś jeden z wyjazdów na wschód Ukrainy, do Doniecka. Była piękna wiosna, po zajęciu przez separatystów i rosjan portu lotniczego, miasto poczuło wyraźną ulgę (w słusznym gniewie na moskali i ich zwolenników zapominamy, że mieszkali tam, nadal mieszkają, także bogu ducha winni ludzie). Linia frontu odsunęła się od przedmieść, walki wyraźnie zelżały. Artyleria owszem, huczała, obie strony dokuczały sobie moździerzami, ostrzałami z broni maszynowej, snajperzy również nie próżnowali. Działo się to jednak kilka kilometrów od centrum miasta, które właściwie pozostawało nietknięte i bezpieczne. Pociski spadały gdzieś na obrzeżach, wciąż ginęli ludzie, ale dało się żyć.

Dało na tyle, że lokalne kluby piłkarskie przeprowadzały rozgrywki młodzików, a dzieci w jednej z podstawówek chodziły na zajęcia z baletu. Działa się też masa innych sytuacji, ale wspominam akurat te widziane na własne oczy.

Widziałem też ogródki piwne i ludzi przy stolikach spożywających trunek z pianką. Rozmawiających, śmiejących się, kłócących; byłem świadkiem całego spektrum zwyczajnych zachowań. Niezwyczajne było tylko to, że w tle rozlegały się wystrzały i wybuchy. Którymi nikt się już specjalnie nie przejmował.

Kilka miesięcy później, w samym środku lata, byłem w Mariupolu. Przyjechaliśmy z kolegami akurat w sobotę i poszliśmy na tamtejszą promenadę. Knajpy i dyskoteki działały w najlepsze, alkohol lał się strumieniami. Wypindrzone laski i odsztafirowani kolesie konsumowali młodość, jak gdyby nie działo się nic nadzwyczajnego. Jakby kilkanaście kilometrów dalej, na wschód, nie rozciągała się linia frontu. Widoczne stamtąd rozbłyski traktowano niczym fajerwerki, świetlną oprawę gorączki sobotniej nocy.

A w Szyrokino ginęli ludzie.

Wspominam o tym dziś, w rocznicę wybuchu pierwszego z warszawskich Powstań, bo znów tu i ówdzie pojawiają się oburzone głosy, że Polacy po „aryjskiej stronie” przychodzili pod mur getta, obserwować pożary. A potem wracali do swojego życia, jakby nic się nie stało. I że z czasem po prostu przywykli do dymów nad pacyfikowaną częścią miasta.

Otóż moi drodzy, nie ma w tym nic nadzwyczajnego, nic, co oznaczałoby jakąś etniczną/kulturową skazę, nic, co byłoby dowodem na odstępstwo od normy. Czego jako Polacy musielibyśmy się wstydzić. Ludzie tak mają – widziałem to nie tylko w Ukrainie. Przyzwyczajamy się do otaczającego nas zła, ignorujemy je, trywializujemy, niekiedy wręcz zaprzeczamy jego istnieniu („pandemii nie ma” – pamiętacie?). Z czasem nawet staramy się dostrzec w nim jakieś dobre strony. Cieszymy się, że nas nie dotyczy, ba, potrafimy dać się ponieść fascynacji, widząc zło w działaniu. Gdy mnie ktoś pyta o wrażenia z wojen, opowiadam przede wszystkim o dramacie, lecz mówię też o złowieszczym pięknie. Pożar fascynuje nie tylko piromanów.

Mamy tak, bo to zupełnie naturalny mechanizm adaptacyjny. Coś, co pozwala nam przeżyć graniczne sytuacje. Nawet jeśli towarzyszy temu świadomość, że najpewniej będziemy następni. Ale jeszcze nie dziś, nie teraz. Dziś mogę pójść na piwo, wstąpić do cukierni, urżnąć się do nieprzytomności. Bądź zrobić cokolwiek innego, co jest apoteozą normalnego życia, wyrazem tęsknoty do czasów, kiedy śmierć nie czyhała za rogiem.

W kwietniu 1943 roku – po kilkudziesięciu miesiącach brutalnej okupacji – ta potrzeba była nad wyraz silna.

—–

– Ale ja bardziej lubię rosjan niż Ukraińców – tłumaczył mi dawny kolega ze szkoły, zaangażowany dziś w propagowanie prorosyjskich treści w Internecie. – Mam prawo do własnych sympatii, czyż nie? – zabrzmiało to nieco napastliwie.

– No kurwa nie – odparłem. – Dałbyś sobie w czasie drugiej wojny prawo do proniemieckich sympatii? – spytałem.

Chłop zaśmiał się głośno i stwierdził, że to zupełnie inne sytuacje.

Czyżby? Hitlerowskie zbrodnie od współcześnie rosyjskich różni skala – nie przeczę, jest to różnica ogromna. Ale z perspektywy każdej zamęczonej przez rosjan ofiary – choćby tego nieszczęsnego jeńca, któremu wagnerowcy ucięli głowę – skala nie ma znaczenia. Liczy się samo zadawane cierpienie. A patrząc szerzej, także stojące za tym intencje. Dziś wiemy już, że rosyjskie bestialstwo nie jest sumą pojedynczych ekscesów zdeprawowanych przez wojnę żołdaków. To działanie systemowe, mające sterroryzować przeciwnika; jedna z technik/taktyk prowadzenia wojny. Legitymizuje ją państwowa ideologia rosji, wedle której – niczym niegdyś III Rzesza – federacja ma nadzwyczajne prawa i zobowiązania. Do zdobywania przestrzeni, do kolonizowania, do zabijania. „Jeśli Niemcy nie mogą być wielkie, nie ma powodów, by istniały” – twierdził Hitler. „Po co komu świat bez rosji?” – pytał retorycznie putin.

Żyd był dla Niemca „podczłowiekiem”, Ukrainiec dla rosjaninia to on sam, ale w gorszym „chocholskim” wydaniu. Niegodny posiadania własnej kultury, języka, tradycji, które należy wyrugować, jak niegdyś rugowano wszelkie przejawy „żydostwa”. Rosyjski rasizm/nacjonalizm różni się od niemieckiego tym, że w warstwie retorycznej długo podlegał zabiegom autocenzorskim. Miał postać paternalizmu – Ukraińców łaskawie traktowano jak dzieci, niepełnosprawnych dorosłych, których należy otoczyć opieką. Hitler nie bawił się w takie subtelności, pragnął dla wrogów zagłady. Fakt, stawia to putina i podążających za nim rosjan w nieco lepszym świetle.

Ale i lebensraum i ruski mir to jedno i to samo gówno – przestrzenie, w których odbiegający od „pożądanego wzorca” padają ofiarą zbrodni. Morderstwa, wynaradawiania, ekonomicznej degradacji. Nie ma tu czego darzyć sympatią…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ruski mir w praktyce. Zniszczona przez rosjan wieś Posad-Pokrowskie/fot. Marcin Ogdowski