„Pierdolę, nie po to szedłem do wojska!”, Jarek był wyraźnie wzburzony i zirytowany. Kilkanaście minut wcześniej nasz patrol ostrzelali iraccy rebelianci. Nic złego się nie stało, ale serie z kałaszy co poniektórym napędziły stracha. Podoficer, którego wspominam, był jednym z nich. Wówczas po trzydziestce, wojsko traktował jako stabilne miejsce pracy. Nie do końca dające satysfakcję materialną, bo Jarek po służbie dorabiał u szwagra. „Wypracuję emeryturę i na serio zajmę się stolarką”, mówił. Wyjazd do Iraku burzył jego rutynę, ale dawał też szansę na większe pieniądze w stosunkowo krótkim czasie. Problem w tym, że „tamci” strzelali…
Działo się to w 2005 roku, bohater opowieści ostatecznie wytrwał do końca zmiany. Odszedł z wojska, gdy tylko nabył podstawowe świadczenia. Widzieliśmy się kilka lat temu – dawny wojskowy rzeczywiście „robił w drewnie”. Za armią nie tęsknił, choć dało się wyczuć, że przesadnie heroizuje swój misyjny epizod. Lubiłem go; miał mnóstwo sympatycznych cech, ale zarazem rozczarowywał mnie jego stosunek do munduru. Nie było w nim etosu, nie było nawet zgody na „turbo-męską przygodę” i związane z nią ryzyko. Armia była pracą „od-do” – wystarczyło odbębnić poligony, a potem „mieć wyjebane”. Przez pięćdziesiąt lat po wojnie tak to właśnie wyglądało – w efekcie w „zardzewiałym wojsku” roiło się od „Jarków”. Facetów, którzy zakładali mundur z wygody, z przypadku, dla społecznego awansu, mieszkania, lepszej opieki medycznej; z wielu różnych powodów, pośród których często nie było gotowości, by pójść na wojnę.
Zdziwionych, gdy okazało się, że do nich strzelają. No bo przecież „nie po to szli do wojska”.
Misje w Iraku i Afganistanie – przez które przewinęło się ponad 50 tys. żołnierzy WP – zakończyły erę powojennego wygodnictwa, w jakim żył personel sił zbrojnych. Odtąd jasne stało się, że wybór armii jako drogi życiowej tożsamy jest z ryzykiem trafienia na wojnę. Lecz ile by o tym mówić i pisać, do koszar nadal trafiają przypadkowi ludzie, dobór negatywy wciąż ma się dobrze. Tym bowiem należy tłumaczyć relacje, wedle których służba na granicy to jakieś wielkie poświęcenie. Bo daleko od domu, bo długo, bo liche zakwaterowanie, bo micha nie zawsze na czas. Mój boże, co ci biedni chłopcy (i dziewczęta) zrobiliby na prawdziwej wojnie?
—–
Dlaczego o tym piszę? Ano staram się zracjonalizować postawę szefa sztabu generalnego WP, gen. Wiesława Kukuły – jego głośną opinię sprzed kilku dni. Rzekł mianowicie pierwszy oficer RP: „Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy tym pokoleniem, które stanie z bronią w ręku w obronie naszego państwa. I nie zamierzam, ani ja ani nikt z was, przegrać tej wojny. Wygramy ją”.
Innymi słowy, wojna jest tuż-tuż, zaś z kontekstu całej wypowiedzi jasno wynika, że agresorem będzie rosja.
Generalska zapowiedź wpisuje się w cały szereg pesymistycznych prognoz, wieszczących nieuchronność konfrontacji rosja-NATO czy „tylko” rosja-Polska. Celują w nich wszelkiej maści publicyści, nie brakuje polityków, także tych czołowych, oraz emerytowanych wojskowych. Ci w służbie czynnej – co dotyczy Polski i innych krajów Sojuszu – zwykle pozostają bardziej powściągliwi. Owszem, ostrzegają przed możliwymi zakusami Moskwy, ale nie stwarzają wrażenia, że sprawy są już przesądzone.
W tym kontekście gen. Kukuła mocno wychodzi przed szereg. Dlaczego?
Cytowane słowa skierowane były do młodych podchorążych i padły podczas rozpoczęcia roku akademickiego w Akademii Wojsk Lądowych. Mowa zatem o specyficznym audytorium, wobec którego przemawiający może sobie pozwolić na więcej. Rozpoczynający służbę żołnierz musi (ma prawo) wiedzieć, że czekają go „pot i łzy”, a w razie potrzeby także „krew”. To niby oczywiste, ale – no właśnie, patrz wyżej na pierwszą część tekstu… Lepiej postawić sprawę jasno, nie tworzyć złudzeń, którymi wojsko karmiło się przez kilka dekad. I nie ma lepszej osoby, która mogłaby to zakomunikować „młodym” niż najwyższy rangą oficer. Realia są takie, że armia szykuje się do wojny z rosją – idzie to jak idzie, ale samej intencji nie sposób zaprzeczyć. Nie będzie miało znaczenia, ile sprzętu kupimy, jeśli jego użytkownicy nie dopuszczą myśli, że przyjdzie im użyć tych wszystkich czołgów, haubic i wyrzutni „na bojowo”. W budowaniu takiej świadomości przesada nie jest „grzechem”. W robieniu odsiewu pośród przyszłej kadry (gdy jest jeszcze czas zmienić życiowe wybory) – również. Byłoby idealnie, gdyby w armii służyli tylko ci, którzy w razie potrzeby gotowi są pójść bić ruskich (czy kogokolwiek innego, kto będzie do nich strzelał). To oczywiście nieosiągalny stan rzeczy, ale warto w jego kierunku zmierzać.
—–
Problem w tym, że słowa generała miały szerszy wydźwięk. Ba, wręcz skierowane były poza wspomniane audytorium. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że sztab generalny WP udostępnił wypowiedź Wiesława Kukuły w mediach społecznościowych? Po co?
Rozbudowa sił zbrojnych nie idzie najlepiej. Pomijając skutki wieloletnich zaniedbań oraz bałagan pozostawiony przez poprzednią ekipę (choćby te nieszczęsne „umowy ramowe”, które niczego nie wnosiły, a które teraz trzeba urealniać), podstawowym problemem pozostaje odzew młodzieży. A ta nie dość, że nie garnie się do służby zawodowej, to jeszcze reaguje alergicznie na pomysły obowiązkowych szkoleń. Tymczasem bez przywrócenia powszechnej zasadniczej służby wojskowej nie zbudujemy rezerw, które pozwoliłyby nam przetrwać w razie poważnej wojny; przykład ukraiński obnaża to po całości. Co w tej sytuacji zrobić? Ano można straszyć, mobilizować strachem, co staje się coraz wyraźniejszym elementem polityki informacyjnej wielu instytucji państwa. Gen. Kukuła i jego wypowiedź idealnie wpisują się w ten trend.
Szkodliwy i na dłuższą metę kontrproduktywny.
Ryzyko, że rosja zaatakuje którykolwiek kraj NATO jest minimalne – „nie dla psa kiełbasa”, o czym wielokrotnie pisałem, a do czego, w razie potrzeby, mogę wrócić. Los Ukrainy, zwłaszcza okupowanych terytoriów, winien nas motywować do redukcji tego ryzyka, uczynienia go jeszcze mniej prawdopodobnym. Taki efekt osiąga się poprzez budowanie potencjału odstraszania, doprowadzenie do sytuacji, w której przeciwnikowi nie opłaci się nas atakować. To zadanie na miarę możliwości Rzeczpospolitej – tyle że nie do zrealizowania na dziś czy jutro. Potrzebujemy co najmniej dekady, która musi upłynąć pod znakiem potężnych inwestycji – w armię, przemysł, w całkowicie zapomniany sektor obrony cywilnej – ale i rozważnej polityki informacyjnej. Nieopartej o strach, bo ten mobilizuje tylko na chwilę, a w perspektywie długoterminowej jest demobilizujący. Sprzyja myśleniu: „po co się spinać, skoro do wojny i tak dojdzie? Polska jest tak mała, że nieważne – wygramy czy przegramy – i tak ucierpimy wszyscy”. Skutkiem takich refleksji w najlepszym razie będzie wiara w „jakoś-to-będzizm”, w najgorszym masowa emigracja.
Naszym zwycięstwem nie będzie wygranie wojny, tylko sprawienie, że do niej nie dojdzie – taki winien być przekaz płynący z ust polityków i wojskowych.
—–
Szanowni Czytelnicy, piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie blogu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
To dzięki Wam powstają także moje książki!
A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.
Nz. Screen z profilu SzGWP