Niepewność

Poproszono mnie, bym napisał, kto moim zdaniem wygra wojnę w Ukrainie i co konkretnie to zwycięstwo będzie oznaczać. „Bo chyba trzeba zrewidować myślenie na ten temat…”, twierdzi podrzucający inspirację Czytelnik.

W moim postrzeganiu konfliktu w Ukrainie nie zaszła żadna rewolucja, którą musiałbym Wam sygnalizować, niemniej nie wszyscy są tu ze mną od dawna, a i pojawiły się nowe zmienne, na jakie warto zwrócić uwagę. Zatem pozwolę sobie na komentarz porządkujący dotychczasowe oceny oraz na odrobinę dywagacji.

Przegląd wielu zachodnich mediów z ostatnich tygodni nie pozostawia złudzeń – Ukraina wojnę przegrywa, nie ma szansy na zwycięstwo, trwają zakulisowe naciski sojuszników, których celem jest zmuszenie Kijowa do rozpoczęcia rozmów pokojowych. Nie podejmę się oceny, ile z tych ponurych doniesień opiera się o nietrafione analizy, ile zaś jest skutkiem działań rosyjskiej agentury wpływu. Faktem jest, że konflikt wszedł w fazę pozycyjną, która w odległym planie premiuje rosję, jednak w perspektywie „dziś” i „jutro” nie pozwala wskazać zwycięzcy. Obaj zawodnicy pozostają w klinczu, zbyt silni, by paść, za słabi, by zadać sobie powalający cios. Nie sposób też wskazać żadnych publicznych wypowiedzi decyzyjnych osób, które potwierdzałyby dyplomatyczną presję na Ukrainę. Znamienne, że redakcje informujące o naciskach, zawsze powołują się na anonimowe źródła. Te oficjalne dystansują się od takich sensacji.

Tak czy inaczej, owe doniesienia mają realny wpływ na nastroje opinii publicznych w Europie i Stanach. Najogólniej rzecz ujmując, optymizmu co do powodzenia ukraińskiej sprawy jest już znacznie mniej, co dotyczy także Polaków i naszej percepcji zmagań na wschodzie.

Samym Ukraińcom tymczasem daleko od defetyzmu.

– Wszystko będzie dobrze, trzeba nam tylko trochę więcej amunicji – przekonywał mnie niedawno Wiktor, przedsiębiorca ze Lwowa. Mężczyzna przed inwazją handlował specjalistycznymi pojazdami, teraz zajmuje się skupowaniem i sprowadzaniem z całej Europy samochodów terenowych, które następnie trafiają do ukraińskiej armii. – Nasi chłopcy wiedzą, jak tego diabła pokonać.

Słowa wolontariusza dobrze korespondują z oficjalnym stanowiskiem władz w Kijowie, które wciąż obstają przy konieczności przywrócenia granic z 1991 r. Wrześniowy sondaż grupy socjologicznej Rating po raz kolejny potwierdza, że taka jest również wola, i takie są nadzieje, większości społeczeństwa: 68 proc. Ukraińców uważa, że w wyniku wojny Ukraina powróci do międzynarodowo uznanych granic z początków niepodległości.

To tyle, jeśli idzie o diagnozę bieżących nastrojów. A jakie są fakty?

Cele rosyjskiej operacji w Ukrainie daleko wykraczały poza granice tego kraju. Kreml, poza fizycznym rozszerzeniem strefy wpływów, rzucił także rękawice NATO, grając na wewnętrzne osłabienie Sojuszu. W obliczu skuteczności rosyjskiej siły miał on wycofać się z Europy Środkowo-Wschodniej, by nie prowokować „niedźwiedzia”. Ten jednak w wymiarze geopolitycznym poniósł spektakularną porażkę i w dającej się przewidzieć perspektywie nic tego nie zmieni. NATO się skonsolidowało i powiększyło, jeszcze bardziej zbliżając do granic federacji. Jeśli zaś idzie o samą Ukrainę – obecnie moskale zajmują nieco ponad 17% powierzchni kraju, przed 24 lutego 2022 r. okupowali 7%, w marcu tego samego roku ponad 26%. Innymi słowy, do tej pory utracili prawie połowę tego, co zdobyli po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny. Zaś ich wysiłek militarny w znakomitej większości koncentruje się na utrzymaniu dotychczasowych zdobyczy. Armia ukraińska – mimo niepowodzenia kontrofensywy na Zaporożu (i zużycia wielu wartościowych zasobów) – pozostaje w niezłej kondycji. Nie sądzę, by zeszła z tego poziomu w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy, w najgorszym scenariuszu nadal zachowując zdolności do skutecznej obrony. Zakończenie wojny w takich okolicznościach byłoby ograniczonym sukcesem obu stron.

Otwartym pozostaje kwestia: ze wskazaniem na kogo byłoby to zwycięstwo; pochylę się nad tym w dalszej części tekstu.

Najpierw bowiem zwróćmy uwagę, z jakimi perspektywami wchodziła do pełnoskalowej wojny armia ukraińska. Dziś oczekujemy od niej blitzkriegu, gdy kilkanaście miesięcy temu wątpiliśmy, czy zdoła zrealizować „program minimum”, jakim były ocalenie podmiotowości i niepodległości Ukrainy, ochrona jak największych grup ludności przed rosyjskimi prześladowaniami oraz utrzymanie strategicznych obszarów kraju. Udana operacja obronna i zeszłoroczne kontrofensywy rozbudziły nadzieje zachodnich opinii publicznych i Ukraińców. Nic w tym dziwnego, ale takie podejście przesłania elementarną prawdę: że w obliczu różnicy potencjałów między rosją a Ukrainą, już sam fakt, że ta druga przetrwała jako państwo i obecnie walczy „tylko” o granice, zasługuje na miano wielkiego zwycięstwa.

Choć brakuje przekonujących dowodów, by Zachód chciał się ze wspierania Ukrainy wymiksować, taki scenariusz nie jest niemożliwy. Punkt ciężkości proukraińskiego sojuszu spoczywa na Stanach Zjednoczonych, a zwycięstwo Donalda Trumpa zapewne oznaczałoby (nie od razu, ale na przestrzeni kolejnych miesięcy po objęciu władzy w styczniu 2025 r.) koniec bądź radykalne przycięcie wojskowej pomocy. Ba, nawet bez Trumpa u władzy mamy już symptomy kryzysu – w Waszyngtonie trwają właśnie legislacyjne przepychanki między demokratami a republikanami, gdzie stawką jest m.in. kwestia dozbrajania Kijowa. Dotychczasowe fundusze są na wyczerpaniu (użyto już 90% środków), nowych jak na razie nie ma. Prezydent USA dysponuje niemałą swobodą w kwestiach finansowych związanych z bezpieczeństwem, no i niezłomnie deklaruje chęć dalszego wspierania Ukrainy. Sądzę więc, że obecny kryzys zostanie zażegnany, ale jego skutkiem i tak będzie niepewność. Jeśli niepewność w odniesieniu do źródeł finansowania wojennego wysiłku zdominuje postrzeganie rzeczywistości przez ukraińskie elity władzy i armii, istotnie możemy mieć do czynienia z poważną rewizją planów Kijowa.

Po prawdzie, wytwarzanie takiej niepewności jest rodzajem presji, ale to efekt działań niepodejmowanych przez amerykański rząd, a opozycję.

Tak czy inaczej, nasilająca się niepewność, a być może w którymś momencie rzeczywisty brak wsparcia, oznaczałby dla Kijowa konieczność ułożenia się z Moskwą – zapewne akceptację jej zdobyczy terytorialnych. Ale właśnie – dokładna ocena skali porażki/sukcesu obu stron (owo „wskazanie” sprzed kilku akapitów), zależałaby od dalszych działań Zachodu. Jeśli pokojowi towarzyszyłaby integracja Ukrainy z UE i NATO, Ukraińcy zyskaliby więcej niż stracili – tym bowiem byłoby zniesienie egzystencjalnego zagrożenia i niechybny cywilizacyjny skok. Jeśliby Zachód całkiem się od Ukrainy odwrócił, pokój nie oznaczałby końca rosyjskich zakusów wobec południowego sąsiada. W perspektywie 5-10 lat – po odbudowie mocno zdemolowanej armii – rosjanie znów by uderzyli, grając, jak 24 lutego 2022 r., o pełną stawkę.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Mural przedstawiający żołnierza ZSU. Charkowska dzielnica Saltówka, październik 2023 roku/fot. własne

Lawiranci

Aleksander Łukaszenko jest dziś w potrzasku. Z jednej strony ciśnie go Kreml, oczekując, że w pełni zaangażuje się w działania zbrojne przeciw Ukrainie. Z drugiej strony jest Zachód, którego przedstawiciele nie pozostawiają złudzeń, że otwarta agresja spotka się z bolesną ripostą. Są wreszcie Ukraińcy, dużo lepiej przygotowani do przyjęcia intruzów z północy niż przed ośmioma miesiącami. No i ma miński dyktator nie lada kłopot z własnym społeczeństwem, które pchać się do tej wojny nie zamierza. Kolejowi partyzanci, którzy wiosną sparaliżowali zaopatrzenie dla rosjan, siedzą dziś w więzieniach, podobnie jak wielu opozycyjnych aktywistów. Wystarczy jednak iskra, by znów rozpalić ogień społecznych protestów. Wojsko na froncie, rozruchy na tyłach – nie takie reżimy jak białoruski waliły się w podobnych okolicznościach. Zwłaszcza że wojsko – i tu ostatni, choć nie najmniej ważny powód do zmartwień dla Łukaszenki – też bić się nie chce. Zaradzić temu miały czystki, rosyjski nadzór nad armią, ale ostatecznie to zwykły żołnierz trafiłby do strefy walk, a nie rosyjscy czy wierni watażce generałowie.

O tym, że z niewolnika nie ma żołnierza, przekonują się właśnie rosjanie. Przymusowo wcieleni rekruci giną na potęgę, nie będąc w stanie wywalczyć dla Moskwy tak pożądanej stabilizacji na froncie. Presja sił zbrojnych Ukrainy trwa, wiele przemawia za tym, że niebawem zobaczymy jej kolejną bardziej spektakularną odsłonę (przyjmuję zakład, że do końca roku nastąpi jeszcze co najmniej jedno potężne ukraińskie uderzenie na lądzie). Kilkanaście, może 20 tys. dodatkowych słabo zmotywowanych żołnierzy – a więcej Mińsk posłać nie zdoła – nie zmieni ogólnie złej sytuacji agresorów.

W mojej ocenie Łukaszenko będzie dalej lawirował, co czyni umiejętnie od początku inwazji. Z jednej strony, w wymiarze retorycznym/propagandowym, pozostanie wiernym sojusznikiem putina. Ba, zapewne nie omieszka podkręcać atmosfery – sugerować, że już zaraz pośle armię do bitwy. Towarzyszyć temu będzie cała seria pozorowanych działań, włącznie z częściową mobilizacją. Lecz za kulisami białoruski satrapa poprzestanie na tym, co do tej pory – na słaniu do zachodnich stolic zapewnień, że to tylko gra o zachowanie resztek białoruskiej niezależności i że tak naprawdę nie zamierza przekroczyć czerwonej linii. Dbać będzie przy tym o redukcję ryzyka skrytobójczej operacji kierowanej z Kremla, poprzez dalszą rozbudowę i tak już imponującej ochrony (spotkania Łukaszenki z putinem w Moskwie nie niosą zagrożenia, bo jakkolwiek rosja to kraj terrorystyczny, o pewne pozory zadbać musi; co innego „przykry wypadek” w Mińsku…). To wszystko to gra na czas – jestem przekonany, że Łukaszenko coraz bardziej liczy na rozwiązanie swoich kłopotów rękoma wewnętrznych przeciwników putina. Są jego nadzieje tożsame z oczekiwaniami elit politycznych Zachodu, gdzie panuje świadomość, że sytuacja na froncie – niezależnie od skali ukraińskich sukcesów – nie przełoży się na ostateczne wygaszenie konfliktu. Że będzie to możliwe tylko po ustąpieniu/śmierci putina. Ta śmierć (polityczna/biologiczna) wybawi też i jego – kalkuluje miński dyktator.

Oczywiście putin ślepy nie jest i „czyta” Łukaszenkę. Problem w tym, że sam ma mocno związane ręce. Może grozić inkorporacją (i utrąceniem mniejszego satrapy), licząc na efekt mrożący, lecz dalej posunąć się nie może. Armia rosyjska nie jest obecnie w stanie wziąć Białorusi w twardą okupację. Zresztą, gdyby spróbowała, mogłoby się okazać, że armia białoruska jednak zamierza walczyć – czynnik motywacji do obrony przed agresją trudno przecenić; to, jak jest ważny, widzimy na przykładzie morale ukraińskiego wojska. Pozostaje więc putinowi manewrować z wykorzystaniem kija (gróźb) i marchewki (wsparcia dla reżimu Łukaszenki) i wyciągać z tego „białoruskiego słoika” tyle konfitur, ile się da. I tak jest tego sporo – Białoruś pozostaje zapleczem dla rosyjskich wojsk w Ukrainie, buforem między rosją a NATO, przede wszystkim jednak wymusza na Kijowie cały szereg absorbujących zasoby działań. Budowa fortyfikacji wzdłuż granicy, konieczność utrzymywania licznych sił wokół stolicy i w północno-zachodniej części kraju – to wszystko obniża efektywność ukraińskich działań wojennych na wschodzie. Gdyby gen. Walery Załużny miał bezpieczne tyły i mógł pchnąć do Donbasu te kilkadziesiąt (40-50 tys.) żołnierzy, zapewne Ługańsk i Donieck byłby już dziś wolne. Nie może, bo w logice planowania wojskowego trzeba uwzględniać różne zagrożenia, także te mniej prawdopodobne (nie zapominajmy, że na terenie Białorusi stacjonuje około 40 tys. rosjan).

Wróćmy do „czytania” Łukaszenki – putin chyba już pogodził się z faktem, że Mińsk nie pójdzie mu tak całkiem na rękę. Tym tłumaczę drenaż białoruskich składów amunicyjnych i sprzętowych, jakiego dopuszcza się rosja w ostatnich dniach. To oczywiście świadczy także o fatalnej sytuacji rosyjskiego zaplecza – gdzie najwyraźniej na wykończeniu są już zapasy nie tylko zdolnych do wykorzystania czołgów T-72, ale i przynajmniej części rodzajów pocisków. Niemniej gdyby istniały realne plany użycia bojowego oddziałów białoruskich, nie pozbawiano by ich narzędzi walki (Białoruś nie jest Ukrainą, która po ZSRR odziedziczyła ogromne nadwyżki uzbrojenia, nie jest też państwem, które jakoś szczególnie dbało o modernizację, więc pozbycie się kilkudziesięciu przyzwoitych czołgów to poważne osłabienie możliwości). Prowadzi mnie to do wniosku, że nawet gdyby – mimo wszystko – białoruscy żołnierze znaleźli się na ukraińskim froncie, przewidziano by dla nich zadania na tyłach. Rosyjska logistyka w dużej mierze opiera się o pracę rąk, przy skali zaangażowania w Ukrainie mówimy tu o kilkudziesięciu tysiącach mężczyzn zajmujących się załadunkiem/rozładunkiem, dystrybucją zaopatrzenia. Gdyby ich uwolnić i posłać na front, byłoby to istotne wzmocnienie. Tak może kalkulować Kreml, do tego mogą się sprowadzać zapowiedzi użycia białoruskiego wojska.

Ale załóżmy na chwilę, że dojdzie do czegoś więcej (ostatecznie mieliśmy w tej wojnie kilka zaskakujących zwrotów, więc z logicznego punktu widzenia nie popełniam nadużycia). Przyjmijmy, że armia białoruska wkracza do Ukrainy jako zorganizowana siła bojowa. Jaki były cel tej operacji? Zimowo-wiosenny wpierdol wybił z głów neosowieckich generałów pomysły zdobycia Kijowa. Marsz na miasto miałby po prostu związać ukraińskie siły, stworzyć też wrażenie poważnego zagrożenia dla trwałości Ukrainy (skoro stolica znów znalazłaby się w zasięgu ognia artyleryjskiego). Oczywiście, bez wsparcia rosjan ani rusz, lecz nawet wówczas nie wieszczyłbym sukcesu. Zakładam bowiem, że wielu białoruskich żołnierzy odmówiłoby walki, mielibyśmy do czynienia z masowymi dezercjami i przechodzeniem całych oddziałów na stronę ukraińską. Zachowanie dyscypliny wymagałoby brutalności, na jaką reżimu Łukaszenki nie stać. Mówiąc wprost, Mińsk nie sformowałby własnych oddziałów zaporowych, strzelających do dezerterów. rosjanie, którzy w ograniczonym zakresie takie rozwiązania już testują (używając kadyrowców), nie ogarnęliby kolejnego wyzwania z uwagi na brak zasobów ludzkich.

Tam, gdzie Białorusini mimo wszystko podjęliby walkę, czekałyby na nich zaprawione w bojach oddziały ukraińskie. Wynik tych starć byłby łatwy do przewidzenia.

Wróćmy jednak do celów, uważam bowiem, że nie o Kijów by chodziło, a o próbę odcięcia Ukrainy od Polski. Są rzecz jasna jeszcze Słowacja i Rumunia, ale to u nas – z uwagi na wymaganą infrastrukturę – stworzono logistyczne zaplecze tej wojny. Przecięcie szlaków zaopatrzenia byłoby poważnym ciosem dla obrońców – na tyle poważnym, że Waszyngton jeszcze wiosną dał do zrozumienia, że nie pozwoli Białorusi na taki krok, rosji zresztą również. Bez wątpienia mielibyśmy do czynienia z reakcją wojskową USA. Zapewne byłaby to operacja lotnicza, z jednej strony nakierowana na zniszczenie atakujących zgrupowań, z drugiej, na „przeoranie” infrastruktury militarnej na terenie samej Białorusi. Łukaszenko zostałby ze spuszczonymi spodniami, bo na takie zagrożenie nie byłby w stanie zareagować. Jakakolwiek „adekwatna” reakcja Moskwy – na przykład atak na cele wojskowe w Polsce – uwikłałaby rosję w otwarty konflikt z NATO. Groźba atomowej eskalacji z jednej, widmo sromotnej porażki w konfrontacji konwencjonalnej z Sojuszem z drugiej strony, są moim zdaniem najlepszym gwarantem spokoju na ukraińsko-białoruskiej granicy.

—–

Nz. Tak mniej więcej wyglądają obecnie relacje białorusko-rosyjskie…

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Asymetria

Komentując na Facebooku zabójstwo Sulejmaniego napisałem, że teraz Irańczycy na dobre rozkręcą asymetryczny konflikt ze Stanami Zjednoczonymi. Nie zmienia to faktu, że hybrydowa wojna na linii Teheran-Waszyngton trwa już od dawna. Zabity generał był jednym z jej dowódców, bodaj najistotniejszym po stronie Iranu. I dlatego zginął.

Jego śmierć dowodzi, że i Amerykanie sięgają po środki asymetryczne. W błędzie jest ten, kto oczyma wyobraźni widzi żołnierzy Trumpa szturmujących irańską stolicę. Albo roje samolotów z białymi gwiazdami obracających w pył istotne elementy perskiej infrastruktury. Na taką eskalację konfliktu nie stać ani Irańczyków, ani Amerykanów.

Szykujmy się na wojnę na zamachy. Jedni sięgną w niej po samochody pułapki, inni po drony.

Owszem, trzeba sporych nakładów finansowych na utrzymanie flotylli bezzałogowców, zdolnych operować na gigantycznych dystansach. Stany Zjednoczone są tu absolutnym hegemonem, zostawiającym daleko w tyle armie Chin, Rosji, europejskich potęg czy Izraela. Ale to i tak broń relatywnie tania, gdy porównujemy ją z konwencjonalnymi typami uzbrojenia i rodzajami prowadzenia działań zbrojnych. Wyobraźmy sobie, ile kosztowałoby posłanie grupy komandosów, którzy na obcym terenie mieliby zabić jednego z dowódców przeciwnika. Ileż zachodu wymagałoby wsparcie logistyczne takiej akcji. I jaki byłby – to kwestia nie do przecenienia – negatywny efekt społeczny, gdyby któryś z operatorów zginął i/bądź operacja poniosłaby klęskę. W takim ujęciu dron „nie kosztuje nic”. Jest tanią bronią dla bogatych.

Tak jak tanią bronią dla biednych są auta-pułapki, zamachowcy-samobójcy czy przenośne wyrzutnie rakietowe.

Tak będzie wyglądała ta hybrydowa wojna – asymetryczna w swojej asymetrii.

A teraz sięgnijmy na moment do przeszłości. Na Adolfa Hitlera zasadzano się wielokrotnie. Miażdżąca większość zamachów była efektem spisku samych Niemców – w tym dwa najpoważniejsze, przeprowadzone przez Georga Elsera i Clausa von Stauffenberga. Alianci, zwłaszcza ci zachodni, mieli pewne pomysły w tej materii, zwyciężyło jednak przekonanie, że fuhrera ruszać nie warto. Jednym z argumentów był lęk, że świat uzna skrytobójstwo za działanie nikczemne, niegodne „uczciwie grającego” przeciwnika.

Te etyczne opory wydają się dziś absurdalne, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że po ostatniej spektakularnej próbie zabicia Hitlera – w Wilczym Szańcu – III Rzesza weszła w fazę „po nas tylko potop”. W efekcie, choć wynik wojny był już przesądzony, zginęło dodatkowych kilkanaście milionów więźniów, jeńców, cywilów i żołnierzy.

Przywódców nie zabijano także później. Nawet w najgorętszych okresach zimnej wojny radzieccy liderzy bardziej obawiali się pałacowych przewrotów, a amerykańscy własnych, prawicowych oszołomów, niż tego, że Waszyngton czy Moskwa wyśle swoje komanda śmierci. Przy czym bezkarne pozostawały nie tylko głowy państw, ale też rzesze ich najbliższych współpracowników.

W tym ujęciu Amerykanie interesują nas bardziej, zauważmy zatem, że ani Kim Ir Sen – odpowiedzialny za śmierć 90 tys. żołnierzy US Army – ani Ho Chi Minh – który walnie przyczynił się do śmierci 51 tys. amerykańskich wojskowych – nie odeszli na skutek działań CIA czy innej agencji USA. Włos z głowy nie spadł także ich współpracownikom.

Śmierć Sulejmaniego – wysokiego rangą członka irańskiego reżimu – jest tu więc pewnym przełomem. Ta w istocie terrorystyczna praktyka utwierdza USA na pozycji gracza asymetrycznego.

Tylko czy to naprawdę coś złego?

Wojenni podżegacze zwykle nie słyną z osobistej odwagi – w końcu to nie oni walczą, kto inny robi to za nich i w ich imieniu. Wspomniany Hitler funkcjonowanie całej swojej kancelarii – i nie tylko – podporządkował własnym lękom przed przedwczesną śmiercią (a i tak zginął jak tchórz, strzelając sobie w łeb, gdy oczywiste było, że nie ma już ratunku). Od kilku dni iluś tam gości („skurwysynów” – w znaczeniu, w jakim mówił o tym Harry Kissinger), którym marzył się lokalny czy regionalny „dym”, ma nie lada zagwozdkę. Oto Waszyngton posłał im czytelną wiadomość: jeśli zechcemy, dojadą was nasze drony.

Strach takich gnojków (przypominam, że Iran to kraj programowo dążący do zniszczenia innego państwa – w tym przypadku Izraela), winien nas cieszyć, nie martwić. Dlaczego? Bo dziś mają gęby pełne gróźb, ale na dłuższą metę spuszczą z tonu. Nie da się spędzić życia w podziemiu…

Postaw mi kawę na buycoffee.to