Nauczka

11 listopada br. rosyjska rakieta uderzyła w blok mieszkalny w Krzywym Rogu. W wyniku eksplozji i zawalenia się części budynku śmierć poniosły cztery osoby, a 14 zostało rannych. Gdy na miejsce dotarły służby ratunkowe okazało się, że wszyscy zabici to członkowie tej samej rodziny – matka i troje dzieci. Ojciec przeżył; zdjęcie jego umęczonej twarzy obiegło agencje na całym świecie.

Dwa dni później, w Sewastopolu na okupowanym Krymie, zginął szef sztabu 41. brygady okrętów rakietowych rosyjskiej floty czarnomorskiej. Śmierć dopadła kapitana I rangi walerija trankowskiego w aucie, pod którym podłożono ładunek wybuchowy. Oficerowi urwało nogi, zmarł na skutek wykrwawienia. Do zamachu przyznało się SBU, likwidację uzasadniając tym, że trankowski wydawał rozkazy wystrzelenia pocisków manewrujących na obiekty cywilne w Ukrainie. W szczególności odpowiadał za ostrzał Winnicy pociskami Kalibr w lipcu 2022 roku. W tym ataku zginęło 29 cywilów.

Nie wiem, kto stał za rozkazami uderzenia w Krzywy Róg, ale można założyć, że podzieli los trankowskiego. Płakał z tego powodu nie będę…

—–

Lecz ja nie o tym. Opisane wydarzenia przywołuję, gdyż dobrze ilustrują specyficzne determinacje stron rosyjsko-ukraińskiego konfliktu.

Zacznijmy od ruskich. Za każdym razem, gdy ich rakiety lub drony zabiją dużą liczbę cywilów, przez Internet przetacza się dyskusja, czy było to celowe działanie. Sam jestem zdania, że o ile pociski manewrujące są dla rosjan zbyt cenne, by walić nimi po blokach i centrach handlowych – a więc takie trafienia rakietami są zwykle niezamierzone, spowodowane kiepską celnością uzbrojenia – o tyle tańszych dronów moskale z premedytacją używają do terroryzowania ludności cywilnej. Uda im się czy nie, rosjanie działają konsekwentnie i z wielkim rozmachem – dość powiedzieć, że w ostatnich tygodniach potrafią wysyłać nad Ukrainę po setce Szahidów co noc. Tym sposobem zabili już tysiące ludzi, zniszczyli setki domów. W porównaniu z hekatombą, jaką urządzili w strefie walk, nie są to wielkie „osiągnięcia”, ale skala efektu mrożącego może być ogromna i dotyczyć całego ukraińskiego społeczeństwa.

I nie tylko, o czym w dalszej części tekstu.

Ukraińskie przywództwo ma świadomość dewastacyjnych, psychologicznych skutków kampanii terroru, stąd działania wymierzone także w sprawców – oficerów planujących ataki (trankowski to nie pierwszy ubity zbrodniarz). Morale cywilów – rozumiane jako gotowość do ponoszenia ciężarów wojny – to jeden z kluczowych czynników udanej operacji obronnej. Dlatego tak ważne jest zapewnienie bezpieczeństwa skupiskom ludności, sprawienie, by życie toczyło się w miarę normalnie. Składową tej normalności musi być przekonanie podzielane przez chronionych, że sprawców ataków spotka zasłużona kara.

Celem drugiej strony jest „rozchwianie” tego poczucia normalności. Miarą cywilizacyjnego poziomu są używane środki – ładowanie Szahidami po blokach to przejaw „kulturowej dziczy”, co do tego nie mam wątpliwości.

—–

Zostawmy na moment Ukrainę. 68 lat temu zakończyło się powstanie węgierskie. Najkrwawsza sowiecka interwencja w powojennej Europie (nastąpiła po rozprawieniu się z robotnikami z NRD w 1953 roku i przed „wjazdem” do Czechosłowacji w 1968 roku). W bojach prowadzonych głównie w Budapeszcie zginęło ponad 3 tys. osób, a 14 tys. zostało rannych. Zniszczeniu uległy całe kwartały wspaniałej węgierskiej stolicy. Masowy terror, który nastał po zakończeniu walk, dotknął setki tysięcy ludzi. 20 tys. osób zostało aresztowanych, 200 tys. musiało uciec z kraju. Kręgosłup węgierskiego społeczeństwa został złamany. „Oni nienawidzą ruskich”, relacjonowała mi Mama, która w latach 80. pracowała na Węgrzech. „Ale bardzo się ich boją, dużo bardziej niż my”, przekonywała.

Ten lęk „pracuje” w węgierskich głowach do dziś. Jednym ze źródeł prorosyjskiej polityki Victora Orbana – wspieranej przez większość obywateli (!) – jest owa trauma. Nie trzeba kogoś lubić, by działać na jego korzyść, wystarczy się go bać.

Gruzini też się rosji boją, wciąż mając w pamięci nieszczęsną wojnę z 2008 roku. Przekonanie o „krótkim loncie rosjan”, o ich gotowości do bestialstwa, ma tam zresztą znacznie dłuższą historię, Gruzini wszak mierzyli się z rosyjskim imperializmem od XVIII wieku. Kraj, który 16 lat temu tak dzielnie walczył z armią putina, dziś rządzony jest przez prorosyjskie ugrupowanie. Także na skutek fałszerstw i manipulacji, ale nie przeceniajmy ich wpływu – proruscy i tak by w Gruzji rządzili, nawet gdyby elekcje i kampanie miały krystaliczny przebieg. Co innego, gdyby nagle znikła rosja, z którą Gruzja ma bezpośrednią granicę… No ale nie zniknie, więc „lepiej jej nie podpadać i mieć święty spokój”.

Na nucie „święto-spokojnej” próbują w Polsce grać macherzy od „nie naszej wojny”. „Z rosją można dobrze żyć, a jak nie będziemy to…” – i tu na warsztat wjeżdża litania militarnych aktywów rosjan oraz przekonywanie, jacy to przy nich jesteśmy maluczcy.

Prorosyjskie treści nie muszą rodzić z rosjanami pozytywnego skojarzenia. Patrząc z kremlowskiej perspektywy najważniejsze jest wywołanie niepokoju, pod wpływem którego Polacy – i przedstawiciele każdej innej wspólnoty – zaczną się zastanawiać, „co by było gdyby?”. W takich okolicznościach pojawia się refleksja dotycząca sensowności wspierania Ukrainy, czy szerzej, jakiegokolwiek „przeciwstawiania się rosji”. A w odróżnieniu od federacji, w państwach demokratycznych władza musi przejmować się głosami obywateli, a ich przestrach i jego konsekwencje – jak choćby postulat, by „nie drażnić niedźwiedzia” – mogą się przełożyć na decyzje polityczne.

O czym na Kremlu dobrze wiedzą – i także z tego powodu rosyjska armia zabija ukraińskich cywilów i niszczy cywilne obiekty. To nauka i nauczka, która ma nie tylko złamać Ukraińców, ma też „iść w świat”.

—–

Na dziś to tyle. Przede mną wyjazdowy weekend i początek tygodnia. Postaram się być on-line i reagować na bieżące wydarzenia.

Dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. zniszczony 11 listopada budynek w Krzywym Rogu/fot. DSNS

Sojusznicy

Przedpołudnie w Kijowie upłynęło pod znakiem kolejnego rosyjskiego ataku powietrznego. Nie był on zmasowany – moskale użyli zaledwie kilkunastu rakiet – ale sięgnęli wyłącznie po swoje „rodowe srebra”. Na ukraińską stolicę poleciały hipersoniczne kindżały oraz wystrzelone z morza kalibry. Ze wstępnych informacji wynika, że obrona przeciwlotnicza strąciła po sześć sztuk obu typów pocisków. Gdy piszę te słowa nie jest jasne, czy doszło do bezpośredniego porażenia jakichś elementów infrastruktury miasta – doniesienia o wybuchach i pożarach mogą odnosić się do wtórnych skutków zestrzelenia rakiet.

Atak zbiegł się z wizytą w Kijowie delegacji z krajów Afryki. Na jej czele stoi prezydent RPA Cyril Ramaphosa, któremu towarzyszą politycy z Zambii, Senegalu, Ugandy, Egiptu i Komorów. Dyplomaci przyjechali do Ukrainy w ramach „misji pokojowej”, jutro część z nich uda się do Petersburga na rozmowy z putinem. Kremlowski satrapa tymczasem przygotował dla przyszłych gości „małą niespodziankę” – dzisiejszy nalot nie jest bowiem, tak sądzę, przypadkowy. Intencją Moskwy było pokazanie afrykańskim delegatom, że choć rosja nie zajęła Kijowa fizycznie, to i tak sprawuje nad nim siłową kontrolę, spycha Ukraińców do defensywy i skutecznie ich terroryzuje. Nie bez powodu użyto kindżałów – po wydarzeniach z poprzedniego miesiąca wiemy już (wie też putler), że Ukraińcy potrafią je zestrzeliwać, ale szanse, że jednak osiągną wyznaczone cele pozostają wyższe niż w przypadku tradycyjnych pocisków manewrujących.

Oczywiście w obliczu skuteczności kijowskiej OPL, ów zabieg mógł okazać się kontrpoduktywny – i Afrykańczycy wyjadą ze stolicy z przekonaniem, że jakby się rosyjski prezydent nie napinał, to i tak dysponuje ograniczonymi możliwościami. Złudzeń wielkich na „kopernikański przewrót” w głowach delegatów nie mam, mowa wszak o ludziach, którzy przyjechali do Kijowa promować prorosyjskie rozwiązania („pokój za zaanektowane ziemie”). Bardziej niż przejrzenia na oczy (zdania sobie sprawy z niemocy rosji), spodziewam się utwierdzenia Ramaphosa i spółki w przekonaniu, że putin gotowy jest prowadzić wojnę najdłużej jak się da.

Wspominam o tej perspektywie nie bez powodu. 11 lipca w Wilnie zacznie się dwudniowy szczyt NATO, podczas którego ogłoszone zostaną ramy dalszej współpracy Sojuszu z Ukrainą. Natychmiastowe przyjęcie nie wchodzi w grę – to zostało już jasno powiedziane przez wielu czołowych zachodnich polityków. Ale nie ma też mowy po porzuceniu Ukrainy. Nie będę Was zanudzał szczegółami prowadzonych negocjacji (tego, co o nich wiadomo z przecieków) – dość napisać, że Kijów ma otrzymać jasną deklarację o przyszłym członkostwie. Co istotne, z pominięciem Planu Działań na rzecz Członkostwa (MAP) – żmudnej procedury, w ramach której kolejne kryteria związane z obronnością (i nie tylko) są oceniane pod kątem natowskich standardów. Ukraina otrzyma ofertę szybkiej ścieżki, jak Finlandia, która znalazła się w Sojuszu po niespełna roku, uznano bowiem, że „na wejście” spełnia wymogi. Macedonia Północna, która jest w NATO od trzech lat, wdrażanie MAP-u zaczęła w… 2002 roku. Polska, przypomnijmy, przystąpiła do Partnerstwa dla Pokoju (co dla krajów naszej części Europy oznaczało wejście do natowskiej „poczekalni”), w 1994 roku, pełnoprawnym członkiem Sojuszu stając się pięć lat później. Niezależnie od tego ułatwienia, Ukraina nie może liczyć na członkostwo, jeśli na jej terenie będą prowadzone działania zbrojne. I tu jest pies pogrzebany, gdyż putin – świadom tego wymogu – może przeciągać konflikt aż po swój grób. Co niekoniecznie musi wyglądać tak jak dzisiaj – rosja może nawet wycofać się z części zajętych obszarów, ale na przykład dalej prowadzić aktywną kampanię rakietową. Może nie zawrzeć formalnego porozumienia pokojowego (z Japonią nie zawarła go od 1945 roku; przykład obu Korei, które podpisały zaledwie rozejm, też jest pouczający). Pytanie, czym ma być ów „koniec wojny”, nadal pozostaje otwarte i zapewne długo jeszcze będzie oznaczać co innego dla różnych członków NATO. Sojuszu, dodajmy, opartego o mechanizm jednomyślności przy podejmowaniu decyzji.

Przykład Węgier i Turcji – ich obstrukcji wynikłych po części z prorosyjskości – nie napawa szczególnym optymizmem. Nie trzeba wyobraźni, by założyć, że Budapeszt i Ankara nie zgodzą się na członkostwo Ukrainy. Z drugiej strony mamy szereg doświadczeń, z których wynika, że ancymonów da się skutecznie pacyfikować. Ostatnio USA wstrzymały sprzedaż himarsów na Węgry, co jest reakcją na blokowanie przez rząd Orbana członkostwa Szwecji w NATO. Nieoficjalnie wiadomo, że gulaszowy autokrata otrzymał jasny sygnał, że to nie musi być jedyna sankcja, sprawa więc właściwie jest już załatwiona. Turcja, która potrzebuje amerykańskich technologii wojskowych jak powietrza, już raz w tym roku ugięła się pod presją administracji Joe Bidena (zgadzając się na członkostwo Finlandii). Nadal blokuje Szwecję, lecz nie potrwa to długo. Rządzony przez Erdogana kraj od lat pozostaje natowskim pariasem, jednak dopiero w ostatnim czasie staje przed perspektywą realnych skutków swoich poczynań. W potocznym dyskursie podkreśla się, że Turcja „wkłada” do NATO drugą co do wielkości armię – tyle że realnie nie jest to istotna wartość. Zaletą Turcji przez dekady było jej położenie, status „miękkiego podbrzusza” ZSRR, a potem rosji. Ukraina wprost granicząca z federacją wnosi tu znacznie więcej, a armię ma obecnie porównywalną, za to znacznie bardziej bitną i doświadczoną. Nikt nikogo z NATO do tej pory nie wyrzucał (ba, brakuje mechanizmów – te istniejące pozwalają jedynie na dobrowolne opuszczenie Sojuszu), ale coraz głośniejsze dyskusje wśród zachodnich elit na temat relegowania obstruktorów muszą być dla Ankary alarmujące.

Perspektywa kłócących się sojuszników nie napawa optymizmem, lecz spójrzmy też na inne ustalenia wykuwające się przed wileńskim szczytem. Ukraina ma uzyskać gwarancje stałej i znaczącej pomocy militarnej. Formalne zobowiązanie będzie podobne do tego, jakie łączy Izrael i Stany Zjednoczone – tyle że wielostronne i o znaczenie większej wartości. Pomoc wojskowa USA dla państwa żydowskiego zwykle nie przekracza 10 mld dol. w skali roku, w bieżącym roku podatkowym Waszyngton przeznaczy na wsparcie Kijowa 47 mld dol., w przyszłym (zaczynającym się w październiku) ma to być 60 mld. Co najmniej drugie tyle uzbiera się od reszty sojuszników, co w perspektywie coraz poważniejszych kłopotów ekonomicznych rosji może doprowadzić do sytuacji, w której to Moskwie, nie Kijowowi, jako pierwszej zabraknie pieniędzy na finansowanie wojny. Izraelsko-amerykańskie porozumienie odnawiane jest co 10 lat, gwarancje dla Ukrainy odświeżano by częściej, na tyle jednak rzadko, by nie gnębić Ukraińców widmem „wyschniętego źródła”.

Oczywiście do tego dochodzi wsparcie wywiadowcze, szkoleniowe i logistyczne, na przykład w obszarze opieki nad rannymi i rekonwalescentami. Wszystko to ma doprowadzić do sytuacji, w której rosyjska klęska w Ukrainie będzie na tyle dotkliwa, że znacząco zredukuje ryzyko przeciągania konfliktu przez Moskwę.

Na tapecie są też inne rozwiązania, jak choćby wysłanie do Ukrainy natowskich oddziałów (jako wojsk pokojowych, choć bez oglądania się na ONZ) i uznanie przestrzeni powietrznej kraju za no-fly-zone. Miałoby to nastąpić po jednostronnym ogłoszeniu przez Kijów zakończenia działań bojowych i mogłoby stanowić remedium na rosyjskie próby „zamrożenia” wojny. Nie wiem, czy ów pomysł – forsowany przez państwa wschodniej flanki – zyska szerszą akceptację, ale moim zdaniem to właściwa droga. Wkrótce przekonany się, kto jeszcze tak myśli.

Na dziś to tyle – przede mną nocna podróż do Białegostoku, gdzie jutro o 16.00 spotykam się z Czytelnikami. Zainteresowanych zapraszam do Książnicy Podlaskiej im. Łukasza Górnickiego (Filia nr 5 przy ul. Pułaskiego 96). Dla osób spoza Białegostoku mam dobrą wiadomość – organizator, Muzeum Wojska, udostępni nagranie spotkania na swoim kanale na YouTubie. Do zobaczenia osobiście lub na łączach.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Za jakiś czas podobne zdjęcie zilustruje powitanie ukraińskich żołnierzy w NATO; mimo dostrzeganych na horyzoncie przeciwności, jestem tego pewien/fot. Jared Saathoff, Wisconsin National Guard Public Affairs