Z(de)motywowani

Jeden z moich krewnych, kuzyn Babci, wiosną 1944 roku poległ na froncie wschodnim. Jego ciało nigdy nie wróciło do rodzinnego Torunia, miał symboliczny pogrzeb; nie wiem, co włożono do trumny (i czy w ogóle była jakaś trumna), ale tablica na rodzinnym nagrobku zachowała się do późnych lat 90.

W chwili śmierci chłopak miał 19 lat. Był jednym z 450 tys. Polaków pochodzących z Pomorza i Śląska, siłą wcielonych do Wehrmachtu.

W 1944 roku niemiecki mundur założyło również trzech innych krewnych, w tym rodzony brat Babci. Tych wysłano na front zachodni. Służyli w różnych jednostkach, niezależnie od siebie dwóch zdezerterowało, jeden dostał się do niewoli. Cała trójka trafiła do tego samego obozu jenieckiego we Francji, łut szczęścia sprawił, że mniej więcej w tym samym czasie. Spotkali się w każdym razie „za drutem” i razem stamtąd wydostali, wstępując w szeregi dywizji gen. Maczka.

Szacuje się, że niemal 90 tys. żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie to dawni jeńcy, wcześniej przymusowo wcieleni do armii niemieckiej.

Wielu z nich zmieniając mundur na polski zmieniło też nazwiska, wielu ruszając do walki pozbywało się przedmiotów pomocnych w identyfikacji. Po co? By w razie śmierci czy nie daj boże dostania się do niemieckiej niewoli nie zostać rozpoznanym. I nawet nie chodziło o to, że Niemcy zarzuciliby im dezercję i zdradę, za co groziła kula w łeb. Rzecz w tym, że ryzykiem śmierci obarczone były również pozostawione w okupowanym kraju rodziny.

Bliscy wcielonych do Wehrmachtu Polaków byli dla Niemców zakładnikami – to jedna z podstawowych reguł tej perfidnej, narzucanej przez okupantów „gry”. W razie stwierdzonej dezercji rodziny żołnierzy mogły trafić – i czasem tak właśnie się działo – pod ścianę, w najlepszym razie do obozu koncentracyjnego.

Ta „niemiecka smycz” sprawiała, że uciekać trzeba było z głową – tak, by dowódcy i koledzy nie zorientowali się, w jakich okolicznościach stracili żołnierza. Dla brata Babci (i jego polskiego towarzysza) oznaczało to konieczność podstępnego zabicia niemieckich członków pododdziału (załogi działa samobieżnego) – czego wuj do końca życia nie mógł sobie wybaczyć. Nie wszyscy mieli tyle odwagi, sprytu, determinacji, szczęścia – i pozostali na uwięzi do końca. A ponieważ wojna na jednostkowym poziomie to być albo nie być – „ja lub on”, kimkolwiek jest ten ktoś z drugiej strony – bywało, że tacy żołnierze, choć pozbawieni ideologicznej motywacji, walczyli jak lwy. Pośród przymusowo wcielonych nie brakowało chłopców odznaczonych Żelaznym Krzyżem – dobrze znam jedną taką historię, ale wiem, że było ich więcej.

O czym wspominam w reakcji na niemądre komentarze, jakie wywołuje kwestia koreańskich „ochotników” rzuconych na front ukraińsko-rosyjskiej wojny. To nie jest dobre wojsko – sam o tym pisałem kilka dni temu (i wrócę do tematu w najbliższym czasie) – biorąc pod uwagę rozmaite cechy północnokoreańskiego reżimu oraz ich zdrowotne, techniczne i społeczne skutki. Desperacki krok rosjan – by w ten sposób wetować koszmarne ubytki we własnej armii – zapewne na niewiele się zda. Lecz mimo wszystko daleki byłbym od dezawuowania w czambuł żołnierzy Kima. Są młodzi, źle wyszkoleni, niedożywieni i będą walczyć w nieswojej wojnie. Ale są też szantażowani, w ojczyźnie bowiem pozostały ich rodziny. Których członkowie trafią pod ścianę lub do obozów śmierci, jeśli posłany do rosji „ochotnik” zawiedzie zaufanie „najukochańszego przywódcy”.

Takie są reguły tej „gry”.

W Korei Północnej od dekad przeprowadzany jest obrzydliwy eksperyment, w ramach którego państwo (należące do dynastii Kimów) usiłuje osłabić więzi rodzinne i zastąpić je lojalnością wobec reżimu. Bardzo mało wiemy o realiach życia w najbardziej zamkniętym kraju świata, trudno zatem oszacować, jak dalece posunęła się ta zbrodnicza inżyniera społeczna. Świadectwa uciekinierów z Korei pozostają niejednoznaczne – wyłania się z nich zarówno obraz dezintegracji elementarnych więzi, jak i ogromnego oddania cechującego związki z krewnymi. Przykład sowiecki pokazuje, że istnieją granice, których najbardziej opresyjne polityki nie są w stanie przekroczyć. Nachalny kult Pawlika Morozowa – chłopca, który wydał własnego ojca stalinowskim oprawcom – najlepszym tego dowodem. Przez dekady promowano „Pawkę” jako wzór cnót, a wystarczyło, by upadł ZSRR, i o Mrozowie w rosji zapomniano.

Tak czy inaczej byłoby naiwnością sądzić, że „ochotnicy” z Korei zapomną o swoich rodzinach. A ta pamięć – moim zdaniem – uczyni ich motywację bardziej zbliżoną do ukraińskiej, gdzie walczy się dla bliskich (za ich bezpieczeństwo), niż do rosyjskiej, bazującej na bodźcach materialnych.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Żołnierze z Korei Północnej w koszarach w rosji/fot. screen z filmiku udostępnionego przez anonimowe źródło rosyjskie

„Mądrość”

Nieuchronność klęski we wrześniu 1939 roku jest dla nas oczywistością. To „mądrość post factum”, która ma swoje konsekwencje – będę o nich pisał w drugiej części tekstu. Teraz skupmy się na składowych tej oczywistości – w tym przypadku często wywodzimy ją z fałszywych przesłanek, mitów i historycznych przekłamań. Że wojsko „słabe i przestarzałe”, że „cofało się w popłochu”, że w wymiarze taktycznym stać nas było jedynie na „szaleńcze zrywy” – jak choćby kawaleryjskie szarże – tyleż odważne, co głupie i najczęściej nieskuteczne. I że dla Niemców „kampania wrześniowa to był spacerek”.

Ano nie był. Przewaga Niemiec była znaczna, ale nie wynikała z jakiejś totalnej technologicznej asymetrii, gdyż Wojsko Polskie było armią względnie nowoczesną i do tego liczną. Ponadto posiadało kadrę oficerską niższego i średniego szczebla, która znała się na wojskowym rzemiośle. I bitnego, dobrze zmotywowanego żołnierza. Niemcy przekonywali się o tym raz zarazem, bo nawet w odwrocie Polacy potrafili kąsać wyjątkowo boleśnie. Co po pięciu tygodniach kampanii sprawiło, że Wehrmacht potrzebował ponad sześciu miesięcy, by znów stanąć na nogi.

Co zatem zawiodło? Dziś wiemy już, że przede wszystkim sojusznicy. Niemcy były do pokonania – wspólnym wysiłkiem Polski, Francji i Wielkiej Brytanii. Niestety, 12 września 1939 roku, podczas konferencji w Abbeville, Francuzi i Brytyjczycy ustalili, że nie będą kontynuować działań ofensywnych wobec III Rzeszy. To wówczas skazano II Rzeczpospolitą na rychłą przegraną. Ostateczny cios przyszedł 17 września, gdy do agresji włączył się Związek Radziecki.

Ale Stalin wcale się nie śpieszył z wejściem na tereny Rzeczpospolitej. Domyślał się, że Polacy – wykorzystując tylko część potencjału – byliby w stanie na długo zaryglować wschodnie wrota; tak podłej jakości były wyczerpane czystkami i uzbrojone w zawodny sprzęt oddziały armii czerwonej. Uznał więc sowiecki dyktator, że poczeka aż Niemcy „zrobią robotę”. Niemcom z kolei nie udało się w pierwszym tygodniu wojny zamknąć w kleszczach i zniszczyć najważniejszych jednostek Wojska Polskiego po zachodniej stronie Wisły. Fall Weisse – plan ataku na Rzeczpospolitą – już po kilku dniach ofensywy należało skorygować. W Polsce – wbrew utartym schematom – wcale nie było blitzkriegu (choć czołgi, czy raczej tankietki, i lotnictwo odegrały w tej kampanii istotną rolę).

Skoro więc było tak „dobrze”, to dlaczego było tak źle? Odpowiedź na to pytanie przynosi książka Kacpra Śledzińskiego „Potop’39”. Ukazała się ona przed kilkoma laty, ponieważ przykuło mnie do łóżka, postanowiłem odświeżyć lekturę. I szczerze polecam, bo dawno nie czytałem tak dobrze napisanej rozprawy historycznej.

Mniejsza jednak o walory literackie – ważniejsze są przytaczane fakty. Gdy czyta się opisywane wydarzenia, dominuje wrażenie „ślepoty i głuchoty”, w jakiej funkcjonowali polscy dowódcy batalionów, pułków, brygad, dywizji, a nawet całych armii. Szybko zawalił się system łączności, świadomość operacyjną/sytuacyjną zyskiwali nasi oficerowie zwykle wedle jednego schematu – rozpoznania bojem, co często wiązało się z licznymi stratami. Decydowano się też na szaleńcze eskapady – nie tylko gońców, ale i samych dowódców – w poszukiwaniu sztabów współpracujących i podległych jednostek. Generał szukał generała, włócząc się po terenach, na których mógł się czaić nieprzyjaciel…

W takich warunkach konieczna była improwizacja, dla której z kolei niezbędnym warunkiem byłaby znajomość planów obronnych naczelnego dowództwa. I tu dochodzimy do sedna – dowódcy poszczególnych armii nie znali szczegółów założeń Planu Z.! Rydz Śmigły zazdrośnie strzegł tej wiedzy, dopuszczając do niej wyłącznie najbliższych współpracowników. Mało tego, po kilku dniach wojny dał nogę z Warszawy – wówczas całkiem jeszcze bezpiecznej – przenosząc się do Brześcia, zupełnie nieprzygotowanego do przyjęcia i obsługi naczelnego dowództwa. Kontakt z marszałkiem właściwie został zerwany, dowódcy armii uzyskiwali jego odpowiedzi często dopiero po kilkunastu godzinach. Jak w takiej sytuacji dowodzić niemal milionowym wojskiem i to w warunkach mobilnej kampanii, w której sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę?

Ano właśnie. A Śmigły nie tylko się odciął. On wciąż miał swoje idee fixe związane z kierunkami obrony i ani myślał ustępować z wpływu na kolejne nominacje kadrowe. Gdy ceną rozgrywki był los kraju, on dawał szanse skompromitowanym oficerom (przykład gen. Juliusza Rómmla, który porzucił swoich żołnierzy) i nie dopuszczał do dowodzenia znacznie bardziej uzdolnionych strategów, jak Sikorski czy Sosnkowski (temu drugiemu ostatecznie powierzył ważną funkcję, w sytuacji, w której nie było już ratunku dla pobitej armii). Zaś na koniec zdezerterował do Rumunii, gdzie – gdy w Polsce jeszcze tliły się ogniska oporu – zajął się malowaniem obrazów.

Reasumując, nie można zwalać winy za wrześniową porażkę wyłącznie na niesłownych aliantów i złych sowietów. Indolencja najwyższego dowództwa naszej armii odegrała tu bowiem niebagatelną rolę – i to jest główny wniosek, jaki płynie z książki Śledzińskiego.

Żołnierz robił, co mógł. Dość powiedzieć, że niemal dwie trzecie polskich strat – wynoszących ogółem 55 tys. zabitych i 100 tys. rannych żołnierzy – było efektem działalności niemieckiego lotnictwa. Gdy porównany resztę – powstałą w wyniku bezpośrednich walk – ze stratami niemieckimi (17 tys. zabitych, 36 tys. rannych), wyjdzie nam równorzędny pojedynek, w którym każdy przyjęty cios równał się ciosowi wymierzonemu. Najsilniejszej wówczas armii świata…

Czego nie podkreślam „ku pokrzepieniu” czy dla wtórnej racjonalizacji. Chcę bowiem zmierzyć się z potocznymi wyobrażeniami na temat roli wojska w operacji obronnej.

To oczywiste, że armia ma chronić własne terytorium i obywateli przed okupacją, ale gdy taka sytuacja nie jest możliwa, zadania sił zbrojnych wcale się nie kończą. Dowództwo i żołnierze nie mogą odstąpić od obrony jeśli przeciwnik „na wejście” jest silniejszy. Wówczas należy zrobić wszystko, by – jak to zwykło mówić się w języku potocznym – „sprzedać skórę jak najdrożej”. I nie o romantyzm czy honor toczy się wtedy rozgrywka, a o bardzo konkretne sprawy. Po pierwsze, ponoszone straty mogą odwieść agresora od zamiaru dalszego prowadzenia działań zbrojnych. Po drugie, nawet jeśli napastnik i tak „pójdzie na całość”, okupacje kiedyś się kończą, a pamięć społeczna i instytucjonalna pozostają na dłużej. W tym ujęciu świadomość, że dana wspólnota „będzie walczyć jak lwy/wściekłe psy” może pełnić rolę polisy ubezpieczeniowej. I wreszcie trzeci argument, wynikający z wzajemnych zobowiązań. Wykrwawienie przeciwnika to również działanie na rzecz sojuszników. Nie bezinteresowne, jeśli stoi za tym kalkulacja, że tamci ostatecznie doprowadzą do klęski wspólnego wroga.

To kwestie niby oczywiste, ale gdy wiemy, „jak to się skończyło”, czasem nam one umykają. „Mądrość post factum” nie tylko nie bierze pod uwagę wspomnianych w poprzednim akapicie powinności, ale też ignoruje ograniczenia świadomości sytuacyjnej. Uczestnicy konfrontacji nie znają (a jeśli tak, to w ograniczonym zakresie) intencji i planów strony przeciwnej. Z czasem niektóre z nich – dzięki pracy historyków i ujawnianiu archiwaliów – stają się „oczywistą oczywistością”, ale dla współczesnych, nie ówczesnych. A przecież jest jeszcze „czynnik X” – skutek w danym momencie nie do przewidzenia przez żadnego z uczestników zdarzeń. Jedni w tej wojennej mgle poruszają się sprawniej, inni mniej; zwykle decyduje o tym technika/szybkość przekazu informacji.

Ale dlaczego o tym wszystkim piszę? Ano argumenty o „bezsensowności oporu” mają się dobrze nie tylko w ocenie wydarzeń z historii Polski. Odnajdujemy je i dziś – w opowieści o wojnie w Ukrainie. „Polacy nad Bzurą we wrześniu 1939 roku też dobrze zaczęli…”, przeczytałem na dawnym Twitterze tuż po tym, jak Ukraińcy weszli do obwodu kurskiego. „Na razie ruscy ich zatrzymali, a za chwilę zmiażdżą”, dowiedziałem się z rzeczonego medium kilka tygodni później. „Po co więc to wszystko było?”.

Wrześniowe analogie są grubymi nićmi szyte, trudno wszak porównywać sytuację Ukrainy z położeniem II Rzeczpospolitej. Armia rosyjska to nie Wehrmacht, który „po Polsce” owszem, musiał złapać oddech, ale ostatecznie i tak poszedł dalej, bić inne potęgi tamtego świata. Żołdactwo putina nie będzie w stanie zagrozić innemu krajowi przez co najmniej dekadę, pewnie dwie. Inne są też słabości armii ukraińskiej w porównaniu do bolączek ówczesnego Wojska Polskiego. No i Ukrainie nie grozi całkowity upadek, nawet jeśli operacja kurska (jak bitwa nad Bzurą) skończy się spektakularną porażką.

Zwłaszcza że piłka w grze – rosjanie z pompą ogłosili w Kursku kontrofensywę, coś tam odbili, po czym stanęli i stoją już czwarty dzień. Tymczasem Ukraińcy uderzyli z innego miejsca i wchodzą na plecy kontratakującym moskalom. Nie wiem, jak to się skończy; uważam, że wciąż istnieją warunki, by operacja kurska ZSU znacząco poprawiła pozycję negocjacyjną Ukrainy – a o to w niej przede wszystkim chodzi.

Jeśli tak się stanie, przeniesienie działań zbrojnych na teren rosji uznane zostanie za przejaw wojskowej błyskotliwości i kunsztu. W razie przegranej, logika „mądrości post factum” narzuci ocenę, w której podkreślana będzie desperacja i złe rozeznanie ukraińskiego dowództwa i przywództwa.

Ale nawet wówczas nie powinno być miejsca na podważanie sensowności ukraińskiego oporu. Bo wiemy już, czym jest rosyjska okupacja – że towarzyszy jej eksterminacja elit, grabież i generalne pogorszenie warunków życia. Zestawienie wejściowych potencjałów było dla Ukrainy skrajnie niekorzystne, a i tak udało się uchronić większość kraju przed takim losem. Także dlatego, że w Kijowie podejmowano odważne i ryzykowne decyzje. I że w ogóle je podejmowano i miał je (ma!) kto podejmować – dodam, splatając wątek historyczny ze współczesnym.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę, że piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie blogu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Karolowi Woźniakowi, Marii Warnke, Michałowi Motakowi i Stanisławowi Czarneckiemu.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Obsługa przeciwlotniczego karabinu maszynowego, Warszawa, wrzesień 1939/fot. domena publiczna

(Bez)karność

Z deklaracji rosyjskich jeńców wynika, że miażdżąca większość z nich wstąpiła do armii i pojechała na wojnę w Ukrainie z powodów finansowych. Dla zarobków nawet kilkunastokrotnie większych niż w cywilu. „Jestem pacyfistą”, deklaruje jeden z rozmówców Lubomira Ferensa, ukraińskiego dziennikarza, który przeprowadził dziesiątki wywiadów z pojmanymi rosjanami. „W cywilu muchy bym nie skrzywdził”, zapewnia. A jednak tacy jak on krzywdzą. W walce, to zrozumiałe, ale też z dala od pola bitwy, rabując, gwałcąc i mordując cywilów. Dlaczego?

Pamiętajmy, że Kreml przygotował sobie odpowiednie zabezpieczenia prawne – dezercja i dobrowolne oddanie się do niewoli obarczone są ryzykiem kary 15 lat więzienia. Na froncie – wzorem oddziałów zaporowych NKWD – jednostek liniowych pilnują kadyrowcy; zwiać na tyły trudno, bo można dostać kulkę od swoich (choć może powinienem napisać „swoich”, biorąc pod uwagę etniczne napięcia w rosyjskiej armii). W takich okolicznościach nawet zdeklarowany pacyfista znajdzie się w potrzasku.

Nie mam złudzeń, co to oznacza w większości przypadków, zwłaszcza gdy ów przeciwnik wojowania trafi na pierwszą linię, w ogień. Wtedy do głosu dochodzi przede wszystkim chęć przetrwania, pojawia się kalkulacja „albo oni mnie, albo ja ich”. „Tamci” nie mają czarodziejskich dekoderów, pozwalających odkryć emocje, uczucia czy intencje wroga – gdy go widzą, strzelają. Strzela więc i druga strona i karnawał przemocy trwa w najlepsze. I z każdym kolejny zdarzeniem degeneruje nawet największych pięknoduchów – a choćby poprzez wyzwalanie w nich zobojętnienia na cierpienie, śmierć i materialną destrukcję.

Dodajmy do tego mechanizmy grupowej lojalności. Nie będę ich ilustrował przykładem z badań – sięgnę do historii rodzinnej. Jeden z moich wujów, wcielony do Wehrmachtu, zwiał ostatecznie na drugą stronę – i wojnę skończył jako żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie (gwoli rzetelności, nie on jeden pośród krewnych). W ucieczce towarzyszył mu Ślązak, także z przymusowego poboru. Mniejsza o szczegóły – by pomysł się powiódł, chłopcy musieli najpierw zabić kolegę, etnicznego Niemca. I tak też się stało, a wuj do końca życia zmagał się z traumą. Z piętnem tego, który strzelił w plecy człowiekowi. Zabił towarzysza, z którym znał się od wielu miesięcy – od początku szkolenia podstawowego aż po tygodnie spędzone na froncie. Takie słowa nigdy nie padły, ale dla mnie było oczywiste, że ów krewny nie zrobiłby drugi raz tego samego. Bez względu na konsekwencje.

Ucieczkę poprzedziła służba na pierwszej linii. Przy obsłudze działa samobieżnego (chyba typu Hummel, bo mowa była o sześcioosobowej obsłudze), czyli sprzętu, którym nie dało się markować strzelania. Który jak łupnął i dobrze trafił (a dlaczego miałby nie trafiać, skoro większość załogi stanowili rodowici Niemcy?), to zabijał i ranił tych po drugiej stronie, niezależnie od widzimisię przymusowo wcielonych. Ta kwestia w rodzinnych rozmowach stanowiła tabu.

Oglądaliście „Pluton”? Doskonały, niemal paradokumentalny zapis historii amerykańskiego pododdziału, wysłanego do wietnamskiej dżungli. Widzimy tam, jak poczucie wszechobecnego zagrożenia truje dobrych, prostych chłopaków do tego stopnia, że część z nich dopuszcza się zbrodni wojennych. Potrzeba bezpieczeństwa, jakie daje grupa i strach przed zemstą sprawców, każą trzymać gęby na kłódki nawet tym, którzy nic złego nie zrobili. W takich okolicznościach tworzą się brudne wspólnoty, w których każdy na kogoś coś ma. Wielu z tych początkowo czystych, ostatecznie macha ręką; bezkarność kolegów sprzyja myśleniu: „czemu u licha ta ja mam być frajerem?”

Tymczasem w rosyjskiej armii bezkarność sprawców zbrodni to część modus operandi tej instytucji. Wojsko nie jest w stanie zaspokoić wielu podstawowych potrzeb żołnierza, godzi się zatem na jego kryminalne zachowania, traktując je jako cenę za dyspozycyjność. Ba, promując wręcz jako cnotę samowystarczalność prostego sołdata, który sam się wyżywi i jeszcze sobie dorobi. I tak „hulaj dusza, piekła nie ma” – póki „pacyfisty” nie zabiją, zranią lub złapią.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Szerzej kwestią bestialstwa i źródeł tego zjawiska w rosyjskiej armii zajmuję się w swojej najnowszej książce pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Polecam zainteresowanym.

Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Pojmani w obwodzie kurskim rosjanie. W tym przypadku większość z nich to chłopcy z zasadniczej służby wojskowej, przymusowo wcieleni do armii/fot. ZSU

(Nie)odpowiedzialność

„Szczęki, epizod ukraiński”, zaśmiałem się pod nosem. Skąd skojarzenie z oscarowym hitem Stevena Spielberga? Ano stąd, że w jednej chwili pluskałem się w wodzie, by za moment wiać z niej jak oparzony; jakbym uciekał przed nadpływającym rekinem-ludojadem.

– K…y! – klął ukraiński żołnierz, czemu towarzyszył rechot jego dwóch kolegów. Niemal równocześnie zgarnęliśmy z plaży tobołki i wpadliśmy do najbliższego domu; okazałej niegdyś nadmorskiej rezydencji, mocno przeczochranej przez wojnę. Tak skończyła się nasza kąpiel w Morzu Azowskim, przerwana przez (pro)ruskich moździerzystów.

Nie wiem, czy tamci strzelali do nas intencjonalnie (ich pozycje były za wzgórzem). Wiem, że usłyszałem głośny plusk, potem drugi, i że w trakcie sprintu co najmniej trzy razy doszedł mnie charakterystyczny świst nadlatującego stromotorowo granatu.

Nikomu włos z głowy nie spadł, wojskowi obrócili sprawę w żart, lecz i tak było mi głupio. Miałem ochotę wejść do wody kilka godzin wcześniej, gdy po raz pierwszy zobaczyłem oszałamiająco piękną plażę w Szyrokino. Ale nie było chętnych i skończyło się na zwiedzaniu marniejących resztek urokliwego niegdyś kurortu. Wieczorem chętni się znaleźli, a świadomość, że wykąpię się na samym krańcu linii frontu (wtedy, latem 2015 roku nazywanej linią rozgraniczenia), stanowiła nie lada gratkę. Wiem jak to brzmi i nie bez powodu obnażam własną niemądrość i nieracjonalność. Chcę podkreślić, że piszę jako ten, który sam mógłby „pierwszy rzucić kamieniem”.

Do rzeczy.

Od wczoraj w rosyjskim Internecie panuje wielkie oburzenie, rezonujące również u nas. Bo Ukraińcy ostrzelali Sewastopol, a jedna z rakiet spadła na „plażę pełną turystów”. Zginąć miało pięć osób, ponad setka odnieść rany. „To zbrodnia!”, orzekł Kreml, a za nim wszelkiej maści propagandyści i sympatycy „ruskiego mira”. Winny jest nie tylko „kijowski reżim”, ale i Stany Zjednoczone, które dostarczają Ukrainie pocisków ATACMS oraz „każdorazowo planują ich wykorzystanie”. Moskwa zapowiada odwet, a zarazem zapewnia, że krymska obrona przeciwlotnicza zadziałała sprawnie, bo „cztery z pięciu rakiet zostały przechwycone”.

Nad skutecznością rosjan rozwodzić się nie będę, bo wiadomo, że zwykle kłamią. Faktem jest, że coś na plażę spadło i że w wyniku tego zdarzenia sporo osób zostało poszkodowanych, w tym dzieci. Co z czysto humanistycznego punktu widzenia jest smutną wiadomością, bo najmłodsi (i generalnie cywile) przy okazji wojen ginąć i odnosić ran nie powinni. Dla mnie to niepodważalny imperatyw, którego nie zamierzam poddawać dyskusji.

Dyskutować za to zamierzam nad kwestią odpowiedzialności, zwłaszcza że sprawy mają się nieco inaczej niż wynikałoby to z rosyjskiej narracji.

Nie wiemy, do czego strzelali Ukraińcy (choć możemy się domyśleć, że szło im o dalsze pognębienie krymskiej OPL). Zdaniem rosjan, atakujący znów użyli ATACMS-ów z ładunkami kasetowymi; to najefektywniejszy sposób wykorzystania tego rodzaju broni, więc zakładam, że rzeczywiście tak było. Ale gdyby na plażę spadła chmara subamunicji, doszłoby tam do rzeźni na ogromną skalę. Ani do niej nie doszło, sądząc po liczbie poszkodowanych, ani nie widać tego na dostępnym materiale filmowym. Za to materiał zdjęciowy, opublikowany przez rosjan, ilustrujący rzekome pozostałości ATACMS-a, przedstawia szczątki rakiety przechwytującej systemu TOR; rosyjskiego, dodajmy dla porządku. Znaczy to tyle, że moskale „załatwili się sami”; usiłowali przechwycić nadlatujący pocisk nad wypełnioną cywilami plażą. Przechwycili – na ziemię spadły odłamki antyrakiety i być może rakiety (być może, bo dowodów nie ma). Nie przechwycili – antyrakieta uległa samozniszczeniu; możliwe że nad plażą, skoro tam wykonano zdjęcia szczątków. Inny scenariusz nie wchodzi w grę.

Odłamki spadających rakiet i antyrakiet wywołały mnóstwo zniszczeń i pożarów, które z kolei odpowiadają za dużą część ukraińskich strat cywilnych; to smutny standard tej wojny. Ukraińska OPL strzela, strąca, ale co jakiś czas w wyniku tych strąceń giną ukraińscy cywile. Ktoś gotów mi zarzucić hipokryzję, bo w takich sytuacjach zawsze podkreślam ostateczną winę rosjan, pisząc, że gdyby nie oni, ich ataki, armia ukraińska nie musiałby strzelać i narażać swoich. Dlaczego więc nie podchodzę symetrycznie do sytuacji na Krymie? Przecież rosyjska OPL nie musiałby ryzykować życia i zdrowia plażowiczów, gdyby Ukraińcy nie próbowali uderzać w cele na półwyspie. No dobra, tylko kto tu jest agresorem? Kto niesprowokowany (!) zaczął wojnę, ukradł terytorium? Ukraińcy nie musieliby niczego na Krymie atakować, gdyby dalej należał do nich. W ogóle nie musieliby do rosjan strzelać, gdyby ci łaskawie zostali u sobie.

No ale putin chciał inaczej, a poddani mu przyklasnęli – i mamy trzeci rok pełnoskalowej wojny. Trzeci sezon urlopowy na Krymie, odbywający się w cieniu ukraińskich ataków. Już nie pojedynczych, istotnie oddalonych czasowo, a regularnych i częstych, czyniących półwysep de facto rejonem bardzo wysokiego ryzyka. Po kiego grzyba pchają się tam turyści?

Rozumiem, że do wypranych ideologią „Krym-nasz” mózgownic nie dociera argument natury etycznej – taki mianowicie, że przyzwoitemu człowiekowi nie wypada jechać na terytorium okupowane, by szukać tam rozrywki. Mam też świadomość, że władza nie mówi rosjanom całej prawdy – bo jeśliby to zrobiła, próbowała odwieść ludzi od wyjazdów na półwysep, dowiodłaby swojej słabości. Ale wiem zarazem, że rosyjskie społeczeństwo nie żyje w warunkach totalnej cenzury – kto chce, ten wie, co dzieje się na Krymie. Kto tam dotrze, ten widzi stojące przy plaży systemy OPL. Wie zatem (albo szybko się dowie), że wakacje wiążą się z „dodatkowymi atrakcjami”. I pal licho fanów turystyki wojennej – póki mowa o dorosłych osobach. Ale ciągnąć w takie miejsce dzieci? Te poranione na plaży zawdzięczają swój los władzy, która traktuje obywateli przedmiotowo, oraz nieodpowiedzialnym rodzicom. Koniec-kropka.

Dla lepszego zobrazowania załóżmy że do okupowanej Warszawy przyjechała wycieczka szkolna z Berlina. Stało się to w dniu, w którym nasi usiłowali wyeliminować wyjątkową kreaturę – wysokiego rangą oficera odpowiedzialnego za terror w mieście. W trakcie strzelaniny między AK a Wehrmachtem jeden z dzieciaków został przypadkiem ranny. Oberwał od swojego, choć w sumie to wtórna sprawa. Hitlerowska prasa i gadzinówki orzekłyby, że cierpienie chłopaka to wina „bandytów z AK”. Czy podzielilibyśmy taką wizę?

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Jakubowi Łysiakowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Kamilowi Zemlakowi i Dariuszowi Wołosiańskiemu.

Nz. Fragmenty antyrakiety TOR/fot. źródła rosyjskie

Kar(m)a

Chciałbym jeszcze wrócić do przedwczorajszego ataku ukraińskich dronów na lotnisko rosyjskiego 334. Pułku Lotnictwa Transportowego, stacjonującego w Pskowie. Medialne doniesienia fiksują się na samolotach Ił-76MD, przeznaczonych do wsparcia elitarnej 76. Dywizji Desantowo-Szturmowej, tymczasem bezzałogowce uderzyły także w obiekty koszarowe w sąsiedztwie. Należą one do 2. Samodzielnej Brygady Specjalnego Przeznaczenia (Specnazu), która częściowo operuje teraz w Ukrainie. W kraju pozostają jednak istotne elementy brygady, szkolone i zgrywane przed wysyłką na front. A może należałoby napisać „pozostawały”? Moskwa milczy na temat skutków uderzenia w koszary, co niespecjalnie dziwi, jeśli prawdą jest, że poległo i zostało rannych kilkudziesięciu żołnierzy, przede wszystkim szkoleniowców. Tak twierdzi moje dobre źródło w ukraińskiej armii. Tropiąc ów wątek, przekopałem się przez lokalne rosyjskie fora. Sporo tam najróżniejszych plotek (na przykład o masie karetek wysłanych do koszar), ale niestety, nie znalazłem nic wartościowego.

Ukraiński atak na Psków nastąpił w kilku (co najmniej trzech) falach, użyto w nim – wedle różnych źródeł – od 21 do 40 dronów kamikadze. Co ciekawe, maszynom towarzyszył przynajmniej jeden bezzałogowiec rozpoznawczy – efekty jego pracy, w postaci multimediów ilustrujących uderzenie w iła-76, opublikował właśnie ukraiński wywiad wojskowy. Możliwe zatem, że Ukraińcy koordynowali atak, na bieżąco sterując bezpilotnikami. Że nie było to typowe jak dotąd uderzenie „na pamięć” – przeprowadzone w oparciu o zaprogramowane przed misją dane lokalizacyjne. W tej sytuacji warto zapytać, co stało się z dronem obserwacyjnym i w jakim trybie pracował? Przesyłał dane „na żywo”, wrócił do operatora? Pamiętajmy, że Psków jest oddalony od granicy z Ukrainą o 700 km. Nie wiemy nic o ukraińskich dronach, które byłyby w stanie pokonać ów dystans dwa razy, możliwe więc, że przynajmniej maszyna rozpoznawcza startowała z terytorium rosji. Co nie byłoby niczym nadzwyczajnym, bo niektóre ataki na Moskwę wykonywane są z wykorzystaniem krótkodystansowych bezpilotników, które MUSZĄ (nie ma innej opcji) być wysyłane przez grupy dywersyjne.

Co do iłów – z ogólnodostępnych materiałów z obserwacji satelitarnej wynika, że dwie maszyny zostały doszczętnie zniszczone. Trudno jednak określić zakres uszkodzeń dwóch pozostałych, do utraty których przyznała się Moskwa. Nie ma danych potwierdzających najbardziej optymistyczny scenariusz, mówiący o zniszczeniu i uszkodzeniu sześciu iłów-76. Ale dwa „trupy” i dwa poharatane iljuszyny to i tak niezły wynik. Jeden Ił-76MD kosztuje 50 mln dolarów, jednej nocy poszedł zatem z dymem majątek o wartości grubo ponad 100 „baniek”. A rosjanie produkują „siedemdziesiątki-szóstki” w symbolicznym zakresie. I są one coraz gorszej jakości, o czym świadczą problemy z wdrożeniami samolotów wyprodukowanych po 2012 roku. Mało wybredna w tym zakresie rosyjska armia regularnie odsyła nowe maszyny do producenta, kwestionując wydajność kluczowych systemów (zwykle dotyczy to silników).

Co nie zmienia faktu, że iły-76 stanowią istotny element machiny wojennej federacji. To m.in. one budowały mit „drugiej armii świata”, zdolnej w kilka godzin przerzucić elitarne oddziały na odległość tysięcy kilometrów. Spektakularne pożary iłów mają więc istotne znaczenie symboliczne, będąc zarazem – w mojej ocenie – przykładem wyrafinowanej operacji Psy-Ops, przeprowadzonej przez ukraiński wywiad.

Ale po kolei – zacznijmy od „wracającej karmy” i wróćmy do początku pełnoskalowej inwazji. 24 lutego 2022 roku rosjanie wysadzili na podkijowskim lotnisku w Hostomelu desant śmigłowcowy. Ponad 200 spadochroniarzy z 45. Samodzielnej Brygady Specjalnego Przeznaczenia miało przejąć port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów transportowych z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa pomaszerowałby na pobliski Kijów z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku ukraińskiej stolicy lądem. Utrata Kijowa miał być niczym dekapitacja – złamać wolę walki Ukraińców. Jak wiemy, nic z tego nie wyszło – spadochroniarze natknęli się na zacięty opór, lotnisko pozostało pod kontrolą ogniową ukraińskiej artylerii.

Wielu obserwatorów uważa, że gdyby sprawy potoczyły się inaczej, rosjanie dopięli swego i w efekcie zajęli rządowe dzielnice Kijowa, wojna zakończyłaby się ich zwycięstwem. Nie potrafię tego wykluczyć.

Szczęśliwie rosyjskiemu dowództwu – nawykłemu do ryzykownych operacji (to skutek tak osobistej odwagi, jak i pogardy dla życia podwładnych) – w tym konkretnym przypadku zabrakło „ikry”. Są dwie wersje zdarzeń – wedle jednej, kilkanaście (zwykle mówi się o 16) iłów-76, niosących na pokładach żołnierzy 76. DDSz, było już w powietrzu, w drodze do Hostomela. Wedle innej, samoloty znajdowały się jeszcze na pskowskim lotnisku, gdy przyszedł rozkaz odwołujący drugą część desantu. Skala ukraińskiego oporu przytłoczyła nie tylko będących w bojowym kontakcie spadochroniarzy, ale i ich dowódców w odległym i bezpiecznym sztabie. Lądowanie pod ogniem zapewne byłoby piekielnie niebezpieczne, ale nie niewykonalne. Zwłaszcza że na tamtym etapie wojny rosjanie mogli pokusić się o „wyczyszczenie nieba” nad obszarem operacji, w dalszej kolejności stwarzając sobie możliwość obezwładnienia obrońców Hostomela i ich artylerii.

Nie zostało to zrobione. Żołnierze 76. DDSz dotarli samolotami do białoruskiego Homla i dopiero stamtąd – na kołach i nogach – pod Kijów. O wiele, wiele za późno. Jest więc atak na Psków i zniszczenie iłów odroczoną karą za błędy z początków inwazji.

Karą precyzyjnie adresowaną, bo „przekopanie” zaplecza 76. DDSz to ciąg dalszy porachunków Ukraińców z tą jednostką. W oczach obrońców niesławną, odpowiedzialną bowiem – obok innych oddziałów – za mordy w Buczy, Irpieniu i Borodziance (które przeczą potocznej tezie, że za bestialstwem stała wojskowa hołota, a elita nie splamiła się krwią cywilów). Większość spadochroniarzy z tamtego okresu już nie żyje – 76. DDSz przeszła proces odtworzenia – niemniej w warstwie symbolicznej to wciąż to samo zło.

Którego pognębienie ma również konkretny cel operacyjny. Żołnierze Wehrmachtu służący na froncie wschodnim nieczęsto jeździli na urlopy do Rzeszy. Poza kwestiami techniczno-logistycznymi, chodziło też o morale. Zadbanie o to, by żołnierz nie zyskał przekonania, że w ojczyźnie źle się dzieje, że na rodzinne miasto regularnie spadają alianckie bomby (o co troszczyła się również wojskowa cenzura). Słusznie obawiano się dezercji i spadku motywacji.

Kilkanaście dni temu żołnierzy 76. DDSz w pośpiechu przerzucono na front zaporoski, gdzie mają zniwelować skutki ukraińskiego wyłamania. Uda im się czy nie (oby nie!), świadomość, że nad „domem” latają bezkarnie ukraińskie drony, na części żołnierzy może wywrzeć efekt mrożący.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Publicznie dostępne zdjęcia przedstawiające skutki ataku na Psków. Kolaż za WarNews.pl