Tęsknota

– Robi się coraz chłodniej. Nakryję cię kurtą, nie będziesz marzł – mówi kobieta w kadrze i zdejmuje z siebie wierzchnie okrycie. Po czym kładzie je na ziemi, pod którą złożono trumnę z ciałem jej syna. To jeden z najbardziej wzruszających momentów filmu dokumentalnego HBO pt.: „Cmentarz Narodowy w Arlington: Kwatera numer sześćdziesiąt”.

Arlington to gigantyczna nekropolia, na terenie której pochowano niemal 400 tys. osób, głównie żołnierzy i weteranów wszystkich amerykańskich wojen. W kwaterze oznaczonej numerem „60” znajdują się groby poległych w Iraku i Afganistanie.

– Przybył kolejny rząd nagrobków – zauważa jeden z bohaterów filmu.
– Będą następne – dodaje inny.

Były. Film powstał w 2007 roku – w czasie, gdy siłom zbrojnym USA udało się znacznie ograniczyć skutki działalności irackich rebeliantów, ale zarazem przed dramatycznym nasileniem walk, do jakiego doszło w Afganistanie w latach 2008-2012.

Zresztą, wojna u podnóża Hindukuszu trwa dla Amerykanów do 2021 roku. W sumie 20 lat…

„Cmentarz Narodowy…” opiera się o prosty pomysł – kamera towarzyszy rodzinom odwiedzającym groby bliskich. Matki opowiadają o synach, żony o mężach, dzieci o ojcach. Brat wspomina brata. Zwyczajne historie, które łączy wspólny mianownik – tęsknota. Czasem tak dojmująca, że ojca jednego z poległych zmusza do wielogodzinnego leżenia przy grobie syna.

– Zasnąłem – mówi ów mężczyzna. – Często zasypiam – dodaje. Oczy ma wąskie, opuchnięte – znać po nim niedawny sen i płacz.
– Zbliża się siedemnasta, za chwilę każą nam opuścić cmentarz – martwi się młoda wdowa.
– Słyszałam, że dziś możemy być do osiemnastej – odpowiada jej koleżanka, także wdowa.

Arlington kojarzymy z niekończących się rzędów białych nagrobnych płyt. Gdy groby wizytują rodziny, pojawiają się kwiaty, zdjęcia, narodowe flagi. No i maskotki, przynoszone przez sieroty. Niektóre z dzieci nie miały nawet szansy poznać swoich ojców i matki.

– Znów kogoś chowają – zapowiada jakiś głos z offu. Kamera wędruję w miejsce ceremonii. Są galowo ubrani żołnierze, jest honorowa salwa, żałobna melodia odegrana trąbką. I najbliżsi poległego – matka z trwałą na głowie, ojciec z sumiastym wąsem, siostry (kuzynki?), jakieś młodziutkie dziewczęta i młodzi chłopcy. Biali, więc nie sposób oprzeć się wrażeniu, że taki pogrzeb mógłby się odbywać gdziekolwiek indziej. Na przykład w Polsce czy Ukrainie.

Kolejne ceremonie unaoczniają amerykańską wieloetniczność, zarazem pokazując to, co wspólne dla wszystkich sfilmowanych pogrzebów. I dla miażdżącej większości osób, którym kamera towarzyszy podczas wizyt na grobach najbliższych. Zabici żołnierze pochodzili ze zwykłych rodzin, klasy pracującej, w najlepszym razie aspirującej do grona „średniaków”. Tym samym „Cmentarz Narodowy…” potwierdza starą jak świat prawdę: że wojny wywołują bogaci i wpływowi, giną zaś na nich ci najbiedniejsi. Których śmierć wcale nie oznacza końca dramatu, bo po wszystkim pozostaje jeszcze cierpienie najbliższych.

– Mąż tej kobiety zginął w Wietnamie – słyszymy w pewnym momencie kolejną opowieść. – Minęło czterdzieści lat, a ona wciąż tu przychodzi. I tęskni…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Kadr z filmu/fot. własne

Godzina

Mam dwóch kolegów-żołnierzy Wojska Polskiego, którzy szybkiej ewakuacji medycznej zawdzięczają życie. Jednego ranił odłamek granatu, podczas starcia z talibami w afgańskiej wiosce. Drugi „zaliczył” minę-pułapkę, która eksplodowała pod Rosomakiem. Obydwaj są dziś w pełni sprawni, nadal służą w armii.

Znam co najmniej kilkunastu okaleczonych mężczyzn – weteranów misji w Iraku i Afganistanie – którzy nie mieli tyle szczęścia. Potracili ręce, nogi, ponieśli inne urazy. Różnie radzą sobie z niepełnosprawnością, ale żyją – bo w porę dowieziono ich do „czołówek chirurgicznych”. Niechciane kalectwo stało się powodem samobójczej śmierci dwóch moich znajomych w mundurach, lecz ci, którzy wybrali życie, cieszą się każdym jego dniem. A wraz z nimi cieszą się ich rodziny.

Wiosną 2017 roku poznałem „Niezniszczalnego”. Dostaliśmy wspólny pokój w szpitalu weteranów, gdzie Wojtek był częstym gościem. Rehabilitował się po urazie sprzed lat, z czasów misji w byłej Jugosławii. Granat-pułapka wybuchł mu w twarz, lekarze dawali „Niezniszczalnemu” jeden procent szans na przeżycie. Byłoby tego jeszcze mniej, gdyby nie śmigłowiec ewakuacji medycznej amerykańskiej armii.

Tych „śmigieł” bardzo brakowało w ugandyjskim Midigo, gdzie docierały ofiary wojen z pobliskiego Sudanu Południowego i Demokratycznej Republiki Kongo. Miejscowy szpital miał na wyposażeniu kilka motocykli; nie dało się nimi wozić pacjentów w ciężki stanie. Ale tam – po prawdziwe – w ogóle niewiele dało się zrobić, bo większość wymagających opieki medycznej uchodźców po prostu umierała z głodu.

Umierało wielu, zbyt wielu, ukraińskich żołnierzy, wysłanych na Donbas w 2014 roku. Z czasów walk na przyczółku debalcewskim pamiętam szpital w Selidowie, który miał obsłużyć rannych. A w którym nie było bieżącej wody i do którego zwoził ofiary zdezelowany ambulans. Pokonanie 60 km w obie strony zajmowało mu dwie godziny.

Tymczasem w ratownictwie medycznym liczy się tak zwana złota godzina, w trakcie której ranny winien trafić na stół. Wtedy ma ogromne szanse nie tylko przeżyć, ale i uratować poddane obrażeniom części ciała. Amerykanie jeszcze podczas wojny w Korei zorientowali się, że nie ma lepszego sposobu, jak budowanie „medevacu” w oparciu o śmigłowce. Stacjonujące na teatrze działań na tyle gęsto, by niezależnie od miejsca ranienia żołnierza/żołnierzy, dotrzymać rygoru złotej godziny. Wojna w Wietnamie była wielkim sprawdzianem tej koncepcji, a afgańska jej najdoskonalszą organizacyjną postacią. Pod Hindukuszem na jednego poległego żołnierza zachodniej koalicji przypadało siedmiu rannych, a spośród rannych przeżywało 8 na 10 wojskowych. Tak dobrze (jakkolwiek to brzmi…) jeszcze w historii wojen nie było. Środki ochrony osobistej i szybka ewakuacja – oto najważniejsze tajemnice sukcesu.

Armia ukraińska jest dziś dobrze wyekwipowana – znacznie lepiej niż rosyjska. Jej żołnierze przechodzą szkolenia medyczne, zbudowano od podstaw system taktycznego ratownictwa. Zaplecze szpitalne – zwłaszcza na głębokich tyłach – trzyma bardzo przyzwoite standardy. Przyżywalność rannych pozostaje na poziomie 70 proc. (u rosjan nie przekracza 50), lecz wielu poszkodowanych zostaje kalekami. Nie znam dokładnych danych, lecz wiem, że wskaźnik amputacji jest bardzo wysoki.

Mógłby być niższy, gdyby żołnierze szybciej trafiali do szpitali. Ukraiński „medevac” nie jest tak efektywny jak zachodni, przede wszystkim z powodu braku odpowiedniej liczby maszyn. O czym wspominam, bo możemy pomóc. Fundacja Widowisk Masowych organizuje zbiórkę na zakup śmigłowców ewakuacji medycznej dla ukraińskiej armii. Oto link z prośbą o wsparcie i udostępnianie informacji.

—–

Nz. Ewakuacja medyczna rannego polskiego żołnierza, Afganistan, 2012 rok/fot. z archiwum blogu zAfganistanu.pl

Miesiące

Rosyjsko-ukraińska wojna w swej najnowszej pełnoskalowej odsłonie weszła w szósty miesiąc. Spowszedniała nam, wielu straciło nią zainteresowanie. To skutek mechanizmu adaptacyjnego, który każe oswajać się z zagrożeniem, inaczej bowiem byśmy zwariowali. Ale też wymierny efekt odsunięcia się konfliktu od naszych granic. Gdy orki szły na Kijów, gdy żyliśmy w przeświadczeniu, że lada moment uderzą na zachodnią Ukrainę z Białorusi, niemal czuło się ich oddech. Dziś są daleko – na ukraińskim południu i w Donbasie, tysiąc kilometrów stąd. Właściwie niewiele się to różni od sytuacji z lat 2014-21. Intensywność walk wyższa, zaciekłość większa, straty liczniejsze, ale… ale patrz wyżej – przywykliśmy. Także dlatego, że fala uchodźców – choć ogromna i potencjalnie kłopotliwa – rozlała się łagodnie po całej Polsce. Nie wygenerowała istotnych społecznych problemów, których uciążliwość wymuszałaby na nas inną percepcję konfliktu. Mamy też własne problemy związane z inflacją; troska o przyszłość swoją i najbliższych przyćmiewa obawy związane z losem innych/obcych. No i jest lato, czas, kiedy „chce się żyć”, a choćby i świat wokół płonął. Facebook przypomniał mi po północy wpis sprzed dwunastu miesięcy. „60 tysięcy ponadmiarowych zgonów – taki jest efekt pandemii w pierwszej połowie bieżącego roku. Miażdżąca większość to ofiary kowidu i braku dostępu do opieki medycznej, gwarantowanej w pozapandemicznych warunkach. Tym samym wiosenna fala okazała się równie niszcząca, jak ta z ubiegłej jesieni. Odsetek wspomnianych zgonów jest najwyższy w Unii Europejskiej” – pisałem. Żyliśmy wówczas w realiach postapokalipsy, ale na totalnym wyparciu. Pandemii w naszych głowach nie było – i nie mam tu na myśli zidiociałych szurów, ale większość z nas. Ludzie umierali gdzieś tam, w szpitalach. Tak jak dziś umierają gdzieś tam, na wschodzie.

Przez pierwsze kilkanaście dni po 24 lutego wielu z nas zaczynało dzień od sprawdzenia, czy Wołodymyr Zełenski jeszcze żyje. Dziś częściej nurtuje nas pytanie o to, kiedy umrze Putin, którego śmierć wydaje się znacznie bardziej prawdopodobna. Na przełomie lutego i marca poranny przegląd mediów pozwalał ustalić, czy „kacapy wzięły już Kijów czy nie”. Teraz zaspakajamy ciekawość rozbudzaną przez Ukraińców i ich nocne punktowanie rosyjskich stanowisk dowodzenia i magazynów; „gdzie tym razem uderzyły Himarsy?” – zastanawiamy się. „Załamię się, gdy oni w końcu pękną” – wyznałem żonie gdzieś na początku marca, kiedy jeszcze wydawało się, że ukraiński opór to wspaniały, romantyczny zryw, który niebawem po prostu będzie musiał wygasnąć w obliczu sowieckiej nawały. Teraz nie mam wątpliwości co do trwałości struktur ukraińskiego państwa. Czasami rozmyślam o tym, jak należałoby postępować z Ukrainą, gdyby się poddała, przyjęła warunki Kremla. „To byliby ci sami ludzie, to samo społeczeństwo – a jednak sytuacja zupełnie inna. Czy miałbym Ukraińców za wrogów?” – rozważam, by za chwilę uznać te refleksje za obrazoburcze, niestosowne. Przecież oni walczą jak lwy, doprowadzając do sytuacji, w której Kreml musi przełykać upokorzenie za upokorzeniem. A jego wielka, „niezwyciężona” armia, zamiast mknąć na zachód, drepcze w miejscu, ponosząc coraz większe straty. Czy 24 lutego przyszłoby Wam do głowy, że pod koniec lipca miarą rosyjskich postępów będzie zdobycie, albo utrata, jakiejś wioseczki we wschodniej Ukrainie? Że dowództwo sił inwazyjnych stanie przed dylematem, czy wzmacniać front w Donbasie czy na południu – z obawy przed ukraińskim kontruderzeniem? Sama idea kontrofensywy – dziś mocno już zakorzeniona – trąciła wówczas abstrakcją. Przecież „kilka dni, może tygodni, i będzie po wszystkim”.

„Będzie jak na ćwiczeniach” – wmawiano rosyjskim żołnierzom. Prawie 40 tys. już nigdy w żadnych manewrach udziały nie weźmie. Oglądałem wczoraj filmik, którego bohaterem był jeden z takich pechowców. Obandażowana głowa i dwa kikuty ramion; chłopak nie mógł samodzielnie wypić toastu, jaki w jego imieniu wznosili koledzy. Szklankę do ust przystawił mu inny uczestnik imprezy, na której oblewano medal za odwagę przyznany nieszczęśnikowi. „Nawet se tyłka nie podetrze” – przyznałem w duchu, patrząc na pozostałości rąk. Na oko 20-latek oddał zdrowie i zmarnował życie. Syn Rosji, która przecież nie słynie z przesadnej opieki nad ofiarami losu. Skończy zapewne w jakimś przytułku, przy którym nasze schroniska dla zwierząt to oazy szczęścia i luksusu. Przez ostatnie pięć miesięcy wyzbyłem się wielu ludzkich odruchów wobec rosyjskich żołnierzy. Z satysfakcją oglądałem, jak ich zabijano – im bardziej zuchwale (na przykład, gdy z maleńkiego drona zrzucano granat przez uchylony właz do czołgu), tym szerzej otwierały mi się usta. Nie znosiłem siebie za to, ale i nie potrafiłem obronić się przed poczuciem satysfakcji. Chłopak bez rąk przywrócił we mnie należytą równowagę. Dostrzegłem w nim człowieka i poczułem potworny smutek i żal. Życzyłbym sobie, by to zabijanie i okaleczanie wreszcie się skończyło. Oczywiście nie na warunkach Moskwy, bo ukraińska ofiara – te co najmniej 47 tys. zabitych cywilów i żołnierzy – nie może pójść na marne. I gdy zdaję sobie z tego sprawę, ogarnia mnie bezsilność. Bo przecież dobrze wiem, że Putin nie odpuści. Że choć w tej chwili wojnę przegrywa, zrobi wszystko, by przeciągnąć ją do zimy. „Zachodowi zmarznie dupa, to przestane pomagać Ukraińcom” – kalkuluje wódz orków, przekonany, że odcięcie Ukrainy od wsparcia sprzętowego z zewnątrz pozwoli załatwić sprawę. Tylko czy starczy mu sił?

Dziś trudno o zdumienie, które towarzyszyło nam w pierwszych tygodniach inwazji. „Mój boże, jak ci Rosjanie nie umią w…” – i tu następował kolejny przykład braku rosyjskich kompetencji militarnych. Ileż takich wiadomości wysłałem znajomym z branży… Armia Federacji okazała się kolosem na glinianych nogach, a dziś – po pięciu miesiącach – duża część tego, co w niej najlepsze, już nie istnieje. Żałosne szczątki rosyjskiej potęgi – wraki zebrane pod Kijowem – wędrują po Europie w ramach wystawy „Za wolność naszą i waszą”. Zaś na froncie służą 50-letnie czołgi, wyciągnięte z głębokich magazynów. U wielu z nas lęk przed „ruskim tankiem” zmienił się w drwinę, w założenie, że „mogą nam skoczyć”. Wielu innych rosyjskie porażki skłoniły do refleksji, że w obliczu konwencjonalnych słabości, Kreml z większą swobodą sięgnie po arsenał nuklearny. Jeden lęk zastąpiony został kolejnym, większym, co ma też wpływ na percepcję ukraińskiego konfliktu. Który wydaje się nie do wygrania przez Ukrainę z uwagi na atomówki Rosji. Nie wiem w sumie, co gorsze – czy lekceważenie wroga czy jego przeszacowywanie. Ale wiem też, że choć armia rosyjska to groźny przeciwnik, wojska ukraińskie są w stanie go pokonać. Tak mu napsuć krwi, by wycofał się do domu. USA w latach 60. miały ogromną przewagę nad Wietnamem Północnym – włącznie z bronią atomową – a i tak w połowie następnej dekady wojska amerykańskie zwiały z Azji z podkulonym ogonem. Kijów – niczym kiedyś Hanoi – ma swojego wielkiego brata (w odróżnieniu od sióstr z Europy, uniezależnionego od rosyjskich szantaży energetycznych). Elity polityczne i społeczeństwo są zdeterminowane, by prowadzić walkę, zaś armia – mimo strat – krzepnie. Zginęło wielu doświadczonych ludzi, ale front każdego dnia „produkuje” całe zastępy kolejnych. Miną lata nim ten rezerwuar się wyczerpie.

Problemem jest technika. Wietnamska dżungla w istotnym stopniu niwelowała technologiczną przewagę armii Stanów Zjednoczonych. Geografia Ukrainy takich korzyści nie daje. Wojska rosyjskie weszły do walki korzystając z atutu ilościowej, sprzętowej przewagi. Armia ukraińska – choć niemała – nie była, nie jest i nie będzie w stanie zrównoważyć tego potencjału inaczej niż jakością. W pierwszym etapie wojny udało się to zrobić z wykorzystaniem wyrzutni przeciwpancernych, przeciwlotniczych i dronów – broni relatywnie niskokosztowej. Bitwa o Donbas pokazała, jak ważne są lufy dział i czołgów. Tych ostatnich – przede wszystkim dzięki nam, Polakom – Ukraińcom na razie nie zabraknie, zwłaszcza że straty kompensują dodatkowo znaczną liczbą zdobycznych maszyn. Gorzej z artylerią – tu ukraińskie zdolności wymagają skokowego wzrostu. Dlatego tak ważne są kolejne dostawy amerykańskich Himarsów, holowanych haubic M777, naszych samobieżnych Krabów, niemieckich PZH2000 czy francuskich Ceasarów. Ile to warte, przekonaliśmy się w ostatnich tygodniach – gdy punktowe ataki na stanowiska dowodzenia i magazyny istotnie sparaliżowały działania Rosjan (intensywność ostrzałów rosyjskiej artylerii spadła o 70 proc., o tyle samo zmniejszyły się ukraińskie straty w ludziach). W ostatnich dniach Ukraińcy wzięli na cel także krytyczną infrastrukturę drogową na południowym odcinku frontu. Wspominam o tym, bo choć siedzący w mojej głowie realista każe mi zakładać, że wojna weszła w statyczną fazę – co niesie ryzyko długotrwałych zmagań – to ulokowany tuż obok optymista łączy kropki i dostrzega, że coś się kroi. Ujmę więc rzecz tak: nie będę specjalnie zaskoczony, jeśli na południu dojdzie niebawem do czegoś na wzór chorwackiej operacji „Burza” z 1995 roku. Kontrofensywy, której celem będzie wyzwolenie obwodu chersońskiego.

—–

Nz. Polski PT-91 Twardy. Kto pięć miesięcy temu zakładał, że te czołgi trafią do Ukrainy?/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

(Nie)moc

To chyba pierwszy raz w historii, kiedy pogoda pokrzyżowała sowietom i ich pogrobowcom paradne szyki. Mieliśmy obejrzeć dziś także lotniczą odsłonę defilady z okazji dnia zwycięstwa – a nie obejrzeliśmy, bo chmury, co łaskawie wyjaśnił Dmitrij Pieskow. W czasach radzieckich takich przeszkód nie uznawano. Kłębiło się nad Moskwą? Sru, specjalne samoloty oczyszczały niebo. Po prawdzie, działo się to głównie przy okazji pochodów pierwszomajowych. Dziś wydaje nam się, że uroczyste przemarsze 9 maja to stara tradycja, tymczasem za sowietów doszło do nich tylko trzy razy (w 1965, 1985 i 1990 roku). Standardem stały się dopiero w putinowskiej Rosji. Ale mniejsza o to – dziś śmigłowców i samolotów nie zobaczyliśmy. I choć pogoda rzeczywiście była „taka se”, to prawdziwym powodem – mówią dobrze poinformowani – była awaria prezydenckiego Iła-80. Nazywanego „samolotem dnia sądu ostatecznego”, z jego pokładu bowiem Putin mógłby dowodzić armią w razie konfliktu atomowego. Iła zaplanowano do udziału w paradzie – miał ją poprowadzić po raz pierwszy od 12 lat. Sygnał byłby czytelny i wpisujący się w narrację kremlowskiej propagandy z ostatnich tygodni: „jesteśmy mocarstwem jądrowym, możemy zniszczyć świat”. I co? I jajco. Po chełpliwych zapowiedziach nieobecność maszyny byłaby symboliczną porażką, kolejnym dowodem na technologiczną słabość i niewydolność rosyjskiego niedźwiedzia. Lepiej więc było skryć się za chmurą.

Nie lekceważę rosyjskiego arsenału jądrowego. Uważałem i nadal uważam, że istnieje ryzyko jego użycia w Ukrainie. Wydaje mi się niemal pewne, że gdyby Ukraińcy zniszczyli most krymski, odpowiedzią Moskwy byłaby bomba A zrzucona na któreś z ukraińskich miast. Putin i jego ludzie przełknęli już w tej wojnie masę gorzkich pigułek; w którymś momencie mogłoby im się ulać. Strategia ukraińskiej armii winna zatem sprowadzać się do mozolnych działań (mających za cel zatrzymanie i wyparcie przeciwnika), nie zaś do efektownych fajerwerków. Ukraińskie zwycięstwo musi być rozłożone w czasie, przybrać postać „gotowania żaby”. Tym sposobem uda się zneutralizować zagrożenie jądrowe. Pouczające przykłady płyną z przeszłości. Wbrew opiniom – szczególnie popularnym w Niemczech, pośród tamtejszej lewicy – że nie sposób pokonać atomowego mocarstwa, takie sytuacje miały już miejsce. Wielka Ameryka zwiała z Wietnamu z podkulonym ogonem, sowietów położyli na łopatki afgańscy mudżahedini. W natowską interwencję w Afganistanie zaangażowane były aż trzy jądrowe potęgi. W każdym z tych przypadków silniejsi przegrywali p o w o l i. Stopniowo redukowali swoje cele strategiczne, aż na końcu stało się nim w miarę bezpieczne wycofanie, nic więcej. W Wietnamie – gdzie opcja jądrowa leżała już na stole – owe redukcje w sposób naturalny eliminowały zasadność użycia „atomówek”. Odpalenie głowicy miało „sens”, gdy Północ walczyła nieustępliwe, ale i Południe nie dawało za wygraną. Później nie było już czego „ratować”.

Kondycja rosyjskiego arsenału jądrowego jest zapewne taka sama, jak całej armii (i państwa). Posklecane toto sznurkiem od snopowiązałki, częściowo niesprawne, bo przestarzałe, źle wykonane i pozbawione ukradzionych podzespołów. Ale w swej masie wciąż niebezpieczne, bo wystarczy, że niewielki odsetek uda się odpalić, zrzucić, doprowadzić na(d) cel (czy w jego okolicę; w przypadku ładunków jądrowych celność nie jest tak istotna, siła rażenia kompensuje rozrzut). W kontekście Ukrainy rozważania, czy 50 procent z 7 tysięcy rosyjskich głowic nadaje się do użycia, czy „tylko” 10, nie mają najmniejszego sensu. Już jeden ładunek wyrządzi poważne szkody, kilka oznacza koszmarną katastrofę w skali całego kraju. Wiedzą o tym władze Ukrainy i mimo ogromnego sukcesu (skutecznego odporu rosyjskiej inwazji), całą swą komunikację opierają o ostrożną i rozważną strategię, w której nie ma miejsca na buńczuczne postawy. Wie też Kreml i rosyjska generalicja, prezentując postawę osoby o skłonnościach samobójczych, wiedzionej jednak pragnieniem dalszego istnienia. Taki ktoś traktuje zamach na własne życie jako ostateczność, coś, co może się wydarzyć i w razie niepowodzeń „jest jakimś wyjściem”, ale czego lepiej uniknąć, bo przecież „może być lepiej”, albo „wcale nie jest tak źle”. Moskwa wie, że ryzyko eskalacji konfliktu po użyciu broni A jest duże. Że nie trzeba, by Zachód odpowiadał tym samym – że dla pokonania Rosji wystarczy na przykład zniszczenie jej armii w Ukrainie, co sprowokowane NATO zrobiłoby „miękkim palcem”.

Z tej wojny nie będzie światowej hekatomby, jeśli Putinowi i spółce nie przepalą się gwałtownie bezpieczniki – tyle tytułem podsumowania tego wywodu. Ale nie będzie też ukraińskiego zwycięstwa, jeśli Zachód nie zwiększy zakresu pomocy. Na załączonym zdjęciu widzicie opatrunki wydane żołnierzom sił zbrojnych Ukrainy. Spójrzcie na daty… Szczęśliwie, właścicieli apteczek z taką zawartością poratowali polscy wolontariusze – chłopcy dostali nowoczesne izraelskie pakiety medyczne. Lecz Ukraińcy w wielu obszarach gonią resztkami. Zaczyna brakować paliwa, amunicji, broni i mundurowych sortów. Na front docierają jednostki składające się rezerwistów, którym brakuje wyszkolenia. Rosjanie coraz skuteczniej niszczą infrastrukturę drogową i kolejową w Donbasie. Obrona się nie sypie, zaś lokalnie Ukraińcy są w stanie kontratakować, ale to nie zmieni faktu, że wojna weszła w bardzo niebezpieczną fazę. Obie strony w nią weszły. Wyczerpane dotychczasowymi zmaganiami, balansują na krawędzi wytrzymałości, ratując się półśrodkami (Rosjanie także uzupełniają straty niedoszkolonym, niedoświadczonym wojskiem). Ktoś wkrótce pęknie i jeśli zależy nam, by nie byli to Ukraińcy, powinniśmy nie tylko słać więcej i szybciej. NATO powinno też wesprzeć ukraińskie tyły. Remontujemy już uszkodzony sprzęt, czas „remontować” poturbowane oddziały. Poligonów do szkoleń w Polsce nie brakuje, doświadczonej kadry, która pracowała z Ukraińcami (Amerykanów, Brytyjczyków, Niemców, Polaków), też nie. Ukraińska armia potrzebuje jakości, którą prezentowały jednostki wystawione do boju 24 lutego. Natowski trening był jedną ze składowych tej jakości.

Fot. Dariusz Prosiński

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Upadek

Jesienią 2001 r., w przededniu inwazji na Afganistan, do Moskwy udała się z tajną misją grupa urzędników brytyjskiego ministerstwa obrony. Rząd w Londynie, który popierał Waszyngton i zapowiedział pełne wsparcie dla amerykańskich działań militarnych, zwrócił się do Rosjan z prośbą o radę. „Nie chcemy powtórzyć waszych błędów”, deklarowali Brytyjczycy, odnosząc się do zakończonej klęską radzieckiej interwencji z lat 1979-1989. Jak pisze Deborah Haynes z telewizji Sky News, gospodarze nie owijali w bawełnę. „Dokonujecie tak samo złego wyboru jak my”, ostrzegali. „Wejdziecie do Afganistanu, wielu z was zginie, a okoliczności i tak zmuszą was do odwrotu. Dla nas to będzie dobre, więc… jak możemy wam pomóc?”. Dziś w Foreign Office wspomina się tę historię z gorzką świadomością ich proroczego charakteru. I ze złością, że Wielka Brytania dała się wmanewrować USA w konflikt zakończony spektakularną klęską.

Kreml wstrzymuje się z komentarzami typu „a nie mówiliśmy”, lecz rosyjska prasa w najlepsze dworuje sobie z Zachodu i NATO. Szczególnie popularny wątek dotyczy trwałości struktur państwowych pozostawionych przez interwentów. Rząd Muhammada Nadżibullaha funkcjonował jeszcze trzy lata bez wsparcia Moskwy, prozachodni gabinet Aszrafa Ghaniego upadł po trzymiesięcznej ofensywie talibów. Co więcej, towarzyszyły temu dramatyczne sceny na lotnisku w Kabulu, których zapis – w postaci zdjęć i filmów, niekiedy wyjątkowo drastycznych – masowo dystrybuowały w mediach społecznościowych rosyjskojęzyczne profile. Dla Rosjan brutalnie obnażona słabość Zachodu nie stanowi powodu do zmartwień – wręcz przeciwnie. Warto również zauważyć, że gorzki finał 20-letniej interwencji NATO koi rosyjskie kompleksy wynikłe z własnej porażki w Afganistanie. Daje asumpt do opinii, że „w naszym przypadku aż tak źle nie było”.

Tymczasem jeszcze 8 lipca br. Joe Biden, ogłaszając harmonogram wycofywania sił USA z Afganistanu, tryskał optymizmem. Zapowiedział, że operacja zakończy się do 31 sierpnia, i nie przewidywał większych problemów. Gdy zapytano go – odwołując się do doświadczeń weteranów z Wietnamu – czy nie widzi podobieństw do sytuacji z 1975 r., odparł pewnie: „Zero. Możliwości talibów nie da się porównać do Wietnamu Północnego. Nie zobaczymy ludzi podnoszonych z dachu ambasady Stanów Zjednoczonych w Kabulu”. Minęło kilka tygodni i świat obiegły obrazy przypominające Sajgon sprzed 46 lat. Były na nich także śmigłowce startujące z dachu amerykańskiego przedstawicielstwa. Co poszło nie tak? Dlaczego prozachodni reżim rozpadł się jak domek z kart? Co dalej z Afganistanem i jego mieszkańcami? Jakim cudem natowska machina dała się zaskoczyć talibom, w wyniku czego doszło do panicznej ewakuacji Europejczyków, Amerykanów i współpracujących z nimi Afgańczyków? Jak blamaż USA wpłynie na geopolitykę?

Głodny żołnierz nie będzie walczył

W kwietniu br. sytuacja wyglądała zgoła inaczej – talibowie panowali nad jedną piątą Afganistanu, głównie na prowincji. Wydarzenia nabrały dynamiki na początku sierpnia, kiedy talibskie oddziały zaczęły zajmować – wszędzie bez walki bądź przy symbolicznym oporze armii i policji – wielkie miasta i otaczające je dystrykty. 11 sierpnia rząd w Kabulu formalnie sprawował władzę już tylko w centrum kraju (mniej więcej na 20% powierzchni) i w stolicy. Ta upadła cztery dni później, a wraz z nią wianuszek okołostołecznych dystryktów. Po 15 sierpnia jedynym wolnym od islamskich fundamentalistów regionem pozostaje Pandższir – słynna prowincja, której nie udało się zająć ani armii radzieckiej, ani talibom w czasach ich pierwszych rządów w latach 1996-2001. Z dostępnych informacji wynika, że nowi-starzy władcy Afganistanu negocjują poddanie Pandższiru z synem legendarnego Ahmada Szaha Masuda. Na razie trudno przesądzić, jaki będzie efekt tych rozmów, choć nie brakuje opinii, że region, jak w 2001 r., po rozpoczęciu amerykańskich nalotów znów stanie się rozsadnikiem antytalibskiej rebelii.

Co znamienne, Pandższir ostał się nie dzięki siłom rządowym, ale za sprawą milicji dowodzonej przez Masuda Juniora. ANA (ang. Afghan National Army) i ANP (ang. Afghan National Police) i tam zawiodły.

– Myślałem, że wojsko będzie dłużej się opierać – przyznaje gen. Waldemar Skrzypczak, dowódca wojsk lądowych i wiceminister obrony w czasach największego zaangażowania Polski w operację w Afganistanie. – Ale czy jestem szczególnie zaskoczony? Tak spektakularna dezorganizacja to typowe zjawisko dla muzułmańskich armii. Nie ta dyscyplina, nie to morale. Przypomina mi się 8. dywizja iracka, która w 2004 r., podczas powstania As-Sadra, koncertowo poszła w rozsypkę – mówi wojskowy, który dowodził polskim kontyngentem w Iraku. Po czym wskazuje kolejny czynnik. – Do afgańskich sił bezpieczeństwa brano jak leci, bez należytej weryfikacji. I ANA, i ANP, były do spodu zinfiltrowane przez talibów. Poza tym nie wierzę w raportowane przeszło 300-tysięczne stany osobowe. Moim zdaniem niemała część personelu afgańskich sił zbrojnych to były martwe dusze, za które dowódcy pobierali żołd.

Marcin Krzyżanowski, niegdyś konsul RP w Kabulu, zwraca uwagę na sposób, w jaki NATO przez lata budowało siły zbrojne Afganistanu.

– Nie stworzono logistyki ani lotnictwa z prawdziwego zdarzenia – twierdzi były dyplomata. – A mówimy o kraju ponad dwa razy większym od Polski, górzystym, gdzie realnie tylko mosty powietrzne są w stanie zapewnić sprawne funkcjonowanie wielu garnizonów. Skutki? Opłakane. Brak amunicji, żywności, zapasów. A przecież głodny i bezbronny żołnierz nie będzie walczył. I nie walczył.

– Chłopcy z ANA i ANP byli nieźli do szczebla kompanii (ok. 100 ludzi – przyp. MO) i zadań typowo wartowniczych, porządkowych. O wojowaniu pojęcie miała może dziesiąta część sił bezpieczeństwa, którą rząd w Kabulu traktował jak straż pożarną. Tych chłopaków przez ostatni rok zajechano – mówi pozostający w służbie czynnej pułkownik WP, weteran afgańskiej misji. – Reszta wojska i policji lepiej znała się na braniu narkotyków niż na konserwacji broni.

Przepis na nieuniknioną katastrofę

Armia i policja nie działały w próżni, ale w warunkach stworzonych przez polityków – zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Wskazując na „grzechy” tych pierwszych, Marcin Krzyżanowski skupia się na cechach osobowości prezydenta Ghaniego.

– Dążąc do pełni władzy, zraził do siebie warlordów, dawnych komendantów mudżahedinów – wyjaśnia były konsul. – Odciął od funduszy ich prywatne armie, których wsparcia w decydującym momencie zabrakło rządowemu wojsku. Gdy wreszcie sypnął groszem, na niewiele to się zdało, bo jednocześnie uwikłał się w spory kompetencyjne. Sam chciał kontrolować te oddziały, gdyż bał się, że wzmocnieni komendanci zagrożą jego pozycji.

Ghaniemu nie po drodze było też z lokalnymi starszyznami, co w wymiarze militarnym oznaczało rezygnację ze wsparcia lokalnych milicji. Ambitny polityk uznał, że państwo może sobie pozwolić na narzucanie woli tradycyjnym strukturom władzy. I przeliczył się, bo wioskowe starszyzny – jak Afganistan długi i szeroki – nie akceptowały jego dekretów i zwróciły się ku talibom.

– Nie bez znaczenia są też okoliczności i styl, w jakich prezydent uciekł z kraju – przekonuje były pracownik polskiego przedstawicielstwa. – Ghani nie dość, że nie wynegocjował z talibami porozumienia pokojowego, to jeszcze zostawił po sobie pustkę polityczną i chaos. Wcześniej, myśląc o własnych interesach, otoczył się marnym zapleczem, ziomkami bez kompetencji, którzy wobec determinacji talibów mogli tylko bezradnie rozłożyć ręce. Dodajmy do tego świętą trójcę afgańskiego nieszczęścia – korupcję, nepotyzm, konflikty etniczne – i mamy przepis na nieuniknioną katastrofę.

Do której ręce przyłożyli także politycy Zachodu, zwłaszcza Donald Trump. W pędzie do zakończenia wojny – i do uznania, które się z tym wiązało – poprzedni amerykański prezydent popełnił trzy zasadnicze błędy.

– Po pierwsze, nadał talibom podmiotowość, siadając z nimi do rokowań w Katarze w lutym 2020 r. – wymienia Marcin Krzyżanowski. – Tym samym osłabił pozycję afgańskiego rządu, wszystko bowiem działo się za plecami władz w Kabulu. W efekcie koniunkturaliści zaczęli orientować się na talibów. Po drugie, zgodził się na bardzo krótki czas wycofywania wojsk amerykańskich. Kilka dodatkowych miesięcy nie zmieniłoby ogólnego obrazu wojny, ale z pewnością pozwoliłoby uniknąć paniki, z jaką mamy do czynienia po 15 sierpnia. Po trzecie, przystał na drastyczne obniżenie aktywności amerykańskiego lotnictwa, co dało talibom kilkanaście miesięcy względnego spokoju, podczas których rozbudowali wpływy i militarną potęgę. Biden niczego w tej układance nie zmienił, a mógł renegocjować, także przy użyciu argumentów siły.

Pouczający przykład płynął z nieodległej przeszłości.

– Rząd Wietnamu Północnego długo nie zamierzał dogadywać się z Południem – przypomina dr Michał Piekarski, politolog z Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. – Dopiero amerykańskie operacje lotnicze Linebacker I i Linebacker II z 1972 r. zmusiły komunistów do rozmów pokojowych w Paryżu. Co prawda, zawarty w 1973 r. układ między Północą a Południem przetrwał zaledwie dwa lata, ale to już inna historia.

Nie wierzę w oświecony taliban

Gdy media na całym świecie zaczęły nadawać dramatyczne relacje z Kabulu, w Stanach – ale nie tylko – podniosły się głosy o poafgańskiej traumie, która – jak przed laty syndrom powietnamski – niechybnie dopadnie Amerykanów.

– To mało prawdopodobne – stwierdza dr Piekarski. – Wietnam był dla Amerykanów traumą z kilku powodów. Po pierwsze, doniesienia o zbrodniach takich jak My Lai, czy obrazy bombardowanych napalmem wiosek, obalały narrację o armii walczącej w słusznej sprawie. Po drugie, afera „dokumentów Pentagonu” i inne ujawniły, że rządzący okłamywali obywateli. Po trzecie, społeczeństwo było podzielone, powstał ogromny ruch antywojenny, na który nałożyły się konflikty rasowe. Obecnie sytuacja jest odmienna. W Wietnamie walczyli poborowi, w Afganistanie ochotnicy, relatywnie niewielka grupa. Narracja support our troops oznaczała nie tylko wsparcie dla żołnierzy i weteranów, ale także brak otwartego sprzeciwu wobec użycia wojska, zwłaszcza że do Afganistanu wysłano je w następstwie ataku z 11 września. Konsekwencje porażki będą więc odczuwalne dla weteranów i cywilów, którzy byli tam w różnych rolach, ale nie dla społeczeństwa jako całości.

Skutki w takiej skali zapewne poniosą Afgańczycy – i to na wielu polach.

– Straszne jest to, jak wiele broni z magazynów ANA i ANP trafiło w ręce talibów – martwi się gen. Skrzypczak. – Dziś są oni potężni jak nigdy dotąd i już z tego względu liczenie na zmianę status quo jest naiwnością.

– Talibowie nie mają żadnej konkurencji – potwierdza Marcin Krzyżanowski. – Opozycja nie istnieje, warlordowie stracili szacunek. Młody Massud, który jeszcze opiera się w Dolinie Pandższiru, nie porwie za sobą Afgańczyków. Trzeba zatem przyzwyczaić się do sytuacji, w której fundamentaliści rządzą Afganistanem, zwłaszcza że wspiera ich Pakistan. Iran w tej układance się nie liczy, Rosja z talibami się dogaduje. Chiny, mimo kawałka wspólnej granicy, są za daleko, no i nie śpieszą się do wypełnienia luki po Amerykanach. Pekin życzyłby sobie względnego spokoju w Afganistanie, nic więcej. Między bajki można włożyć opinie o chęci pozyskania afgańskich surowców naturalnych. One oczywiście tam są, ale nie ropa i gaz, na których zależałoby Chińczykom. Eksploatacja metali ziem rzadkich czy złóż węgla wymagałby zbudowania od podstaw potężnej infrastruktury, choćby kolei, co w wysokich górach Hindukuszu wiązałoby się z kolosalnymi inwestycjami.

Nowy-stary reżim ma więc zielone światło do działania – jak je wykorzysta? Wróci do zamordystycznego modelu sprawowania władzy, opartego na skrajnie konserwatywnej interpretacji szariatu? Dzień po zajęciu Kabulu talibowie ogłosili amnestię dla pracowników rządu, wzywając ich do powrotu do pracy. Rzucili też obietnicę ulgowego traktowania kobiet.

– Nie wierzę w oświecony taliban – mówi Waldemar Skrzypczak.

Taką samą opinię wyraża Marcin Krzyżanowski, choć zastrzega, że na razie, poza niewiarą, nie ma twardych dowodów.

– Talibowie zachowują się nad wyraz przyzwoicie – komentuje. – Widać, że zabiegają o uznanie części międzynarodowych instytucji i opinii publicznych.

Jak długo wytrwają w tej postawie? W Heracie, w tamtejszym banku i magistracie, już w minionym tygodniu nakazano kobietom wrócić do domów. Lecz wynikało to z faktu, że obie instytucje czekały na nowe wytyczne, nie zaś z już ustanowionego porządku, w którym nie ma miejsca dla pracy kobiet.

Czekają nas dwie fale uchodźców

Niezależnie od tego ekspertów niepokoi sytuacja humanitarna w kraju.

– W pierwszej połowie tego roku pomocy potrzebowało prawie 16 mln Afgańczyków, 42% ludności – wylicza dr Wojciech Wilk, ekspert ONZ i szef Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). – Pomoc humanitarną niosło 156 organizacji, korzystających z finansowania w wysokości prawie 600 mln dol. rocznie. Państwa i podmioty, które się na nią składały, to głównie USA, Wielka Brytania i Komisja Europejska. Kraje NATO, nie licząc UE, finansowały w 2020 r. dwie trzecie wsparcia humanitarnego dla Afganistanu.

Upadek prozachodniego rządu oznacza brak zainteresowania krajów NATO, co oznaczać będzie drastyczne ograniczenie finansowania działań pomocowych – przewiduje oenzetowski ekspert.

– Rosja czy Chiny nie wypełnią tej luki – nie ma złudzeń Wojciech Wilk. – W 2020 r. Rosja na pomoc humanitarną dla Afganistanu wydała 1 mln dol., Arabia Saudyjska 10 mln. Chiny nie przekazały w ramach systemu ONZ żadnej pomocy. W tym czasie Stany Zjednoczone finansowały działania pomocowe na kwotę aż 226 mln dol.

Zdaniem dr. Wilka rządy państw Zachodu nie utną całkowicie pomocy humanitarnej, by nie narazić się na krytykę.

– W ciągu roku finansowanie dla Afganistanu spadnie od 50% do 80% – szacuje. – Dostępna kwota będzie zbyt mała, aby dostarczyć żywność potrzebującym, wspierać system ochrony zdrowia czy edukacji. Brak finansowania uderzy najpierw w ochronę zdrowia, szczególnie w szpitale. Miliony Afgańczyków będą przymierać głodem, zabraknie pieniędzy na nowe inwestycje w studnie czy inną infrastrukturę wodną. Pod znakiem zapytania może stanąć nawet oczyszczanie wody, gdyż chlor potrzebny do jej odkażania jest także komponentem broni chemicznej (chlor do odkażania wody ma formę stałą, ale nadal jest to materiał niebezpieczny – przyp. MO).

W ocenie dr. Wilka świat powinien przygotować się na dwie fale uchodźców – jedną, która dotrze do krajów sąsiadujących z Afganistanem, a w ciągu kilku tygodni również do Unii Europejskiej. Druga fala będzie rozłożona w czasie, wzbierze, gdy z Afganistanu zaczną uciekać ludzie pozbawieni nadziei na normalność. Skutki?

– Iran już gości ponad milion uchodźców z Afganistanu, więc nowych chętnie skieruje do Turcji, a Turcja do Grecji i do Bułgarii – mówi dr Wilk. – Drugi szlak przerzutowy zapewne będzie prowadzić przez Białoruś, dokąd afgańscy uchodźcy dotrą samolotami z Uzbekistanu, Tadżykistanu i Iranu. Tych zapewne zobaczymy na polskiej i litewskiej granicy.

Prezes PCPM zwraca uwagę, jak ważne jest, by nie skupiać się tylko na pomocy uchodźcom, którzy dotrą do Europy. Realnym sposobem na ograniczenie tej migracji będzie wsparcie tych, którzy pozostali w Afganistanie oraz uciekli do sąsiednich krajów – Iranu, Tadżykistanu i Pakistanu. To tam skieruje swoje wysiłki PCPM – zapowiada już dziś szef organizacji.

Pozycja hegemona niezagrożona

Stany Zjednoczone jeszcze nie zdefiniowały nowej polityki wobec talibów. Nie wiadomo, czy i jak wesprą działania organizacji pomocowych. Na razie Waszyngton rozpalają emocje wynikłe z wizerunkowej klapy, jaką dla imperium stanowią dramatyczne wydarzenia w Kabulu. Postawiony pod ścianą Joe Biden wziął się do… naprawiania historii. W wygłoszonym 17 sierpnia przemówieniu podkreślił, że celem USA nigdy nie było stworzenie scentralizowanej demokracji w Afganistanie, a jedynie zapobieganie atakom terrorystycznym.

– Daliśmy radę zmniejszyć obecność Al-Kaidy, dopadliśmy Osamę bin Ladena – podkreślił. – Wojsko Afganistanu poddało się, a (…) nasi żołnierze nie mogą ginąć na wojnie, w której nie chcą walczyć sami Afgańczycy – dodał.

W tej ostatniej kwestii trudno nie przyznać mu racji, ale nie sposób zapomnieć setek deklaracji i tonu dyskusji medialnych, wedle których Zachód zamierzał udemokratycznić Afganistan. Czy fakt, że ów proces zakończył się niepowodzeniem, wpłynie na pozycję USA?

– Amerykanie nie ponieśli klęski w otwartym starciu, a ich potęga wojskowa to przede wszystkim arsenał jądrowy i konwencjonalny, przeznaczony do odstraszania i walki z siłami zbrojnymi innych państw – zauważa dr Michał Piekarski. – Afganistan nie był strategicznie ważny dla Amerykanów, więc redukcja zaangażowania, a potem wycofanie się, nie mają dużego wpływu na rywalizację wielkich mocarstw. Medialnie argument o porzuceniu Afgańczyków będzie używany, tak jak kiedyś mówiono o Wietnamie, i będą po niego sięgać Rosjanie czy Chińczycy. Ale ma on ograniczone znaczenie, gdy uświadomimy sobie, że to USA dysponują najsilniejszym lotnictwem i marynarką wojenną. W dodatku użycie tych sił to nie to samo, co wysyłanie kolejnych zmian brygad piechoty w góry czy na pustynię, gdzie czekają na nie zasadzki i IED (miny pułapki – przyp. MO), ale działania, w których ryzyko jest niewielkie, a przeciwnikowi można zadać duże straty. W najbliższych czasach, które określane są już wprost jako great power competition (współzawodnictwo wielkich mocarstw), Amerykanie będą więc dalej używać wojska. Będą to krótkie operacje powietrzno-morskie, uzupełniane przez siły specjalne, a nie długotrwałe, lądowe misje stabilizacyjne.

W chwili gdy kończę ów tekst, najważniejszą misją amerykańskiej armii – i całego Sojuszu – pozostaje ewakuacja współpracujących z NATO Afgańczyków. Towarzyszący temu chaos zaskoczył nawet najbardziej wytrawnych obserwatorów działań polityczno-wojskowych.

– Zdumiewa mnie brak zdolności przewidywania – przyznaje gen. Skrzypczak. – Tak trudno było się domyśleć, że tych ludzi trzeba będzie powywozić w bezpieczne miejsca? Dlaczego robi się to w ostatniej chwili? To kompromitujące nie tylko dla nas, ale i dla NATO. Tyle że czego się spodziewać po strukturach, dla których ważniejsze są parady i pikniki?

Szczególnie oburzająco brzmiały przy tej okazji wystąpienia premiera Morawieckiego czy ministra Błaszczaka, gdy pierwszy mówił o współpracownikach polskiego wojska, że „się rozpierzchli”, a drugi zapewniał, że o ewakuację tych osób zadbaliśmy już w czerwcu br. Pod pręgierzem opinii publicznej – ale także w obliczu działań innych państw, które wysłały po „swoich” Afgańczyków samoloty – rząd RP zdecydował się na ewakuację. Szybko jednak wyszło na jaw, że listy sporządzane przez urzędników są dramatycznie niekompletne. Na pomoc ruszyli wolontariusze – osoby na różne sposoby związane z Afganistanem. Emerytowani żołnierze, dawni pracownicy cywilni kontyngentów, dyplomaci, działacze organizacji pozarządowych i dziennikarze. Dzięki ich kontaktom i zaangażowaniu udało się znacznie powiększyć grono osób, które unikną talibskiej zemsty.

Na szczęście talibowie – mimo że otoczyli lotnisko – zdecydowali się nie przeszkadzać w ewakuacji.

—–

Fot. Adam Roik

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 35/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to