Zmiany

Najpierw reporterska retrospekcja – zdarzenie, którego byłem świadkiem w styczniu 2015 roku. Wtedy nakreśliłem te słowa, dziś cytuję je właściwie jeden do jednego, jako zapis chwili; wnioski będą dalej.

Siedząca na przedzie furgonetki kobieta uderzała telefonem o kokpit. Denerwował ją widok ukraińskich żołnierzy stojących koło pojazdu. Jej kuzyn, kierowca, rzucał pod nosem rosyjskie przekleństwa, zupełnie nie przejmując się naszą obecnością. Chwilę wcześniej razem z Rafałem wsiedliśmy do auta, którym para uciekała z ostrzeliwanego miasta Debalcewe. Poprosiliśmy ich o podrzucenie do Artiomowska, skąd wciąż odchodził publiczny transport. Stamtąd mieliśmy zamiar ruszyć w stronę Kramatorska, gdzie założyliśmy swoją „bazę”.

Póki co jednak staliśmy na blok-poście. I już mieliśmy ruszać, gdy nagle rozsunęły się drzwi auta.

– Zabiorę się z wami na kolejny posterunek – oznajmił ukraiński wojskowy i nie czekając na zgodę kierowcy, usiadł obok mnie, stawiając kałacha między nogami. Miał gęstą blond-czuprynę, rumianą, piegowatą buzię i niebieskie oczy. Nie nosił szpanerskiego multicamu, lecz kurtkę z szerokim futrzanym kołnierzem. Rozpiętą, bez dystynkcji. Z kamuflażem innym niż ten na spodniach. Nie miał kamizelki kuloodpornej, zasobników na dodatkowe magazynki; całego tego „oszpejowania”, z którym coraz częściej na wschodnio-ukraiński front trafiają żołnierze rządowej armii. Z twarzy sprawiał wrażenie poczciwego ruskiego chłopa, z wyglądu – bałkańskiego czy kaukaskiego watażki.

Zdołaliśmy ujechać kilkaset metrów, gdy kobieta odwróciła się w naszą stronę.

– Po co tu przyjeżdżacie? – wysyczała, patrząc na Ukraińca. – Po co!?

Miała napuchniętą twarz, podkrążone oczy i przetłuszczone włosy w nieładzie. Mogła mieć czterdzieści, ale równie dobrze i ponad sześćdziesiąt lat.

– Dlaczego nie zostaniecie u siebie, na zachodzie!? – w oczach kobiety pojawiły się łzy.

Spojrzałem na Rafała. Obydwaj wiedzieliśmy, o co chodzi. Kijów wysyła na rosyjskojęzyczny wschód żołnierzy pochodzących przede wszystkim z zachodnich i centralnych obwodów, zakładając, że będą bardziej lojalni wobec rządu. Sami się o tym przekonaliśmy, pytając wojskowych o miejsca pochodzenia.

– A wy myślicie, że ja tu chcę być? – odparł łagodnym głosem żołnierz, zwracając głowę w stronę okna.

– Chcecie czy nie, strzelacie! – byłem zdumiony gwałtownością wybuchu kobiety.

– Ja strzelam! – tym razem nie wytrzymał żołnierz. – Ja!? – trzasnął kolbą automatu o podłogę. – Ja!?

Kobieta przestraszyła się tej reakcji.

– Ośmioro wnucząt mam, co one zrobią, jak będą żyć? – zawodziła pod nosem.

Ukrainiec nie reagował.

– Dom rozbity, iść nie ma gdzie – do narzekań przyłączył się kierowca. – Szlag by was wszystkich trafił!

– Saszka – kobieta położyła rękę na ramieniu kuzyna. – Cicho. Cicho, bo zabiją.

I wtedy żołnierz eksplodował po raz drugi.

– Zabiją!? – wrzasnął, chyba urażony sugestią. – Zabiją!? – powtórzył. – W dupie mam was, wasze życie i cały ten pieprzony Donbas! – szarpnął nerwowo klamką.

Właśnie dojechaliśmy do kolejnego blok-postu – żołnierz wyszedł więc i z całej siły zasunął drzwi. Tak mocno, że furgonetka zadrżała w posadach.

Kilka dni później oglądałem film z przyjęcia, jakie urządziła rządowym oddziałom jedna z donbaskich wiosek. Głównie starsi ludzie otoczyli wojskowe pojazdy, wielu dzierżyło w dłoniach widły i kosy. Pod adresem żołnierzy leciały mało wybredne komentarze, istota słownej agresji sprowadzała się do „wypierdalajcie stąd na swój zachód!” (Ukrainy).

Tak, Ukraina była wówczas złamana, podzielona (to oczywiście mocne uproszczenie) na dwa etnosy – ukraińsko-i rosyjskojęzyczny. Mówiło się wręcz o dwóch narodach; tygodnik, z którym współpracuję, szedł śladem tej narracji jeszcze dwa miesiące temu, tuż po rozpoczęciu inwazji. Tyle że coś, co jeszcze kilka lat temu było faktem, w międzyczasie zmieniło się w zjawisko natury historycznej. Dziś nie ma już dwóch narodów w Ukrainie. Są owszem, liczne grupy etniczne (co zresztą często podkreśla Wołodymyr Załenski w swoich wystąpieniach, w tej różnorodności dostrzegając wielką wartość). Są dwa języki, choć rosyjski – mowa agresorów – podlega masowej autocenzurze; wielu Ukraińców wstydzi się go używać. To na swój sposób zabawne, przewrotne, ilustrujące powiedzenie, że karma to… – Rosjanie bowiem od lat lansują pogląd, że rosyjskojęzyczność bodzie władze w Kijowie, w związku z czym wymaga obrony. No więc wjechały czołgi – których załogi uwierzyły w kremlowską propagandę mówiącą o potrzebie wyzwolenia rosyjskojęzycznych Ukraińców – wjechały i… zapłonęły. Także, a w ostatnich tygodniach tylko tam, gdzie miano je witać kwiatami. Putin, jeśli wierzył w koncepcję dwóch narodów, nie ma dziś żadnych solidnych powodów, aby dalej pielęgnować ów mit. A gdyby był uczniem, a w szkole wykładano by przedmiot: „Jak wyrugować język rosyjski z posowieckiej przestrzeni kulturowej”, Wołodia zyskałby miano prymusa.

*          *          *

A teraz znów wracam do retrospekcji. Pod koniec stycznia 2015 roku spisałem również i takie wspomnienie:

Drobna sylwetka ukraińskiego żołnierza wyrosła na tle prowizorycznych budynków posterunku. Kierowca naszej łady zaczął hamować, a lekko pochylony wojskowy ruszył biegiem w stronę auta.

– Wychodźcie, wychodźcie! – krzyczał. – Do schronu! – wskazał ręką najbliższą jamę, nakrytą żelbetową płytą i workami z piaskiem. Odgłosy wymiany artyleryjskiego ognia brzmiały niezwykle donośnie. W zasięgu wzroku widać zaś było leje i powalone wybuchami drzewa. Kolejny raz nie trzeba nam było powtarzać – migiem opuściliśmy wóz i chwilę później siedzieliśmy w schronie. Nie dłużej niż dwie minuty.

– Chodźcie – młody żołnierz jako pierwszy wyszedł z bunkra, kryjąc się za ścianą worków z piaskiem. – Musicie przebiec tam – wskazał ręką na budynek stacji benzynowej odległy o jakieś sto metrów. – Tam jest nasz dowódca.

– A gdzie jest nasz kierowca? – spytałem, dopiero teraz zorientowawszy się, że starszego pana nie ma między nami.

– No pojechał dalej – Ukrainiec wzruszył ramionami. – Idźcie, idźcie – ponaglił.

Ruszyliśmy jeden za drugim. Po lodzie, poganiani hukiem kanonady i nawoływaniami oficera, stojącego w drzwiach stacji.

– Raźniej chłopcy, raźniej! – krzyczał, a gdy przekroczyłem próg budynku, klepnął mnie w ramię. – Zapraszamy! – dodał głosem gospodarza ucieszonego wizytą gości.

Cóż, stół rzeczywiście był suto – jak na wojenne warunki – zastawiony.

– Mamy wasz wigor – kolega wyjął z plecaka ziołowo-alkoholowy wynalazek z tutejszych aptek, ponoć wzmagający potencję.

– A my… – wojskowy uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szafeczki. – A my mamy waszą żubrówkę.

Wypiliśmy. Wypiliśmy wtedy, piliśmy wcześniej, piliśmy później. Wojna w Donbasie zostanie w mojej pamięci jako doświadczenie, w którym alkohol odgrywał niebagatelną rolę. Dobrą (integrującą), ale i złą, jak wtedy, gdy pijany ukraiński żołnierz wygarnął w moją stronę serią, bo wziął mnie za skradającego się Rosjanina. Przytomności umysłu zawdzięczam, że nie zostałem skoszony, ale znam przynajmniej jeden przypadek (później przerobiony w epicką historię, z której zniknęły i wóda, i głupota), w którym na strachu się nie skończyło. Mniejsza o to – zmagania we wschodniej Ukrainie już po drugim wyjeździe uznałem za „pijaną wojnę”. A pili jedni i drudzy, żeby nie było wątpliwości.

Po 2016 roku nie miałem już okazji przebywać u separatystów, ale po ukraińskiej stronie alkoholowe realia zaczęły się zmieniać. Wódkę wciąż traktowano jako wentyl bezpieczeństwa – sposób na odreagowanie stresu – troszcząc się przy tym, by pijane wojsko nie pchało się na pierwszą linię. Znałem to dobrze z czasów polskiej misji wojskowej w Afganistanie, gdzie „tankowanie” było na porządku dziennym mimo formalnej prohibicji. Gdzie jednak dbano o to, by napruty czy skacowany żołnierz nie miał okazji wyruszyć w pole. Rzecz jasna zdarzały się kompromitujące armię wpadki, ale co do zasady tolerancji dla „pijanych patroli” nie było.

Ukraińcy poszli tym tropem i o ile wiem – a piszę to w oparciu o wiele źródeł – nadal udaje im się utrzymać „alkoholową dyscyplinę”. A Rosjanom? Nie wiem, czy nadal wydaje im się przydziałowy spirytus – i czy walczą „po pijaku”. Wiem za to, że gdy szabrują, alkohol jest jedną z cenniejszych zdobyczy. Alkohol – wedle relacji ocaleńców – jest także jednym z powodów rosyjskiego bestialstwa wobec cywilów. Wielu gwałcicieli i zabójców dokonywało przestępstw właśnie „pod wpływem”. Mając w pamięci szokujące relacje moich przodków na temat sowieckich żołnierzy, którzy szli przez Polskę do Niemiec między 1944 a 1945 rokiem, mógłbym napisać: na wschodzie bez zmian.

—–

Ilustracja jest dziś specyficzna – to mój wpis na profilu FB. Tematyczny i jednocześnie symboliczny, był to bowiem mój pierwszy post zamieszczony na fejsie w czasie rzeczywistym. Byłem na froncie i postowałem; do dziś czuję ten surrealizm, który mi wówczas towarzyszył.

Postaw mi kawę na buycoffee.to