Miała być przemodelowana pod dyktando Kremla „architektura bezpieczeństwa w Europie”, miała być rewizja granic i potwierdzenie stref wpływów, miał być wreszcie „ruski mir” jako pełnoprawna alternatywna dla Zachodu z jednej i chińskiego modelu relacji społeczno-gospodarczych z drugiej strony. Jest… Putin żebrzący u irańskiego ajatollaha o drony. Potraktowany z butą, obcesowo, niczym przedstawiciel kraju trzeciego świata (którym Rosja w istocie jest, ale za sprawą arsenału jądrowego i kontroli wydobycia minerałów ma możliwość wypierania się tego statusu). Jeśli rosyjski prezydent rzeczywiście żyje w świecie iluzji – okłamywany przez doradców, odcięty od źródeł obiektywnej wiedzy – to właśnie w Teheranie miał okazję przekonać się, jak dramatycznie obniżyła się jego ranga i status kraju, którym rządzi. Dyplomacja to realne działania, ale i nie mniej ważne gesty. Posadzenie Putina na bocznym krześle, bez flagi w tle, późniejszy afront ze strony innego uczestnika teherańskiego „szczytu” – prezydenta Turcji Erdogana, który kazał Putinowi na siebie czekać (na „oczach” kamer!) – to właśnie takie ważne gesty. Witold Jurasz, były dyplomata, obecnie komentator polityczny, dostrzega w tych zdarzeniach dodatkową symbolikę. Oto bowiem w Teheranie – podczas spotkania Wielkiej Trójki w listopadzie 1943 roku – Moskwa stała się częścią politycznej superligi. I w Teheranie właśnie – w lipcu 2022 roku – została z tego klubu wyrzucona. Dodam od siebie, że działo się to 20 lipca, w kolejną rocznicę nieudanego zamachu na Hitlera. Straconej dla Niemiec i świata szansy, co przyniosło dodatkowe 12 milionów ofiar, zamordowanych i poległych między lipcem 1944 roku a majem 1945 roku. Putin to przegryw – nie ma już co do tego złudzeń – i każdy dodatkowy dzień jego władzy, to kolejne niepotrzebne straty dla Rosji, Ukrainy i całego świata.

I nie żartuję z tymi dronami – ruskim „bezpilotniki” niemal całkiem już wyszły. Jeszcze w maju armia ratowała się, zabierając maszyny innym służbom mundurowym, ale i to źródełko w końcu wyschło. Płatowce od biedy produkować jeszcze można, lecz nie sam „samolocik” jest istotą idei dronów. To zdalnie sterowane urządzenia, wypakowane zaawansowaną opto-elektoniką, w wersji bojowej wyposażone w „inteligentne” rakiety. Ten technologiczny wsad to pięta Achillesowa rosyjskiej zbrojeniówki. Dotąd Rosjanie radzili sobie, implementując zachodnią technologię, ale w obliczu sankcji takiej możliwości już nie ma. Iran nie słynie jakoś szczególnie (to celowy eufemizm…) z produkcji nowoczesnej broni, sam przez dekady zmagał się z sankcjami, ale ponoć mógłby Rosji zaoferować kilkaset gotowych aparatów. Nie mam pojęcia, czego oczekując w zamian; jedyny sensowny rosyjski atut to technologie jądrowe (choć i tu trudno wyobrazić sobie projekt od A do Z bez udziału zachodnich komponentów). Pożyjemy – zobaczymy.
O sprzętowych kłopotach Rosjan świadczą też inne fakty. Okazuje się, że na front trafią (już trafiły?) czołgi przewidziane do sprzedaży za granicę. Kontrahenci zakupionego dobra nie otrzymają, no ale potrzeby własnej armii są ważniejsze. Z tego akurat nie kpię, Ukraińcy zrobili dokładnie to samo, wstrzymując na przykład sprzedaż zestawów przeciwpancernych (to dlatego na ekranach sterowniczych widać czasami arabskie symbole). No ale Ukraina jest w innej sytuacji niż Rosja – walczy o życie, a „na wejście” jej potencjał militarny był dużo-dużo mniejszy. Pisałem już o tym wczoraj (prezentując filmik z nieudanego odpalenia rakiety Iskander), powtórzę dziś – wojna w Ukrainie to najlepsza antyreklama dla rosyjskiej zbrojeniówki. Teraz do kwestii problematycznej jakości dojdzie także nieterminowość (w najlepszym razie).
Zapyta ktoś, jakim cudem Rosja – „leżąca na czołgach” – ma problem z wyekwipowaniem liniowych oddziałów. Ano pamiętajmy, że miażdżąca większość z około 20 tys. maszyn – używanych i zmagazynowanych – to sprzęt wyprodukowany jeszcze w czasach ZSRR. Po 1991 roku powstało niewiele nowych czołgów (T-14 wyprodukowano w śladowych ilościach) – to, co trafiało do jednostek, było zwykle starą skorupą, odświeżoną i wyposażoną w nowsze, zmodernizowane elementy. Co do zasady – nie ma w tym nic zdrożnego. Do (mniej więcej) tego samego sprowadza się apgrejt amerykańskich Abramsów. Oba procesy różni jakość wykonania; jak niska była ona w przypadku maszyn z rodziny T przekonujemy się każdego dnia w Ukrainie.
Ukraińcy twierdzą, że zniszczyli już tysiąc siedemset rosyjskich czołgów (z czterech tysięcy, jakimi dysponowała w oddziałach liniowych cała armia rosyjska w lutym br.). Dostępny materiał zdjęciowy i filmowy pozwala przyjąć, że z całą pewnością z walki wyeliminowanych zostało niemal tysiąc rosyjskich tanków. Część z nich uda się wyremontować, więc nie będą to straty bezpowrotne. I tu zaczynają się schody. W latach 2011-2020 rosyjska zbrojeniówka dostarczała armii rocznie 160-170 sztuk zmodernizowanych wozów T-72 oraz około 50 w wersji T-80. W 2021 roku było to już tylko kilkadziesiąt maszyn. Łącznie w całym tym okresie do jednostek bojowych trafiło około 2 tys. maszyn o względnie wysokiej wartości bojowej. Reszta (w linii i w magazynach) to muzeum. Mimo administracyjnych wybiegów, których celem jest militaryzacja rosyjskiej gospodarki, moce produkcyjne dwóch fabryk zajmujących się produkcją i modernizacją czołgów, nie wzrosły. Cóż bowiem z tego, że załoga ma pracować w reżimie 3-zmianowym, skoro brakuje elektronicznych komponentów zachodniego pochodzenia (niezbędnych na przykład w systemach celowniczych)? Skoro część parku maszynowego nie nadaje się do użytku – poradziecka z uwagi na zużycie, nowoczesna z powodu sankcji (brak części zamiennych, niedziałający soft itp.). Można mieć kupę stali, ale bez obrabiarek ani rusz. Do tego dochodzą jeszcze skutki kryminalnego procederu, o którym już wspominałem. Wycofywane z frontu maszyny są po drodze okradane z każdego elementu, który da się sprzedać. Rosyjscy żołnierze handlują głównie za wódkę – ów rys kulturowy moskiewskiej armii nadal pozostaje silny i niezmienny. Ogołocone skorupy często nie nadają się do żadnego remontu – w ich miejsce lepiej wyciągnąć coś z głębokiego magazynu. Stanowiącego o być albo nie być rosyjskich wojsk pancernych, dającego bowiem sposobność do kanibalizacji. Fatalna jakość magazynowania – zwykle pod chmurką – ogranicza jednak i ten rezerwuar.
Rosjanom czkawką odbija się niska jakość wykonania. Silniki do czołgów T-72 wymagają remontu po tysiącu godzin użytkowania. Wozy, które wjechały do Ukrainy w lutym – i jeszcze nie zostały zniszczone – i tak nie są dziś zdatne do użycia. To dlatego na front trafia coraz więcej staroci, z których część nadaje się tylko do przejechania kilkudziesięciu kilometrów i osadzenia w roli umocnionego punktu obrony. Biorąc pod uwagę wysoką awaryjność armat produkowanych w latach 60. i 70., nawet w tej roli nie spiszą się zbyt dobrze.
Ot realia, „drugiej armii świata”…
—–
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki: