Słabo-silna

Polacy od dawna popierają obecność amerykańskich oddziałów w Polsce. Ów trend umocnił się po 24 lutego i bezpardonowym ataku Rosji na Ukrainę. Z najnowszego sondażu – przeprowadzonego przez IBRiS dla „Rzeczpospolitej” – wynika, że aż 87,6% badanych dobrze ocenia decyzję Joe Bidena o ulokowaniu w Polsce dowództwa korpusu armii amerykańskiej, który zabezpiecza wschodnią flankę NATO. Przeciwnego zdania jest 6,9 proc. respondentów, pozostali nie mają sprecyzowanej opinii. Dla porządku dodajmy, że obecnie na terytorium Rzeczpospolitej stacjonuje 10 tys. Amerykanów. Resztę spośród 11,6 tys. żołnierzy Sojuszu stanowią Brytyjczycy, Chorwaci i Rumuni (tych pierwszych będzie niebawem nieco więcej). Generalnie obecność sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych w Europie doszła do symbolicznego poziomu 100 tys. wojskowych. I choć to znacznie mniej niż niemal pół miliona personelu z przełomu lat 50. i 60., trzy i pół razy mniej niż pod koniec zimnej wojny, to jednak mówimy o znaczącym wzroście w odniesieniu do 2014 r., kiedy po „naszej” stronie Atlantyku przebywało 60 tys. żołnierzy USA. Agresywna polityka Moskwy zatrzymała odpływ wojska, czego symbolicznym przejawem był powrót amerykańskich czołgów do Europy w 2017 r. Dziś na kontynencie są trzy grupy pancerne wielkości brygady, z których każda ma niemal setkę czołgów i 130 wozów bojowych. Jedna z nich rozmieszczona jest w Polsce. Co ważne, nie tylko u nas – i nie tylko w krajach wschodniej flanki – istnieje przyjazny klimat dla obecności wojskowej USA. Mimo to na zakończonym niedawno szczycie NATO w Madrycie, Waszyngton nie zobowiązał się do kolejnych znaczących relokacji.

Amerykańskiej powściągliwości towarzyszyła deklaracja krajów członkowskich, zasługująca na miano przełomowej. „Federacja Rosyjska jest najważniejszym i bezpośrednim zagrożeniem dla bezpieczeństwa sojuszników oraz dla pokoju i stabilności w obszarze euroatlantyckim”, czytamy w najnowszej Koncepcji Strategicznej NATO. Nie licząc Traktatu Północnoatlantyckiego, to najważniejszy dokument Sojuszu, stanowiący punkt wyjścia dla kolejnych decyzji politycznych i wojskowych. W brzmieniu z 2010 r. mówił on o „partnerstwie strategicznym między NATO a Rosją”. Urealnienia koncepcji oczekiwały przede wszystkim Polska i kraje nadbałtyckie. Artykułowano to wprost na nadzwyczajnym szczycie Sojuszu w Brukseli, zwołanym miesiąc po wybuchu wojny w Ukrainie. Delegacja RP, której przewodził Andrzej Duda, wnioskowała o wzmocnienie naszej obrony przeciwlotniczej i liczniejszą obecność wojsk sojuszniczych. Chodziło o ulokowanie – w okolicach Torunia i Bydgoszczy – stałej bazy dla amerykańskiej 10-tysięcznej dywizji. Towarzysząca konfliktowi w Ukrainie mobilizacja NATO dawała nadzieje na spełnienie tych oczekiwań. Wyszło jak wyszło – Amerykanie zobowiązali się jedynie do przeniesienia do Poznania stałego dowództwa V Korpusu US Army – co oznacza najwyżej pięciuset dodatkowych wojskowych – oraz na rotacyjną obecność trzytysięcznej brygady w Rumunii. Jest zatem Rosja zagrożeniem dla Sojuszu czy nie jest? – można by zapytać w obliczu takich faktów.

By wyjaśnić ów pozorny paradoks, cofnijmy się o kilka lat. W czerwcu 2016 r. niebo nad podtoruńskim Kijewem zaroiło się od czasz spadochronów. Dwa tysięcy żołnierzy ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Polski desantowało się wówczas z ponad 30 samolotów. Zrzut był częścią ćwiczeń Anakonda 16, a biorący w nim udział Amerykanie z 82. Dywizji Powietrznodesantowej przylecieli nad Polskę bezpośrednio z Fortu Bragg w USA, wykonując lot transatlantycki (Brytyjczycy startowali wtedy z bazy w Ramstein w Niemczech, Polacy z Krakowa). Amerykańscy spadochroniarze dotarli nad Europę na pokładach samolotów C-17 Globemaster – konia roboczego powietrznej logistyki USA. „Ta operacja udowadnia, że możemy współpracować (…). Z Fort Bragg wylecieliśmy 25 godzin temu. Bez specjalnych przygotowań, na bojowo”, mówił gen. Richard D. Clarke, ówczesny dowódca 82. DPD, który jako jeden z pierwszych wylądował na polskiej ziemi. I właśnie w tym rzecz – w zdolności przerzutu straży przedniej, w skład której wejdą żołnierze elitarnych formacji. Taką możliwość daje gigantyczna flotylla C-17. Spośród 220 maszyn, 80 proc. utrzymywanych jest w stanie pełnej gotowości, co – uwzględniając także inne zadania – pozwala na otwarcie mostu powietrznego, zdolnego do jednorazowego transportu kilkunastu tysięcy ludzi. A „siedemnastki” to niejedyne amerykańskie transportowce, no i Stany mają przepracowaną przez dekady współpracę z cywilnymi przewoźnikami, dostarczającymi wojsku czarterowych maszyn.

I do brzegu – Rosja, zdaniem Waszyngtonu, jest niebezpieczna, ale prawdopodobieństwo rosyjskiego ataku na Polskę bądź inny natowski kraj flanki wschodniej uznano za znikome. Wojna w Ukrainie ujawniła relatywnie niskie możliwości armii rosyjskiej w zakresie prowadzenia konwencjonalnego konfliktu o dużej skali i wysokiej intensywności. Angażuje ona zbyt wielką część potencjału Federacji, by Kreml mógł myśleć o innych operacjach. W efekcie tego starcia już dziś doszło do wydrenowania sił zbrojnych Rosji z najwartościowszego materiału ludzkiego, sprzętowego i sporej ilości zapasów – na tyle głęboko, że proces odbudowy zdolności bojowych zajmie dekadę. Ponadto Moskwa nie była i nie jest w stanie przeprowadzić skrytej koncentracji wojsk (w przypadku Ukrainy „na żywo” – dzięki natowskiemu zwiadowi satelitarnemu i powietrznemu – śledziliśmy postępującą mobilizację Rosjan). Odpada zatem czynnik strategicznego zaskoczenia, co dla drugiej strony oznacza możliwość przygotowania się do agresji. Niemniej Rosja pozostaje krajem, którego kierownictwo polityczne zdolne jest do ryzykownych i agresywnych zachowań, chroniąc się za tarczą nuklearnego szantażu – stąd konieczność zachowania środków ostrożności. Budowania i utrzymywania potencjału odstraszania. W skali całego NATO – po ostatnim madryckim szczycie – ma być tego już nie 40 tys., a 300 tys. wojskowych, służących w reżimie siły szybkiego reagowania. Rozmieszczonych w macierzystych krajach, ale przewidzianych do wysyłki na zagrożone rubieże.

Rosja to zawodnik kategorii słabo-silny – i w takim kontekście należy umiejscawiać wszelkie rosyjskie groźby kierowane pod adresem krajów NATO. Gdyby nie broń jądrowa, dziś ukraińscy żołnierze walczyliby na ulicach Moskwy, wspierani przez Amerykanów z „osiemdziesiątej drugiej” i nasze „czerwone berety”. W zwycięskiej bez wątpienia kampanii. Tyle warte jest konwencjonalne rosyjskie wojsko. A i atomowy szantaż ma swoje ograniczenia, bo gróźb w nieskończoność powtarzać nie można, stają się bowiem szumem, parodią. Musi za nimi „coś” pójść, jeśli mają pozostać skuteczne. Dotąd Moskwa straszyła czołgami u granic, ten argument już odpada. Pójście krok dalej – użycie broni A – to wejście na drogę samozniszczenia. NATO też dysponuje bronią jądrową, a „wartościowych” celów w Rosji jest znaczenie mniej niż na Zachodzie – warto o tym pamiętać. Moskwa w każdym razie pamięta. I gdyby tylko udało się wyeliminować ów czynnik nieracjonalności rosyjskich władz… Świat byłby zapewne lepszym miejscem.

Jest jaki jest, ale nie wpadajmy w panikę. Bądźmy jak Litwini. Ich kraj to pyłek na mapie – 262 razy mniejszy od Rosji. I co? I Wilno powiedziało „nie” rosyjskiemu tranzytowi do Kaliningradu. Efektem jest ekonomiczna blokada rosyjskiej eksklawy (nie żeby jakoś szczególnie dotkliwa, bo ludzie jeść co mają, ale z pewnością godząca w samo serce imperialnej dumy). Moskwa napina się, pręży muskuły, grozi – by ostatecznie sięgnąć po argument zakulisowych wpływów i namawiać prorosyjskich stronników w Niemczech do lobbowania w sprawie zniesienia unijnych ograniczeń. Krztuszę się, czytając w rosyjskim internecie scenariusze „rąbania” lądowego połączenia obwodu kaliningradzkiego z podległą Rosji Białorusią. Gamonie kawałka Donbasu zająć nie potrafią, a marzy im się wojna z NATO. Z czym do ludu? – mawia klasyk.

—–

Nz. lądowanie sił sojuszniczych pod Toruniem w ramach ćwiczeń Anakonda 16/fot. Dariusz Prosiński 

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to