(post)Lenino

Już za kilka dni 81. rocznica bitwy pod Lenino (niegdyś hucznie obchodzona, także jako święto Wojska Polskiego). Jatki, którą niedoświadczonemu wojsku zafundowała sowiecka generalicja, z Józefem Stalinem na czele. Mimo ogromnych strat 1 Dywizja Piechoty przetrwała, ale co by się stało, gdyby została kompletnie zniszczona? Sądzę, że powojenne losy Polski mogłyby potoczyć się inaczej – oto próba ich „rekonstrukcji”. Napisałem ten tekst kilkanaście lat temu – w czasach fascynacji historią alternatywną. Zapomniałem, że powstał, „odkopany” i odrobinę odświeżony podoba mi się na tyle, że chciałbym się nim podzielić. Z zastrzeżeniem, że to przede wszystkim intelektualna rozrywka; proszę więc nie traktować artykułu całkiem serio i dać się ponieść formule.

Gdy dziś analizuje się przebieg bitwy pod Lenino, nie brakuje głosów, że Stalin celowo wysłał naszych żołnierzy na śmierć. Statystyka oraz odrobina znajomości wojskowej taktyki i strategii, przemawiają na korzyść tych opinii. Oto bowiem, w walce o nieistotne pozycje, przy niedostatecznym wsparciu artylerii, śmierć poniosło 510 polskich żołnierzy, 776 zaginęło bądź dostało się do niewoli, a 1776 odniosło rany. W sumie 1 DP utraciła 25 proc. stanu osobowego!

A dodajmy, że są to dane podawane na użytek komunistycznej propagandy; niewykluczane, że rzeczywiste straty były jeszcze wyższe.

Po co Stalinowi zagłada nowosformowanej dywizji? Czy pozbycie się niewygodnych Polaków przyniosłoby mu więcej korzyści (satysfakcji?), niż perspektywa (faktycznie zrealizowana) legitymizacji powojennego ładu nad Wisłą, właśnie za pośrednictwem podporządkowanej Kremlowi polskiej armii?

Na to pytanie, bez samego Stalina, nie znajdziemy odpowiedzi. Wiemy natomiast, że najpierw polskie oddziały rzucono do samobójczej misji, a później je z niej wycofano. Czyżby generalissimus się opamiętał, uznał, że jednak potrzebuje Polaków? Być może.

Na użytek naszego scenariusza załóżmy, że Stalin pozostał konsekwentny w swojej brutalności. Co jest o tyle prawdopodobne, że swoich żołnierzy traktował właśnie w taki sposób.

—–

Cofnijmy się zatem do koszmarnego popołudnia 13 października 1943 roku. Wyczerpani i zdziesiątkowani Polacy nie są już stroną atakującą – zewsząd odpierają kontrataki Niemców. Dowodzący 1 DP gen. Zygmunt Berling zostaje wezwany do sztabu radzieckiej 33. Armii. Między jej dowódcą a Berlingiem dochodzi do karczemnej awantury – rosjanin zarzuca Polakom tchórzostwo i żąda odbicia utraconych miejscowości.

W rzeczywistości spotkanie kończy się poinformowaniem polskiego generała, że najbliższej nocy jego oddziały zostaną zluzowane przez jednostki armii czerwonej. W naszym scenariuszu Berling dowiaduje się, że na tyłach jego pułków rozlokowały się bataliony zaporowe NKWD. „Jeśli się cofniecie, oni będą strzelać…”, grozi Wasilij Gordow.

Tymczasem na pierwszej linii trwa prawdziwa jatka, najgorsza w miejscowości Połzuchy, którą Niemcy odbili popołudniu. Polaków dziesiątkują przede wszystkim „sztukasy” – bombowce nurkujące Ju-87. Radziecka artyleria albo milczy, albo pokrywa ogniem pozycje zajęte przez Polaków. I tak zaczęte przez Junkersy dzieło zniszczenia dopełniają straszliwie skuteczne katiusze…

Niemcy działają systematycznie, okrążając większe grupy naszych żołnierzy. Gdy Polakom kończy się amunicja, ci poddają się – część ginie na miejscu, rozstrzelana na rozkaz oficerów Wehrmachtu, część trafia do niewoli, by później zostać wykorzystana jako dowód, że „Polacy wolą niemiecką niewolę niż służbę dla Stalina”.

Dowódca jednej z kompanii nie wytrzymuje i nakazuje swoim ludziom odwrót. Biegnących na tyły żołnierzy mordują cekaemy enkawudzistów…

Nad ranem 14 października nad polem bitwy unosi się gęsta mgła. Gdzieniegdzie słychać jeszcze serie i pojedyncze wystrzały – to Polacy walczą z Niemcami i żołnierzami NKWD, którzy uniemożliwiają im przedostanie się na tyły. Wśród tych huków ginie pojedynczy wystrzał z pistoletu – Berling, który niczym widmo przez całą noc krążył po pozycjach, odbiera sobie życie strzałem w podniebienie…

Śmierć dowódcy to tylko symboliczne dopełnienie losu jego żołnierzy. 1 DP nie istnieje. Przez kilkanaście następnych dni NKWD poluje w okolicy na żołnierzy, którzy zdołali wyrwać się z sowiecko-niemieckich kleszczy. Oficerowie i podoficerowie trafiają przed sądy polowe armii czerwonej, które wydają tylko jeden wyrok. Szeregowi zostają wcieleni do kompanii karnych w jednostkach radzieckich. Później okaże się, że większość z nich jest zbyt niebezpieczna, by dawać im broń. Rozkazem sowieckiego naczelnego dowództwa dawni kościuszkowcy trafiają do batalionów budowlanych.

—–

Mimo usilnych starań moskiewskiej dyplomacji, dowództwa armii i samego Stalina, nie udaje się ukryć aktywnej roli rosjan w masakrze pod Lenino. Do Londynu i do okupowanej Polski płyną informacje, z których jasno wynika, że sowieci doprowadzili do wymordowania polskiego wojska. „Po Stalinie można się było tego spodziewać”, mówi na spotkaniu z polskim rządem emigracyjnym Winston Churchill. „Ale przez ten incydent nie zerwę współpracy z sowietami”, deklaruje. „Przynajmniej pozbyliście się konkurencji dla waszej armii na Zachodzie”, dodaje cynicznie brytyjski premier. Równie pragmatyczny okazuje się amerykański prezydent, który zapewnia Stalina, że choć czuje oburzenie i obrzydzenie, dostaw w ramach Land-Lease nie zawiesi.

Jednak informacja o radzieckich poczynaniach nie pozostaje bez reakcji na terenach, które zajmuje armia czerwona. W 1944 roku, już po jej wejściu na wschodnie terytoria przedwojennej RP, okazuje się, że Polacy nie zamierzają wstępować w szeregi Polskiej Armii Ludowej.

Stalin oskarża o sabotaż komunistyczny Związek Patriotów Polskich. Jego szefowa, Wanda Wasilewska, trafia przed trybunał w Moskwie, który zarzuca jej celowe torpedowania akcji mobilizacyjnej. Wyrok – śmierć przez rozstrzelanie. ZPP, jako organizacja szkodliwa, przestaje istnieć. A naczelne dowództwo radzieckiej armii ogłasza przymusową mobilizację na „oswobodzonych” terenach wszystkich młodych mężczyzn. Pomne doświadczeń z kościuszkowcami, nie daje nowym rekrutom broni do ręki – Polacy trafiają do batalionów budowlanych. Większość zostaje przerzucona na południowy odcinek radziecko-niemieckiego frontu, ale kilkanaście tysięcy trafia nad Wisłę pod Warszawą.

W stolicy tymczasem wybucha powstanie. Stalin, tak jak w rzeczywistości, nie zamierza pomóc Armii Krajowej, zresztą nie ma dość sił, by kontynuować ofensywę. De facto więc pozwala Niemcom na krwawą rozprawę  z powstańcami. Służący w jednostkach pomocniczych Polacy dostają rozkaz budowy umocnień, w których armia sowiecka przeczeka do zimy. Bunt z płonącą Warszawą w tle jest tylko kwestią czasu. W czasie jednej z sierpniowych nocy Polacy masowo rozbrajają pilnujących ich sowietów, zdobywają kilka składów broni i amunicji i wpław, przez Wisłę, przedzierają się do stolicy.

Przez kilka dni wokół Warszawy toczy się prawdziwie dziwna wojna. Niemcy pacyfikują miasto, a ruscy przedzierających się do niej „dezerterów”. I nikt nikomu nie wchodzi w drogę…

—–

Na Zachodzie gen. Władysław Anders szaleje. Podobnie jak jego żołnierze, osławieni zakończoną kilkanaście tygodni wcześniej bitwą o Monte Cassino. Generał i rząd emigracyjny domagają się od sojuszników zdecydowanych działań wobec rosjan. Alianci ignorują te wezwania.

Anders stawia sprawę na ostrzu noża – na własną rękę wycofuje swoje oddziały z linii włoskiego frontu, dając Brytyjczykom i Amerykanom ultimatum: wrócimy, jeśli wymusicie na Stalinie koniec bombardowań. I zapewnienie, że działające za linią wschodniego frontu oddziały NKWD zostaną wycofane z terytorium Polski.

Szantaż spełza na niczym. Tym razem to Anders dostaje ultimatum – jego oddziały oddadzą broń dobrowolnie, albo zostaną rozbrojone siłą. Generał nie zamierza fundować swoim podwładnym pacyfikacji. Polscy żołnierze, także ci stacjonujący w Wielkiej Brytanii, zostają zdemobilizowani i internowani w obozach na terenie Włoch, Afryki i wysp brytyjskich. „Wobec nieodpowiedzialnych zachowań dowództwa polskich sił zbrojnych, braku sprzeciwu wobec nich ze strony polskiego rządu, władze Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii czują się zwolnione z odpowiedzialności wynikającej z zawartych z Polską sojuszy”, brzmi oficjalny komunikat amerykańskiego Departamentu Stanu i brytyjskiego MSZ. Stalin triumfuje…

W styczniu 1945 roku zaczyna się wielka radziecka ofensywa, która ostatecznie powala na kolana III Rzeszę. Wojna w Europie się kończy.

Nowy ład, w naszym scenariuszu, tym różni się od prawdziwego, że w Polsce nie ma pro-kremlowskich władz i armii. I że w kraju, choć potwornie doświadczonym niemiecką okupacją, trwa walka partyzancka z kolejnym okupantem – bez obciążenia „grzechem” wojny domowej i w znacznie większym zakresie, niż to miało miejsce w rzeczywistości. Najistotniejszą różnicą jest jednak postawa zachodnich aliantów, którzy nie muszą już stwarzać pozorów, że interesuje ich sprawa Polski. Żaden anglosaski polityk nie domaga się wolnych wyborów w zajętej przez armię czerwoną Polsce. Rządzi status quo.

Zbrojny opór polskiego podziemia trwa dwa lata. W tym czasie w zajętej przez rosjan części Europy instalują się – tak jak w rzeczywistości – komunistyczne rządy. Jednak wobec niepokornej Polski Stalin ma inne plany – chcąc upokorzyć Polaków, a jednocześnie „dać przykład” innym narodom, wódz nie pozwala nawet na kadłubową formę niezależności. Kresy stają się częścią Ukraińskiej i Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, a centrum kraju, 1 stycznia 1948 roku, traci status strefy okupacyjnej, zmieniając się w Nadwiślańską Socjalistyczną Republikę Radziecką ze stolicą w Łodzi.

—–

Początkowo aparat władzy opiera się na Białorusinach i Ukraińcach, którzy przed wojną byli obywatelami II RP. Z czasem jego szeregi zasila coraz więcej Polaków, skuszonych przywilejami czy po prostu – przekonanych o beznadziejności form bezpośredniego oporu i pragnących jakoś poukładać sobie życie.

W kraju trwa tymczasem szaleńcza industrializacja. Fatalne warunki pracy i wyśrubowane normy nie zmieniają faktu, że w porównaniu z niemiecką okupacją Polakom żyje się lepiej. Mimo stalinowskiego terroru, który z biegiem lat staje się coraz bardziej selektywny, obywatele NSRR zaczynają adaptować się do nowych warunków w myśl hasła: „przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyjemy i sowiecki”. Ponieważ wiąże się to z możliwością awansu, wielu młodych wstępuje w szeregi Konsomołu, a starsi do Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej (bolszewików) (od 1952 roku Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego).

Gdy w 1953 roku umiera Stalin, jego następca Nikita Chruszczow, w nagrodę za postawę „polskich obywateli radzieckich” włącza w granice NSRR tereny Śląska, Wielkopolski i Pomorza Zachodniego, odebrane wcześniej Niemcom. Przy tej okazji dochodzi do wielkich protestów w Berlinie, bowiem wcześniej Stalin obiecał te ziemie niedawno powstałej NRD. Protestujących berlińczyków pacyfikują radzieckie czołgi, a władze NSRR organizują gigantyczną akcję osiedleńczą na zachodnich rubieżach republiki.

I co dalej? Te same tendencje odśrodkowe, które w rzeczywistości, w latach 80., doprowadziły do rozpadu ZSRR, a w latach 90. powaliły na kolana rosję, w naszym scenariuszu, za sprawą Polaków, ujawniają się nieco wcześniej. Imperium trzeszczy już na początku lat 70. I na nic zdaje się przywrócenie Polsce, w 1976 roku, statusu samodzielnego formalnie państwa (ze stolicą znów w Warszawie). Gigantyczny ruch związkowy, nad którym Moskwa nie ma już takiej kontroli, szybko nabiera cech nacjonalistycznych i niepodległościowych. Kreml grozi czołgami, ale przykład znad Wisły rozlewa się po całym ZSRR. Koniec lat 70. i początek 80. upływa pod znakiem brutalnych pacyfikacji manifestacji, których uczestnicy nie domagają się już lepszych warunków pracy, ale przede wszystkim niezależności. Tbilisi, Wilno, Kijów, Warszawa… (ta ostatnia również zajeżdżona czołgami z czerwoną gwiazdą, gdyż armia radziecka nadal pozostaje w Polsce).

Brutalny terror kończy się w 1982 roku, wraz ze śmiercią twardogłowego Jurija Andropowa. Jego zgon  uruchamia lawinę protestów w krajach satelickich, które do tej pory wolały siedzieć cicho. Wolnych wyborów domagają się Czesi, Węgrzy, Rumuni. Nowy przywódca Związku Radzieckiego, Konstanty Czernienko, wie, że tego procesu zatrzymać się nie da…

—–

Podobało się? Mam nadzieję! Będzie mi miło, jeśli zechcecie wesprzeć mnie w dalszym pisaniu – twardych analiz, raportów, reportaży, a od czasu do czasu takich rozrywkowych form. „Wsparciowe” przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelnikowi Adamowi, Michałowi Wacławowi, Kasi Byłów, Czytelnikowi o pseudonimie Miazo, Gabrielowi Tańskiemu i Rafałowi Stadlerowi.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Polscy żołnierze pod Lenino/fot. domena publiczna

„Dieppe”

Spoglądam na załączoną do wpisu mapę z oznaczonymi miejscami ukraińskich ataków rakietowych, wymierzonych w składy amunicyjne i miejsca koncentracji rosyjskich wojsk. To dane za miniony tydzień, obejmujące także ostatni poniedziałek. Widać, że główny wysiłek zmierzający do „zgrillowania” sowieckiej logistyki skierowano na południe. Ukraińcy bili przede wszystkim w cele na Zaporożu i w okupowanej części obwodu chersońskiego. Co istotne, legenda nie odzwierciedla w pełni zamysłu ukraińskich planistów. W przypadku co najmniej dwóch porażonych obiektów chodziło nie tyle o zniszczenie amunicji czy siły żywej, co o puszczenie z dymem zapasów żywności. Aprowizacja to pięta achillesowa rosjan na południu Ukrainy – doniesienia o tym, że kuleje, pojawiły się już kilka tygodni temu, w ostatnich dniach przybrały postać dramatycznych relacji. Wielu wziętych do niewoli moskali wygląda na zabiedzonych i żebrze o jakikolwiek posiłek. Tradycja armii czerwonej – traktującej własnych żołnierzy jak bydło – najwyraźniej nadal obowiązuje. Gwoli uczciwości, Ukraińcy również skarżą się na nieterminowe dostawy (do oddziałów na pierwszej linii), ale czym innym jest gorąca micha podana później czy zastąpiona suchym prowiantem, czym innym zaś burczenie w pustym od kilku dni brzuchu.

No więc patrzę na tę mapę sugerującą, że zasadniczy ukraiński wysiłek wojenny koncentruje się obecnie na Zaporożu. Więc czemu u licha ataki lądowe nadal prowadzone są tam na pół gwizdka? Po prawdzie, powinna mnie zadowolić odpowiedź najbardziej oczywista – że to początek operacji kontrofensywnej ZSU i że głównie z uwagi na ograniczenia sprzętowe armii gen. Załużnego, rozkręca się ona powoli. Wojskowi mówią w takich okolicznościach o strategii „śnieżnej kuli”, której masa (objętość, średnica) rośnie stopniowo. Z zastrzeżeniem, że nie idzie tu o całkowity bezwład, a o działanie reaktywne – „wymacanie” słabszego punktu, przełamanie go, uruchomi znacznie większe rezerwy, które wejdą w wyłom i zaczną rajd. Ta „encyklopedyczna” logika to jedno; druga z opcji, o której dla zachowania rzetelności należałoby wspomnieć, zakłada, że Ukraińcom się nie powiodło. Że „odbiwszy się” od pierwszych rosyjskich pozycji, uznali dalsze działania zaczepne za niecelowe. Kontynuują je w mocno ograniczonym zakresie z przyczyn operacyjnych – by angażować rosjan na południu i zablokować przerzucanie odwodów gdzie indziej. No i propagandowych – dla podtrzymania „mitu kontrofensywy”. Z przyczyn oczywistych ta narracja jest mocno na rękę rosyjskiej propagandzie, szeroko reklamują ją też prorosyjscy aktywiści medialni w Polsce. Problem w tym, że nie sposób znaleźć przekonujących dowodów na jej poparcie. Nie są nimi w każdym razie rzekome bardzo wysokie straty Ukraińców.

W tym kontekście pozwolę sobie na dygresję – jeden z prokremlowskich propagandystów „odkleił się” do tego stopnia, że napisał kilka dni temu o zniszczeniu na Zaporożu całej czterotysięcznej ukraińskiej brygady („rannych i jeńców nie było”). „Szarża banzai” nie została zarejestrowana przez żadną rosyjską kamerę, ale kto by się przejmował brakiem dowodów? Ciekawe, że doniesienia na ten temat zbiegły się czasowo z walkami o wieś Piatichatki, którą ZSU wyzwoliły trzy dni temu (dwa dni temu podając to do wiadomości publicznej). W tych bojach polec miało kilkuset Osetyńców walczących w szeregach armii rosyjskiej (przy minimalnych stratach własnych Ukraińców). Resztki osetyńskiego batalionu uciekły z osady, ale na tyłach dopadli je rosjanie i rozstrzelali – oficjalnie jako przebranych w rosyjskie mundury ukraińskich sabotażystów. Łącznie mówimy o 400 poległych i zamordowanych Osetyńcach. Znając realia rządzące rosyjską propagandą (która lubi przypisywać własne straty przeciwnikowi i mnożyć je na przykład przez dodanie zera), łatwo ustalić, skąd wzięło się wspomniane cztery tysiące Ukraińców. Dla porządku dodajmy, że Osetia Południowa – de facto znajdująca się pod kontrolą rosji część Gruzji – liczy sobie 70 tys. mieszkańców. 400 trupów to więcej niż umiera tam ludzi przez pół roku. Oto więc kolejny przykład, że w wojnie rosjan ginie nieproporcjonalnie dużo przedstawicieli zniewolonych przez nich ludów.

Wróćmy do zasadniczego wątku – wyjaśnienie o „rozkręcającej się” kontrofensywie mnie nie zadowala (oczywiście, mogę się w tym niezadowoleniu srogo mylić), dla twierdzenia o jej niepowodzeniu nie znajduję dowodów. Istnieją jeszcze trzy wytłumaczenia ograniczonego ukraińskiego zaangażowania na południu. O jednym już kilkakrotnie wspominałem we wcześniejszych tekstach – zakłada ono, że zasadnicze uderzenie wyjdzie gdzie indziej, a aktywność na froncie zaporoskim ma jedynie odwracać uwagę. Coraz mniej w to wierzę i nie mam narzędzi, by tę hipotezę w tej chwili zweryfikować. Nad następnym scenariuszem pochylę się w oddzielnym wpisie, wymaga bowiem rozległego wprowadzenia, także w postaci historycznej analogii (z niemiecką ofensywą w Ardenach z 1944/45 roku). Dziś napiszę jednie, że mam na myśli rosyjskie uderzenie, które miałoby nastąpić na północnym odcinku frontu. W tej koncepcji odparcie kolejnej ofensywy wroga stało się priorytetem ukraińskiego dowództwa, ważniejszym niż własne działania zaczepne na południu. Sygnalizuję sceptyczny stosunek, po lekturę szczegółów zapraszam jutro (najdalej pojutrze).

Ostatnia opcja również wymaga historycznego wprowadzenia. Rajd na Dieppe z 19 sierpnia 1942 roku to nieco kulawa analogia, ale lepszej nie znajduję. Dlaczego kulawa? Wspomniana operacja zakończyła się gigantycznymi stratami aliantów – Kanadyjczyków i Brytyjczyków, w niewielkim stopniu Amerykanów – nieproporcjonalnie dużymi do tych poniesionych przez Niemców (ponad cztery tysiące zabitych i wziętych do niewoli z jednej strony, około 600 poległych i rannych z drugiej). Nie sądzę, by taki był finał działań Ukraińców, jednak zamysły alianckiego dowództwa – zwłaszcza premiera Winstona Churchilla – mogą być w istotnym stopniu tożsame z intencjami ukraińskich sztabowców.

Ale po kolei. Dieppe to francuskie miasto portowe, po przegranej przez Francję kampanii z wiosny 1940 roku okupowane przez wojska III Rzeszy. W sierpniu 1942 roku w pobliżu miejscowości wylądował aliancki desant. Jego celem było czasowe zajęcie Dieppe i okolicznych osad, zniszczenie miejscowego garnizonu oraz elementów wojskowej infrastruktury. Po wykonaniu zadania kanadyjscy i brytyjscy żołnierze mieli wrócić na łodzie i do Wielkiej Brytanii. Nie czas i miejsce, by skupiać się na dokładnym przebiegu tej jednodniowej kampanii – dość napisać, że alianci natknęli się na bardzo silny niemiecki opór, a techniczne problemy związane z transportem i lądowaniem oddziałów desantowych tylko spotęgowały trudności. Większości taktycznych zamiarów zrealizować się nie udało, Niemcy od początku panowali nad polem bitwy. Do tego stopnia, że wielu alianckich żołnierzy zaraz po wylądowaniu znajdowało się w tak niekorzystnej sytuacji, że jedynym sensownym wyjściem było poddanie się. Ale – jakkolwiek dowództwo nie spodziewało się tak wielkich kosztów – zasadnicze cele operacji zostały osiągnięte.

Jakie? Należy je rozdzielić na dwa obszary: wiedzy i korzyści politycznych. Zacznijmy od tych drugich – w połowie 1942 roku sowieci mocno naciskali na Zachód, by otworzył drugi front w Europie. Co ciekawe, Stalina wspierał w tym pomyśle prezydent USA Franklin Roosevelt, naiwnie zakładając, że już wówczas siły amerykańsko-brytyjskie byłby w stanie przeprowadzić udaną operację desantową w kontynentalnej Europie. Twardo stąpający po ziemi Churchill nie miał co do tego złudzeń i ostatecznie postawił na swoim. Dieppe było desantem „na próbę”, który z jednej strony unaocznił wszystkie słabości aliantów, z drugiej pozwalał na użycie argumentu „nie, jeszcze nie jesteśmy gotowi”. W zgodnej ocenie wielu historyków, operacje „Jubilee” była aktem natury politycznej, nie militarnej.

Zarazem pozwoliła zebrać mnóstwo informacji, wykorzystanych następnie przy planowaniu i realizacji kolejnych operacji desantowych (w Afryce, na Sycylii, w Normandii). Dla aliantów stało się oczywiste, że muszą sobie zapewnić przewagę w powietrzu, że konieczne jest uprzednie obezwładnienie możliwie największej liczby stanowisk obronnych przeciwnika, że do działań desantowych należy stworzyć wyspecjalizowane jednostki, że wymagają one potężnego wsparcia artylerii, czy wreszcie, że nie samo zdobycie przyczółku jest najtrudniejsze, lecz jego utrzymanie. Konkretna wiedza (wtedy w wielu zagadnieniach nowa!), poszerzona o rozpoznanie Niemców, ich taktyk, procedur alarmowych, jakości i bitności poszczególnych jednostek i żołnierza jako takiego. W sierpniu 1942 roku Brytyjczycy byli na wojnie trzeci rok, Amerykanie zaledwie kilka miesięcy. Za nimi były już pierwsze sukcesy, ale co do zasady dopiero uczyli się być stroną atakującą, aktywną, podobnie zresztą jak Niemcy uczyli się być w defensywie.

ZSU mają na koncie spektakularne zwycięstwo na charkowszczyźnie, żmudną, lecz i tak zakończoną sukcesem operację chersońską; pokazały już, że potrafią nie tylko się bronić, ale i wygrywać. Tyle że skala obecnych wyzwań jest zupełnie inna. Pisałem już o tym nie raz, wspomnę więc tylko, że rosjanie dobrze się do obrony Zaporoża przygotowali, słusznie zakładając, że w ostatecznym rozrachunku utrzymanie tych terenów to ich „być albo nie być” na Krymie. W dobie zwiadu satelitarnego każdy centymetr ziemi na Zaporożu został dokładnie obejrzany – dzięki NATO Ukraińcy mają dostęp do tych informacji. Lecz z tak pozyskanych danych nie da się wywieść wszystkich niezbędnych wniosków. Widać umocnienia, ale nie sposób „do spodu” ocenić ich jakości, widać żołnierzy, lecz nie wiadomo, co sobą prezentują. Z podsłuchanych transmisji można wyczytać sporo informacji, ale mnóstwo tych najniezbędniejszych pojawi się w eterze dopiero w odpowiednich warunkach. Chcemy wiedzieć, jak dowodzeni są, jak walczą rosjanie – musimy ich do tej walki skłonić.

Ufam, że rozumiecie już intencję – Zaporoże to taki „atak na próbę”. Jednocześnie w jakimś zakresie czytelny sygnał wysyłany w stronę tych, którzy oczekują od Ukrainy szybkich, zdecydowanych rozstrzygnięć – niektórych rządów, opinii publicznych, mediów.

Moim zdaniem, armia ukraińska jest dużo silniejsza niż 24 lutego 2022 roku, ale nadal niegotowa do zadania nokautującego ciosu. Zwłaszcza że rosjanie też nie stoją w miejscu i jakkolwiek lata świetlne dzielą ich od jakości „drugiej armii świata”, nie są już tym samym nieporadnym wojskiem rozgromionym pod Kijowem czy motłochem rozpędzonym na charkowszczyźnie.

Brzmi przekonująco? Pewnie niektórzy – kierując się złą wolą czy intelektualną przekorą – zarzucą mi „racjonalizację ukraińskiej klęski na Zaporożu”. Dla takich osób mam znamienną statystykę – pięć miesięcy „zimowej” ofensywy rosjan dało im 80 km kwadratowych terenu, za cenę stu tysięcy zabitych i rannych. Dwa i pół tygodnia ukraińskiej ograniczonej presji na południu pozwoliło wyzwolić 120 km kwadratowych, co kosztowało ZSU kilkuset zabitych i rannych. Nie taki był cel operacji i nie jestem „fetyszystą terenowym”, niemniej te liczby mówią nam dużo o możliwościach obu armii. O takich klęskach moskale mogą jak na razie co najwyżej pomarzyć…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Rys. Uawarinfographics