Najbrutalniejsi

Kiedyś, w Doniecku, pewien separatysta przekonywał mnie, że lada moment on i jego koledzy… przekroczą granice Rzeczpospolitej.

– Najpierw musielibyście pokonać ukraińską armię – zauważyłem.

Mundurowy obnażył zęby, a właściwie rząd złotych plomb.

– A co to za problem? – brzmiał niemal radośnie. – Niech nam tylko dadzą rozkaz. Co to jest niecałe osiemset kilometrów? Doba, i jesteśmy w Kijowie.

On naprawdę w to wierzył – w siłę stojącej za nim armii (choć właściwie powinienem napisać „milicji”). Służył w niej, znał możliwości, a mimo to pozostawał optymistą. Ot, przykład mocy propagandy.

Separatyści mieli wtedy relatywnie silne wojsko. Zwłaszcza ci donieccy, którym udało się stworzyć strukturę niemalże państwową (Ługańsk do końca pozostał wyłącznie bandyckim konglomeratem, choć również uzbrojonym po zęby). Ta siła przez lata pozwalała utrzymać na wschodzie status quo – Ukraina, bez zaangażowania całego potencjału swojego wojska, nie odzyskałaby utraconych obwodów. Świadomość, że taka akcja spotkałaby się z ripostą Moskwy, powstrzymywała Kijów przed ofensywą. Nie bez znaczenia byłyby także koszty takiej operacji – mówiąc wprost, Ukrainy nie było stać na taki wysiłek. Dlatego odzyskanie Ługańska i Doniecka (oraz Krymu), choć pozostawało w latach 2014-2022 postulatem politycznym obu prezydenckich administracji (Petra Poroszenki i Wołodymyra Zełenskiego), odkładano na niezdefiniowane „później”.

Wróćmy do „separów” – mimo relatywnej siły, nie była to armia zdolna do wielkoskalowych operacji zaczepnych. Udowodniła to w czasach największego nasilenia działań zbrojnych w latach 2014-15. Jej marsz na południu miał wówczas przebiegać wzdłuż brzegu Morza Azowskiego, później Czarnego, tak, by ostatecznie uczynić Ukrainę krajem bez morskiego okna na świat. Skończyło się na bezskutecznych próbach zajęcia Mariupola, czyli na przedbiegach.

Gdy zaczęła się wojna pełnoskalowa, rosyjskie uderzenie z Donbasu wyprowadzono w oparciu o jednostki „separów”. Choć wzmocnione regularnymi oddziałami armii federacji, również nie zanotowały one wielkich sukcesów. Po wielu miesiącach zmagań dopięto „wyzwolenie” całości obwodu ługańskiego, ale doniecki w połowie pozostał ukraiński. Z grubsza sytuacja wygląda w taki sposób po dziś dzień.

—–

Przytoczyłem tę historię z „separem” i poprowadziłem następujące po niej rozważania z trzech powodów. Po pierwsze w związku z wysypem czarnowidztw, jaki obserwujemy w polskiej/zachodniej sferze medialnej. Przepowiedni, z których wynika, że właściwie jest już po Ukrainie. W ostatnim czasie odnosiłem się do takich scenariuszy kilkukrotnie, dziś chciałbym więc jedynie podkreślić leżący u ich podstaw błąd logiczny. Tak jak wspomniany złotozębny bojownik, tak autorzy i kolporterzy narracji „już-po-ptakach” zdają się nie dostrzegać istnienia armii ukraińskiej. A obecnie jest ona prawie trzy razy większa niż w 2015 roku, dużo bardziej doświadczona, w wielu obszarach znacznie lepiej wyposażona i uzbrojona. Jest też mentalnie – za sprawą sięgnięcia po głębokie rezerwy – bardziej sowiecka niż w 2022 roku. To słabość (na poziomie praktycznym oznaczająca na przykład skłonność do „mięsnych szturmów”), ale będąca również udziałem armii rosyjskiej – i to w większym stopniu. Tak czy inaczej, nawet w sytuacji – moim zdaniem nierealistycznej – odcięcia od zachodniej „kroplówki”, wojsko to jeszcze przez wiele miesięcy zachowa zdolności do stawiania oporu przeważającym siłom wroga. A rosja w Ukrainie nie ma przeważających sił, nie będzie zatem żadnego „szybkiego marszu na Kijów” (Odesę czy Lwów). To rojenia i nie sprawiajmy, by były czymś więcej niż domeną (pro)rosyjskiej propagandy.

Drugi powód wiąże się z rozmową, jaką odbyłem kilka dni temu z moim najlepszym ukraińskim źródłem. Ów wysoki rangą wojskowy przyznał, że dowództwo ZSU straty w oddziałach dawnej DRL i ŁRL, poniesione po 24 lutego ub.r., szacuje na 100 tys. zabitych i rannych. A więc armii, którymi tak chełpił się rzeczony „separ”, właściwie już nie ma. Dawne jednostki separatystów nadal biorą udział w walkach, lecz odtwarzane są głównie poprzez sięganie po rekrutów z zajętych w 2022 roku ziem oraz rodowitych rosjan.

Ostatni powód wynika z mojej reakcji na wspomniane szacunki.

– Straszne – odparłem, mając z tyłu głowy świadomość, że mówimy o dawnych (a w sensie prawnym wciąż aktualnych) obywatelach Ukrainy.

– Nie, donieccy i ługańscy to nasz najgorszy przeciwnik – usłyszałem. – Najbrutalniejszy i najbardziej zdeterminowany. Nie ma czego żałować.

Westchnąłem, zdając sobie sprawę, jak gigantycznym wyzwaniem będzie dla Ukraińców powojenne pojednanie.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu i Michałowi Strzelcowi. A także: Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Krzysztofowi Pytrowi i Zbyszkowi Murawskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Walki pod Mariupolem latem 2015 roku. Pozycje wojsk ukraińskich/fot. Darek Prosiński

Analogia

Zarwałem dziś kawał nocy, pisząc bardzo specyficzny fragment książki. Taki, w którym wykonuję myślowy eksperyment i przenoszę ogólne realia rosyjsko-ukraińskiej wojny na grunt polski. Po co? Konflikt w Ukrainie toczy się „za miedzą”, Polacy na co dzień stykają się z Ukraińcami – uchodźcami i osobami, które wybrały nasz kraj jako miejsce do życia jeszcze przed inwazją. Mimo to nie zawsze potrafimy wyobrazić sobie, co przeżywają nasi sąsiedzi ze wschodu. A nieznajomość geografii Ukrainy dodatkowo utrudnia zrozumienie. Czemu można zaradzić właśnie poprzez osadzenie opowiadanej historii w bliższym nam kontekście.

Idzie to tak:

„(…) By ów zabieg miał sens, musimy założyć, że Polska nie jest członkiem NATO (zapewne nie jest także w Unii Europejskiej). Utrzymuje z Zachodem poprawne relacje, aspiruje doń (także formalnie), ale realnie znajduje się w „szarej strefie bezpieczeństwa”. No więc załóżmy, że taka Polska w 2014 roku utraciła na rzecz Rosji po jednej trzeciej województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ze stolicami włącznie.

W lutym 2022 roku zamrożony konflikt zmienił się w pełnoskalową wojnę. Armia rosyjska uderzyła na pięciu zasadniczych kierunkach – z okupowanego Olsztyna i Białegostoku na Warszawę, z białoruskiego Brześcia zaś na Lublin, skąd planowano przedrzeć się na południe kraju wzdłuż linii Wisły. Z zajętych terenów Warmii i Mazur wyszło też uderzenie w stronę Trójmiasta (przez Elbląg, w 2014 roku utracony, a następnie odbity przez Wojsko Polskie) oraz kolejne, prowadzone po osi Iława-Grudziądz-Bydgoszcz – oba z zamiarem odcięcia Polski od morza. Nadbrzeżny kierunek operacyjny na dalszym etapie miał zostać wsparty desantem morskim – wysadzonym między Słupskiem a Koszalinem – do którego ostatecznie nie doszło. Przeprowadzono za to, pierwszego dnia inwazji, desant śmigłowcowy w Modlinie. Elitarne oddziały spadochroniarzy miały przejąć tamtejszy port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów transportowych z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa – po uprzednim zajęciu mostu na Wiśle – pomaszerowałby na stolicę z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku metropolii lądem.

Utrata Warszawy i towarzysząca jej anihilacja władz państwowych miały być niczym dekapitacja – złamać wolę walki tych Polaków, którzy zamierzali stawiać opór. Generalnie jednak rosyjskie dowództwo nie przewidywało poważniejszej akcji obronnej. „Polska to nie Zachód, ale Polacy są zachodnimi słabościami na wskroś przesiąknięci. To wygodnickie, rozlazłe panicze, w dodatku rozczarowane własnym państwem. Nie sięgną po broń, a wielu po prostu pryśnie zagranicę”, przekonywała kremlowska propaganda.

Defetyzm Polaków miał Rosjanom pozwolić na aneksję wschodniej Rzeczpospolitej, między Bugiem a Wisłą, oraz północy kraju, do linii wyznaczanej biegiem rzeki Noteć. W pozostałej części zachodniej Polski Kreml zamierzał ustanowić marionetkowe państwo – ze stolicą w lewobrzeżnej Warszawie – będące buforem od znienawidzonego NATO. Jeszcze na kilka dni przed inwazją na Kremlu rozważano, czy Szczecin i jego infrastruktura warte są wspólnej granicy z Niemcami. Większość generalicji wolała takiej opcji uniknąć – rozszerzyć bufor (w ich języku „głębię operacyjną”) aż po Bałtyk – jednak górę wzięły względy prestiżowe, ubrane w płaszczyk przekonującej narracji ekonomicznej.

Czas mocno utemperował ambicje Rosjan. Desant w Modlinie wpadł w zasadzkę – Polacy, ostrzeżeni przez Amerykanów i własne służby, urządzili spadochroniarzom krwawą jatkę. A po pięciu tygodniach ciężkich walk wyparli rosyjskie oddziały nie tylko spod Warszawy, ale i z reszty zajętego przez nich w dwóch trzecich Mazowsza. W wyzwolonym Legionowie – podobnie jak w Wołominie i Radzyminie – na światło dzienne wyszły bestialskie mordy, jakich dopuścili się okupanci. Ich skala i brutalność zszokowały cały świat. Legionowo, gdzie zamordowanych cywilów było najwięcej (ponad czterystu), stało się odtąd symbolem i synonimem rosyjskiego bestialstwa.

Marsz na Lublin i próba przejęcia województwa lubelskiego również nie przyniosły pożądanych przez Moskwę skutków. Choć jeszcze pod koniec lutego 2022 roku rosyjskie oddziały usiłowały wedrzeć się do centrum stolicy Lubelszczyzny, w połowie maja Polacy pognali ich do przejścia granicznego we Włodawie.

Natarcia na północy – których wspólnym celem był Szczecin – utknęły w Gdańsku i pod Bydgoszczą.

Rozpoczęta w drugiej połowie kwietnia 2022 roku bitwa o północny wschód nie skończyła się spektakularnymi zdobyczami i rozbiciem Wojska Polskiego. Po trzech miesiącach mozolnego marszu na zachód i południe Władimir Putin zażądał od wojskowych, by do końca sierpnia „wyzwolili” chociaż całość województw warmińsko-mazurskiego i podlaskiego. Zadanie zrealizowano częściowo, zajmując niemal całą Warmię i Mazury i połowę Podlasia. W rękach Rosjan znajdowały się wtedy także obszerne połacie województwa lubelskiego, pomorskiego i kujawsko-pomorskiego. Ale potem – we wrześniu 2022 roku – nastąpiła polska kontrofensywa, która wyparła okupantów z Lubelszczyzny. W ciągu zaledwie kilkunastu dni wyzwolono Chełm, Krasnystaw i Zamość. W rękach Rosjan pozostał jedynie Hrubieszów i okoliczne wsie. I znów, jak na Mazowszu, na odzyskanych terenach odkryto katownie, miejsca masowych zbrodni i pochówków. 15 września 2022 roku w lesie w pobliżu Chełma znaleziono kilka obszernych grobów, w tym jeden z 447 zwłokami. U większości zmarłych ujawniono ślady gwałtownej śmierci, a 30 ciał nosiło ślady tortur i egzekucji, w tym założone liny na szyjach, związane za plecami ręce, złamane kończyny i okaleczone genitalia.

Tym razem reakcja opinii publicznych i polityków była bardziej powściągliwa – świat otrzaskał się już z rosyjskim bestialstwem.

Ale miało ono i dla Rosjan zgubny charakter, wzmacniało bowiem wolę walki żołnierzy Wojska Polskiego. Determinacja Polaków dała o sobie znać szczególnie podczas ciężki jesiennych bojów na Żuławach, zakończonych ucieczką okupantów z Gdańska. Wyzwolenie jedynego zajętego w trakcie pełnoskalowej inwazji miasta wojewódzkiego, stanowiło dla Kremla poważny cios, zwłaszcza że stało się to 11 listopada, w święto niepodległości Rzeczpospolitej. Zachowując dobrą minę do złej gry, Putin orzekł wówczas, że „cele Rosji w Polsce nie ulegają zmianie”. A posłuszne Kremlowi media ogłosiły sukces w postaci wycofania się za Wisłę na lepsze pozycje obronne (…)”.

Ciąg dalszy przeczytacie w książce, która – wszystko na to wskazuje – ukaże się na przełomie lutego i marca przyszłego roku.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Atak czołgów, wspartych śmigłowcami szturmowymi. Epizod ćwiczeń „Anakonda 10”/fot. własne

Obrona

„Uwaga, uwaga! Rząd Tuska, w razie wojny był gotowy oddać połowę Polski. Plan użycia Sił Zbrojnych, zatwierdzony przez ówczesnego szefa MON Klicha zakładał, że samodzielna obrona kraju potrwa maksymalnie dwa tygodnie, a po siedmiu dniach wróg dotrze do prawego brzegu Wisły”, mówi Mariusz Błaszczak w udostępnionym w weekend nagraniu. Spot to element kampanii wyborczej, jego celem jest próba dyskredytacji najpoważniejszego przeciwnika politycznego obecnego obozu władzy. Walka polityczna w Polsce ostatnich lat cechuje się wyjątkową brutalnością, do czego wielu z nas już przywykło. Oskarżenia największego kalibru nie uchodzą więc za coś nadzwyczajnego. Rzecz w tym, że wspomniany filmik poprzetykano zdjęciami i wyimkami z dokumentu o nazwie „Plan użycia sił zbrojnych RP Warta 01101” z 2011 roku, na tę okoliczność – w nieznanym zakresie – odtajnionego przez ministra Błaszczaka. „Dokumenty dobitnie pokazują, że Lublin, Rzeszów i Łomża mogły być polską Buczą. Prawo i Sprawiedliwość to zmieniło i będzie broniło każdego skrawka Polski”, zapewnia szef MON.

Po stronie opozycji zawrzało, gotuje się również w środowisku analityków militarnych. Pojawił się postulat postawienia Błaszczaka przed trybunałem stanu za wykorzystanie tajnych dokumentów do partyjnego spotu. Z drugiej strony politycy zjednoczonej prawicy i związane z nimi media jak mantrę powtarzają, że pomysł ustanowienia linii obronnej na Wiśle to zdrada. Głupota goni głupotę, giną po drodze racjonalne argumenty i fakty. Pozwólcie, że odniosę się do sprawy „na sucho”.

Zacznijmy od rzekomej nielegalności działań Mariusza Błaszczaka. Jeśli dokument został odtajniony – a na ujawnionej okładce stoi to jak byk – nie ma podstaw prawnych do pociągania ministra do odpowiedzialności. Otwartym pozostaje pytanie, czy dokumenty oznaczone gryfem „ściśle tajne” należy upubliczniać, czyniąc z nich element kampanii wyborczej, ale to kwestia obyczaju (zgody na pewne praktyki) niż ściśle prawna. A przecież tak naprawdę nie wiemy, co dokładnie zostało odtajnione. Analiza treści dostępnych materiałów skłania mnie do wniosku, że Błaszczak nie posłużył się zasadniczą częścią dokumentu „Plan użycia sił zbrojnych RP”, a jedynie wprowadzeniem do niego. Określa ono warunki, w jakich znajduje się (znajdowała się w 2011 roku) Polska oraz bardzo ogólnikowo prezentuje związane z tym możliwości militarne. Nie są one żadną sekretną wiedzą, ba, rozważania na temat koncepcji obrony Polski od dawna stanowiły, stanowią i będą stanowić przedmiot choćby akademickich dyskusji. Ramy wyznaczane przez geograficzne, ekonomiczne, polityczne i typowo wojskowe realia są w gronach eksperckich powszechnie znane, wybrane elementy tych dociekań wchodzą w skład wiedzy potocznej. To, że Wisła stanowi naturalną rubież obronną, jest oczywistą-oczywistością nawet dla militarnych laików. Czyżby więc nic złego się nie stało?

Stało. Sugestie, że armia była gotowa oddać pół kraju bez walki, godzą w dobre imię wszystkich żołnierzy Wojska Polskiego. Wypowiedziane przez ich cywilnego zwierzchnika, są jak policzek skwitowany splunięciem. Gdyby polską polityką rządziły zasady honorowego postępowania, taki „wypadek przy pracy” skończyłby się zniknięciem Mariusza Błaszczaka ze sfery publicznej. Na zawsze.

Kłamstwo ministra ma kilka „krótkich nóg”. Zacznijmy od kwestii odpowiedzialności politycznej (i urzędniczej). „Plan…” z 2011 roku to dokument wykonawczy do „Strategii Bezpieczeństwa Narodowego” z 2007 roku, zatwierdzonej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego na wniosek premiera Jarosława Kaczyńskiego. W punkcie 99. „Strategii…” czytamy: „Liczebność Sił Zbrojnych RP w najbliższej przyszłości nie będzie ulegać istotnym zmianom. (…) Będzie natomiast postępował proces profesjonalizacji sił zbrojnych (…)”. Innymi słowy, to ówczesne pisowskie władze zdefiniowały, że idziemy w model małej (nieco ponad 100-tysięcznej), profesjonalnej armii. I w oparciu o takie założenie zażądano od wojskowych przygotowania planów operacji obronnej. Nim ten wątek rozwinę, przyjrzyjmy się jeszcze datom. Prezydent RP zatwierdził „Strategię…” 13 listopada 2007 roku. Polska była wówczas tuż po wyborach, które PiS przegrało, oddając władzę koalicji PO-PSL. Tyle że rząd Donalda Tuska powołano 24 listopada 2007 roku, prezydent Kaczyński podpisywał więc dokument przedłożony mu przez „stary” rząd. Dlatego na wniosku widnieje podpis Prezesa Rady Ministrów Jarosława Kaczyńskiego.

Na ujawnionych przez Błaszczaka dokumentach „Planu użycia…” podpis złożył gen. Mieczysław Cieniuch, w 2011 roku szefa Sztabu Generalnego WP. Bo to do sztabu generalnego poszło zlecenie przygotowania dokumentów wykonawczych do „Strategii…”. W 2007 roku „pierwszym żołnierzem Rzeczpospolitej” był gen. Franciszek Gągor, wybrany na to stanowisko przez prezydenta Kaczyńskiego. Ale Gągor zginął w katastrofie smoleńskiej. Cieniuch czy Gągor, „Plan…” i tak napisali podwładni generałów, ten sam zespół oficerów. Kto twierdzi inaczej, ten nie rozumie, że armia funkcjonuje w warunkach instytucjonalnej ciągłości i zmianom „czapki” nie towarzyszy – jak w polityce czy w upolitycznionych urzędach i spółkach skarbu państwa – kadrowa rewolucja i „czyszczenie do spodu”. Nie ma też pojęcia, jak funkcjonuje taka struktura jak sztab generalny i jak wygląda delegowanie zadań i kompetencji w najwyższych dowództwach. Rozważania, czyim nominatem (Kaczyńskiego czy Komorowskiego) był szef sztabu są w każdym razie bezzasadne.

Co zaś się tyczy samej Wisły jako rubieży. Pamiętajmy, że „Plan użycia sił zbrojnych RP” to dokument zawierający różne warianty operacji obronnej, także te mniej optymistyczne. Na przykład takie, w których nie ma u nas „na wejście” dużych kontyngentów sojuszniczych wojsk i musimy sobie (przez jakiś czas) poradzić sami. Czy mała, profesjonalna armia miałaby możliwość obrony całego terytorium kraju? Wolne żarty. A rozwinięcie mobilizacyjne wojska na czas wojny jest wprost związane z możliwościami armii czasu pokoju. Nie da się relatywnie niedużej struktury rozdmuchać do poziomu wielkich sił zbrojnych. Stutysięczna armia trybu P to w najlepszym razie – gdy właściwie dba się o szkolenie rezerw, tworzy odpowiednie zapasy i utrzymuje infrastrukturę – czterystutysięczne wojsko czasu W. A nawet takie miałoby problem z obroną obszaru wielkości Polski w taki sposób, by nawet „na chwilę” nie oddać piędzi ziemi wrogom. Świadomi tych uwarunkowań wojskowi przygotowali więc plan wyszyty na miarę.

Jako się rzekło, w wymiarze operacyjnym pozostaje on niejawny. Gdy w 2019 roku przygotowywałem się do pisania powieści pt.: „Międzyrzecze” – opowiadającej o hipotetycznej, toczonej współcześnie wojnie polsko-rosyjskiej – rozmawiałem z kilkoma generałami Wojska Polskiego. Nikt mi o planie „Warta” nie mówił, ale oficerowie ci nakreślili przede mną skalę wyzwań i zakres możliwości, przed jakimi stanęłoby nasze wojsko. Wyszedł z tego scenariusz operacji obronnej, o którym później z uznaniem – doceniając jego strategiczny, operacyjny i taktyczny realizm – wypowiadali się recenzenci książki, mnóstwo wojskowych, w tym gen. Mieczysław Gocuł, były szef sztabu generalnego. Posłużę się tym opisem, fragmentem książki, by przybliżyć Czytelnikom (którzy „Międzyrzecza” nie znają), na czym polega „oddanie połowy kraju” i „obrona na Wiśle”. Weźcie tylko pod uwagę, że książka powstała w 2019 roku, kiedy WP było inne niż teraz (w niektórych obszarach słabsze, w innych silniejsze). Narracja prowadzona jest z pozycji jednego z bohaterów, szefa sztabu generalnego i naczelnego dowódcy.

—–

„Generał westchnął, przypominając sobie, jak trudno było przekonać polityków do takiej koncepcji obrony. Całymi tygodniami wałkował temat z prezydentem, ministrem obrony oraz z całą rzeszą ich doradców. Naciskał wpływowe osoby spoza władzy, lobbował u sojuszników, inspirował media (rzecz jasna w ograniczonym zakresie), by zajęły się sprawą. Koronny argument – że we wrześniu 1939 roku Rzeczpospolita tak szybko uległa Niemcom, bo wystawiła główne siły do bitwy granicznej – nie docierał do głów decydentów. Tak jak kiedyś marszałek Rydz-Śmigły, tak i oni bali się, że nieprzyjaciel zajmie część Polski i na jakiś czas odpuści. Potem zaś uderzy znów i znów na osłabione państwo – i po kawałku dokona rozbioru Rzeczpospolitej. „Polski trzeba bronić od razu, wysyłając jak najwięcej wojska na wschód” – twierdził zwierzchnik sił zbrojnych. „Rosjanie zaraz po przekroczeniu granicy muszą się natknąć na lufy naszych czołgów” – wtórował mu szef Kancelarii Prezydenta. Historyk i politolog, czego świadomość przyprawiała Adamczyka o białą gorączkę. Nie znał bardziej kretyńskiej koncepcji defensywnej niż plan Zachód, opracowany pośpiesznie wiosną 1939 roku. Zakładający obsadzenie całej zagrożonej granicy cienkim pasem linii obronnych. Łatwym do przełamania przy silnym punktowym ataku. Nie trzeba być sztabowym wyjadaczem, by wiedzieć, że taki atak, przeprowadzony jednocześnie w kilku miejscach, poskutkuje oskrzydleniem przygranicznych formacji, a następnie ich okrążeniem i odcięciem od zaplecza. Tak też uczynili Niemcy, mistrzowie wojny manewrowej. „Wice” – jak w zaciszu gabinetów kazał się tytułować najważniejszy prezydencki urzędnik – dobrze o tym wiedział. Swego czasu zrobił dyplom magistra z historii II Rzeczpospolitej. Miał również dość wyobraźni, by przewidzieć, że tak samo postąpią Rosjanie. A mimo to tkwił w oślim uporze, utwierdzając w błędnym przekonaniu swojego pryncypała.

„Nie chodzi o to, że oddamy Rosjanom tereny od Bugu do Wisły” – przekonywał Adamczyk. „Będziemy ich bronić, lecz nie za wszelką cenę, a z intencją jak największego wykrwawienia wroga. Główną linię obrony oprzemy na Wiśle, na zachód od niej gromadząc najważniejsze siły i środki. Tak, by w odpowiednim momencie – da Bóg, że z pomocą sojuszników – przystąpić do kontrnatarcia” – dodawał po wielokroć. „Nie możemy się zgodzić nawet na czasową okupację!” – słyszał w odpowiedzi. Dobrze wiedział, że politykom nie chodzi tylko o troskę o obywateli. Tych z rządzącej partii przerażała wizja przedłużającej się utraty kontroli nad wschodnimi terytoriami Rzeczpospolitej. Tam mieszkał ich konserwatywny elektorat, zachód bardziej sprzyjał liberalnej opozycji. Poza tym wojna wcale nie musiała wybuchnąć, a zostawienie mieszkańców wschodnich województw Polski z przekonaniem, że w razie czego armia ich opuści, mogłoby się okazać wizerunkowym strzałem w stopę.

Tyle politycznej pragmatyki – generał miał ochotę splunąć, tak bardzo nie znosił tego rodzaju wyrachowania. Choć musiał przyznać, że niektóre założenia planu Międzyrzecze faktycznie były kontrowersyjne.

Adamczyk wiedział, że nie ma szans na zrównoważenie potencjału (…). Dowództwo rosyjskich sił zbrojnych mogło przeznaczyć na wojnę z Polską kontyngent ponad dwa i pół razy liczniejszy od WP. O przewagach w uzbrojeniu – zwłaszcza ciężkim – nie było nawet co mówić.

W obliczu takiego wroga należało wykorzystać inne atuty.

Plan Międzyrzecze zakładał skanalizowanie ruchów rosyjskich wojsk tak, by ich marszruty nakładały się na miejsca wcześniej odpowiednio przygotowane przez Polaków. W praktyce oznaczało to zastosowanie taktyki spalonej ziemi – wysadzenie infrastruktury drogowej, kolejowej, lotniskowej, założenie setek pól minowych, przeszkód terenowych, rozerwanie tam, wałów, drenów, obalenie dziesiątek tysięcy drzew. Wystawienie kilkunastu mniejszych miast – przewidzianych do uporczywej obrony, mającej związać jak największą liczbę oddziałów nieprzyjaciela – na ryzyko całkowitego zniszczenia. „Cofniecie wschód Polski do czasów średniowiecza!” – grzmieli politycy, gdy Adamczyk w towarzystwie swojego sztabu prezentował założenia planu.

Przestali protestować dziesięć miesięcy temu, po tym, jak rosyjska armia wkroczyła na Litwę, Łotwę i do Estonii. (…). Dla większości Polaków stało się oczywiste, że ich kraj będzie następnym celem agresji Moskwy. (…) Od tej chwili sprawy potoczyły się szybkim tempem. Rozmach, z jakim zaczęto realizować projekty inżynieryjne na wschodzie kraju, nie miał sobie równych w historii Polski po 1989 roku. Nieustanne manewry – w które zaangażowano tysiące rezerwistów z kilkunastu roczników – również zasługiwały na miano spektakularnych. Budżet ledwo to dźwigał. Generał zarwał więc niejedną noc, głowiąc się nad tym, skąd wziąć środki na wzmocnienie szczupłych zasobów WP.

Plan Międzyrzecze przewidywał oparcie początkowej obrony o szereg punktów oporu, zorganizowanych na bazie stosunkowo niewielkich grup bojowych. Podlegały one dowództwom dwóch dywizji – 16 i 18 – ale miały dużą swobodę działania. Grupy dzieliły się wedle przeznaczenia – na stałe i manewrowe. Na pierwsze składały się czołgi T-72 – trzy lub sześć – w zależności od wielkości oddziału. Rzadziej zręcznie ukryte w zabudowie, najczęściej zakopane w ziemię po wieże. Pomysł – po doświadczeniach Irakijczyków z czasów Pustynnej Burzy – zdawał się co najmniej nietrafiony, lecz Adamczyk wiedział swoje. Jego czołgów nie okopano w jednej linii, na odsłoniętym terenie. No i załogi polskich „teciaków” były lepiej wyszkolone niż ich arabskie odpowiedniki. Poza tym generał… nie miał innego wyjścia. Ograniczona modernizacja – jakiej poddano trzysta sztuk T-72 – nie poprawiła ich parametrów bojowych. To nadal były czołgi o słabych silnikach, źle opancerzone, z nie najlepszymi, zużytymi po ponad trzydziestu latach eksploatacji armatami. Ale dobrze ukryte, z powodzeniem mogły niszczyć rosyjskie transportery i ciężarówki. Rzecz jasna tylko do czasu – zdradzenie pozycji narażało wozy na reakcję wroga. Obłożenie wież pancerzem reaktywnym było w tej sytuacji ledwie półśrodkiem. Podział zadań – stopniowe wchodzenie do akcji poszczególnych maszyn – jedynie odroczeniem wyroku. Tak naprawdę misje załóg „teciaków” miały charakter niemalże samobójczy i na etapie planowania Adamczyk bał się, że wielu podwładnych każe mu zwyczajnie spierdalać. Nie kazali – rusofobia miała wciąż potężną siłę oddziaływania, co akurat w tym przypadku niosło pozytywne skutki.

W skład grup stałych wchodziło też kilka bądź kilkanaście drużyn piechoty, wyposażonych w dużą liczbę ciężkich karabinów maszynowych, moździerzy i granatników przeciwpancernych. Każdy taki oddział miał również swoich snajperów. Wszystkie obowiązywał jeden rozkaz: walczyć do wyczerpania środków bojowych, a następnie, w miarę możliwości, przedostać się do wyznaczonych wcześniej punktów zbornych.

Komponenty manewrowe składały się z czterech lub ośmiu Rosomaków w wersji bojowej oraz plutonu bądź kompanii piechoty wyposażonej w rakietowe wyrzutnie przeciwpancerne Spike i Javelin. Niektóre oddziały miały też specjalistów od naprowadzania samolotów. W planie należało założyć całkowitą rosyjską dominację w powietrzu, ta jednak nie wykluczała pojedynczych operacji przy użyciu polskich F-16. A gdyby do akcji włączyli się sojusznicy…

Zadaniem grup manewrowych było wspieranie stałych punktów oporu, w momencie, w którym wejdą one w kontakt z przeciwnikiem. Ich atutem była mobilność, niezawodność 30-milimetrowej armaty Rosomaka i śmiertelna skuteczność wyrzutni rakietowych. Sfory „Rośków” – jak jeszcze w czasach misji w Afganistanie nazwano produkowane na fińskiej licencji transportery – nie miały się angażować w walkę „do końca”. W sytuacji, w której uwidoczniłaby się przewaga wroga, ich dowódcy winni nakazać odskok, po którym należało „obsłużyć” kolejny punkt oporu.

Trzy dni temu Adamczyk miał do dyspozycji osiemdziesiąt stałych i czterdzieści manewrowych grup bojowych. Dwanaście tysięcy ludzi, wyposażonych we wszystkie dostępne T-72 oraz ponad połowę Rosomaków. Trzysta wyrzutni Spike i Javelin, wraz z trzema tysiącami rakiet, oznaczało oddanie im trzech piątych tej części arsenału WP.

Taka taktyka wymagała wysokiej świadomości sytuacyjnej od dowódców poszczególnych grup. Koordynacją działań miały się zająć sztaby dywizji. Łącznie – razem z jednostkami wsparcia – „szesnastka” i „osiemnastka” wystawiły do walki dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy. Lecz nie były to wszystkie siły zaangażowane na wschodzie. Bezpośrednio pod dowództwo naczelne podlegały przeformowane w batalionowe grupy bojowe dawne brygady Wojsk Obrony Terytorialnej. Osiemnaście tysięcy „wotników” – jak mówili o nich Rosjanie – obsadziło dwadzieścia miejscowości. Szkoleni przez ostatnie pół roku do walk w terenie zabudowanym, mieli wciągnąć w nie jak najliczniejsze siły nieprzyjaciela. Drugorzutowe, bowiem zgodnie z doktryną armii rosyjskiej pierwszy rzut nie zajmował się obleganiem miast, tylko parciem, za wszelką cenę, do przodu.

„Jednostka, liniowa czy tyłowa, strzelać z czegoś musi. Im więcej zapasów zużyją, tym lepiej. A zabity Rusek to zabity Rusek; każdy martwy jest dobry” – tak istotę tej części planu tłumaczył swego czasu generał prezydentowi RP. (…) „A skąd wiemy, że tych miejscowości po prostu nie ominą?” – dopytywał prezydent. „Będą musieli przez nie przejść” – odparł wówczas generał. „Gdzie indziej się nie da, o co zadbają nasi saperzy” – Adamczyk miał na myśli kolejny tysiąc żołnierzy, osłaniany przez dwa tysiące wojskowych z pułków rozpoznawczych. To oni mieli uruchomić przygotowaną wcześniej lawinę zniszczenia, obejmującą kolejne tereny w miarę postępów wojsk inwazyjnych. Pchnąć Rosjan wprost na przygotowane do obrony miasta i stałe punkty oporu”.

—–

Przerażające, prawda? Dziś ryzyko, że będziemy musieli kanalizować ruchy rosjan, nie istnieje. Za sprawą Ukraińców, którzy pogruchotali rosyjską armią (i NATO, które Ukraińcom w tym pomogło), rosja nie zagraża Polsce. I ten stan utrzyma się przez co najmniej kilkanaście lat. Cieszmy się, bo ćwiczenia „Zima 20” sprzed niespełna trzech lat (a więc za kadencji obecnego ministra…), jasno pokazały, że jeśli rosja będzie w stanie wystawić przeciw nam armię wielkości sił inwazyjnych w Ukrainie, i tak po kilku dniach będziemy się bili z moskalami na linii Wisły. Nie, te ćwiczenia nie ujawniły niekompetencji polskich generałów. Tak, zakładały one, że Wojsko Polskie już dysponuje częścią dopiero co zakupionego sprzętu (Patrioty, Himarsy, F-35) – a mimo to wyszło jak wyszło. Żeby nie wyszło, musielibyśmy stworzyć sobie głębię operacyjną na obcym terytorium, co de facto oznacza prewencyjne przeciwuderzenie.

A skoro wspomniałem Ukrainę. Nie znamy dokładnych wyjściowych planów dowództwa ZSU. Nie wiemy, czy zamierzało ono bronić całości Ukrainy w jej granicach z 23 lutego 2022 roku, czy dopuszczało utratę części terytoriów jako koszt ochrony terenów uznanych za priorytetowe (na przykład stolicy). „Miękkie wejście” rosyjskich oddziałów w południowo-wschodnie rubieże (łatwość, z jaką zyskano lądowe połączenie z Krymem), może sugerować, że tamta część kraju została poświęcona. Lecz istnieją na ten temat konkurencyjne wyjaśnienia, gdzie wspomina się o zdradzie wyższych rangą wojskowych, przedstawicieli spec-służb i cywilnej administracji, którzy „wpuścili” rosjan bez walki. Podkreśla się również charakter sił inwazyjnych operujących na południowym teatrze działań. Armia federacji przygotowywała się do zbudowania „korytarza” od kilku lat, delegując do tego zadania elitarne jednostki, którym wojska ukraińskie w pierwszych dniach inwazji zwyczajnie nie sprostały.

Co wiemy na pewno? Że w Donbasie stacjonował 50-tysięczny kontyngent, który w realiach wojny pełnoskalowej miał opóźniać rosyjskie postępy na zachód. Dać reszcie armii możliwość ustanowienia obrony na linii Dniepru. To miała być ukraińska „czerwona linia”. Losy tej wojny potoczyły się inaczej, ale i tak nie udało się ocalić części terytoriów przed (czasową) okupacją. A armia ukraińska w 2022 roku była znacznie silniejsza niż WP w 2011, 2020 i  2023 roku. I pewnie jeszcze długo będzie.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Mateuszowi Borysewiczowi, Marcinowi Pędziorowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu i Michałowi Wielickiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arturowi Rumianowi, Tomaszowi Jakubowskiemu, Łukaszowi Zawadzie i Bogusławowi Węgrzynowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Dlaczego…

Mamy piątek wieczór, więc będzie nieco lżej (ale nie do końca…). Poniżej otwierający powieść fragment „Międzyrzecza. Ceny przetrwania”. Wydałem tę książkę w 2019 roku i do głowy mi wówczas nie przyszło, jak bardzo antycypuję przyszłość. Z tą różnicą, że u mnie wojna toczy się między rosją a Polską, nie Ukrainą. Ale ów wymyślony konflikt z dużym podobieństwem przebiega tak, jak rzeczywiste rosyjsko-ukraińskie zmagania. Polecam lekturę wpisu, z nadzieją, że skłoni Was do sięgnięcia po całą powieść.

—–

Przesmyk suwalski, 25 lipca, niedziela

– Było super, jest doskonale… – wycedził pełnym sarkazmu tonem Piotr Kucharski, przyglądając się swojej twarzy na ekranie wyłączonego smartfonu. Prowizoryczne lusterko nie dawało wyraźnego obrazu, ale to, co dostrzegł, wystarczyło, by uznać, że jego wizerunek – przystojnego mężczyzny – właśnie znacząco ucierpiał. Górna szczęka bolała go jak diabli, w ustach czuł metaliczny smak krwi. Stracił obie jedynki, prawa dwójka, dotknięta językiem, ruszała się niczym rachityczne drzewo na wietrze. Pchnął ją mocniej i syknął z bólu – ząb, w towarzystwie „sąsiada”, opadł na dolną wargę. Kucharski splunął, zostawiając na piasku krwawy ślad. Wzdrygnął się na widok resztek własnego uzębienia. W porównaniu z ranami, jakie widział kilkadziesiąt minut wcześniej, zdekompletowanie szczęki było symbolicznym uszczerbkiem. A mimo to dał się ponieść poczuciu wielkiej straty… Przez moment walczył z pokusą, by zebrać zęby i schować je do kieszeni. Gdy był dzieckiem, matka kolekcjonowała jego mleczaki. „Na pamiątkę” – mówiła. Pewnie przetrwały gdzieś na strychu w rodzinnym domu, w tej graciarni bez ładu i składu. Piotr mimowolnie się uśmiechnął. Zaraz jednak spoważniał. „Nie chcę ich” – uznał. Pomysł zabrania zębów wydał mu się ostatecznie makabryczny. No i gdzieś z tyłu głowy świtało mu, że zęby przynoszą pecha. W swoim poprzednim życiu nie był szczególnie przesądny, ale odkąd trafił na Przesmyk, a świat stał się niebezpiecznym miejscem, racjonalizm zaczął u niego przegrywać z myśleniem magicznym.

Spojrzał przed siebie. Tamten nadal był nieprzytomny. Gdy Piotr dostrzegł go po raz pierwszy – po tym, jak sam odzyskał świadomość – zaczął panicznie szukać swojego Beryla. Broń najwyraźniej przepadła, choć Kucharski dobrze pamiętał, że trzymał ją w rękach, gdy nastąpił ostatni zarejestrowany przez niego wybuch. Na szczęście wciąż miał VIS-a – dotknięcie rękojeści pistoletu przywróciło mu spokój.

Tamten zaczął się budzić. Piotr przyjrzał się jego twarzy. „Chłopiec, nie więcej niż dwadzieścia dwa lata” – ocenił. Tak jak Kucharski, i on zgubił gdzieś swój hełm, odsłaniając ogoloną na zero głowę. „Nic się u was w tej kwestii nie zmieniło” – w refleksji Piotra mnóstwo było poczucia wyższości. „Jak cięli, tak tną – do gołej skóry, jak barany”.

Młodzik sięgnął dłonią do pasa. Nic tam nie znalazł; Kucharski już wcześniej upewnił się, że tak właśnie będzie. Gwałtowny ruch sprawił za to, że skrzywił twarz w bólu. Piotr dobrze wiedział, skąd ów grymas. Przeniósł wzrok na nogi chłopaka – obie miały poważne, otwarte złamania. Pokaźne fragmenty kości przebiły się nie tylko przez mięśnie i skórę – rozdarły też solidny materiał, z którego wykonano mundurowe spodnie. Okrwawione kikuty wyglądały paskudnie i złowieszczo.

– Cierpisz, skurwysynu. – W słowach Piotra nie było ani krzty współczucia.

Tamten obdarzył go spojrzeniem, w którym nienawiść mieszała się z ciekawością. „Wcale się mnie nie boi…” – to stwierdzenie rozzłościło Kucharskiego. Miał ochotę się podnieść i obdarzyć chłopaka solidnym kopniakiem w głowę. Lecz wtedy dał o sobie znać ból twarzy. Piotr jęknął i oparł głowę o ścianę dołu.

Przez chwilę pozostał w tej pozycji, zaciskając załzawione oczy.

– Gdzie jesteśmy? – tamten pytał w swoim języku, lecz Kucharski doskonale go rozumiał. Spojrzał na niego, a potem rozejrzał się. Siedzieli w jakimś dole, głębokim na półtora metra. Najpewniej był to lej, o czym świadczył stożkowy kształt wgłębienia. Pokaźnej wielkości, pewnie po lotniczej bombie, ale równie spory wyłom w ziemi mógł spowodować wielkokalibrowy pocisk artyleryjski. A przecież jedne i drugie rozorały pozycje, które jeszcze jakiś czas temu obsadzali koledzy Piotra. „Jakim cudem znalazłem się tu, z tym gościem?” – Kucharski nie miał pojęcia. „Gdzie dokładnie jest ten pierdolony dół?” – na to pytanie także nie był w stanie odpowiedzieć.

Wzniósł ramiona ku górze.

– Gdzieś – odparł, siląc się na nonszalancję.

– Nieważne gdzie, za chwilę będą tu moi towarzysze. – Łysy, jak nazwał go w myślach Piotr, położył dłonie na dnie leju. Następnie odepchnął się tak, by wygodniej oprzeć plecy o ścianę dołu. Ten ruch sprawił mu sporo bólu, co Kucharski odnotował z satysfakcją. – Daj zapalić. – Chłopak nie patrzył już na Piotra prowokująco. Skinął za to brodą na plecak, który leżał u stóp Kucharskiego. Piotr zdołał go już wcześniej przeszukać, wiedział, że jest w nim kilka paczek lucky strike’ów. Wyjął jedną, przez chwilę zastanawiając się, czy ma do czynienia z oryginalnym wyrobem. Dobrze by to świadczyło o możliwościach aprowizacyjnych armii, w której służył Łysy. Szybko uznał, że to mało prawdopodobne. Kraj, z którego pochodził młodzik – choć na poziomie propagandy gardził Zachodem – bardzo sobie cenił amerykańskie i europejskie dobra konsumpcyjne. Na oryginały jednak pozwolić sobie mogli tylko nieliczni krajanie Łysego, większości musiały wystarczyć podróbki. Czy tak było i w tym przypadku, Kucharski nie zamierzał się przekonywać. Nie palił.

Rzucił paczkę prosto w ręce mężczyzny naprzeciwko. Ten wyjął papierosa, zapalił i zaciągnął się z wyraźną przyjemnością.

– Napijemy się? – zaproponował, znów wskazując na plecak.

Piotr zaśmiał się cicho. Kilkanaście lat temu wojsko, w którym teraz służył jego wróg, poszło w kierunku głębokiej westernizacji. Obszarów nią objętych było sporo, podstawą zmiany zaś przekonanie, że odtąd liczy się każdy człowiek. Zaczęto więc dbać o wyposażenie indywidualne, co przyniosło poważną jakościową zmianę. Żołnierz, który siedział przed Kucharskim – gdyby nie specyficzny wzór kamuflażu – mógłby uchodzić za wojskowego z sojuszniczej armii. Do czasu, kiedy wyjąłby przydziałową butelkę wódki.

Wojenną rację alkoholową Piotr namierzył już wcześniej. Ba, nawet z niej skorzystał, płucząc wysokoprocentową cieczą poranione dziąsła. Teraz zrobił to samo, oddając Łysemu butelkę ze śladem świeżej krwi na szyjce. Celowo.

Młodszy z mężczyzn uśmiechnął się na ten widok. A potem posłał Kucharskiemu wyzywające spojrzenie. Nie wyczyścił szkła – po prostu odkręcił korek i nie zważając na zabrudzenie, wziął kilka głębszych łyków.

– Braterstwo krwi – powiedział i wytarł ręką usta.

Piotr zły, że nie udało mu się pognębić wroga, splunął na ziemię.

I wtedy w okolicy coś wybuchło. Kucharski skulił się na moment, oczekując kolejnej eksplozji – ta jednak nie nastąpiła. Wstał więc, mocno pochylony, wyjął pistolet i przeładował. Na moment wycelował broń w Łysego, palcem nakazując mu milczeć. A potem ostrożnie wysunął głowę ponad krawędź dołu.

Kolejna eksplozja była silniejsza, lecz nie wywołała w Piotrze niepokoju. Zdołał bowiem dostrzec saperów przeciwnika, zajętych wysadzaniem zdobycznego sprzętu. Syknął, widząc rozerwany wrak Rosomaka, którego dowódca był jego dobrym kumplem. Kucharski miał nadzieję, że „Banda Wiedźmina” przeżyła, że wóz z charakterystycznym napisem na burcie dostał się w ręce wroga bez załogi.

Kolejny wybuch, kolejny Rosomak rozpruty.

Piotr przełknął głośno ślinę. „Następne dwadzieścia pięć baniek poszło się jebać” – stwierdził ze smutkiem. Zsunął się na dno dołu.

– Musisz się poddać. – Łysy dalej znieczulał się alkoholem.

Kucharski pokręcił głową, choć nie był przekonany, że to właściwa reakcja. Bo czy dalszy opór miał sens? Sam zabił co najmniej trzech nieprzyjaciół i gdyby każdy z żołnierzy Wojska Polskiego postąpił tak samo, agresor miałby nie lada kłopot. Z drugiej strony, w boju, który niedawno się zakończył – gdy Polacy utracili już element zaskoczenia – wróg zrobił im jesień średniowiecza. Dosłownie przekopał ich stanowiska gradem stali, a przez las – który dawał schronienie Piotrowi i jego kolegom – przepchnął falę ognia, wskutek czego zginęły prawdopodobnie setki ludzi. Kucharski widział marne resztki pięknego drzewostanu, nim wrócił na dół leju.

„Czy walka z wami ma sens?” – obdarzył Łysego badawczym spojrzeniem.

Usłyszał dźwięk ciężkiego sprzętu i znów wystawił głowę. W oddali dostrzegł dwa potężne buldożery, toczące się drogą, przy której ustawiono zasadzkę. Maszyny spychały na pobocze rozbite transportery, jedna na lewą, druga na prawą stronę krajowej dwupasmówki. Tuż za nimi jechała wielka laweta. Piotr nie musiał się zastanawiać, w jakim celu. Nieprzyjaciel stracił sporo ciężkiego sprzętu, wiele ciężarówek wypełnionych wojskiem, lecz zapewne najdotkliwiej odczuł utratę supernowoczesnego czołgu. Ten przecież – wedle zapewnień propagandy – miał być niezniszczalny, a dopadł go liczący sobie kilkanaście lat pocisk z wyrzutni Spike. Wszedł od góry w wieżę i rozszarpał ją od wewnątrz – z łatwością, z jaką czynił to z czołgami starszych generacji. „Dobry żydowski szit” – Kucharski poczuł, jak ogarnia go entuzjazm.

Wiedział już, że nie należy się poddawać.

Tamtych przy drodze przybywało, Piotr założył, że za chwilę zaczną głębiej przeczesywać teren pobojowiska. Zresztą już to chyba robili, z drugiej strony trasy. Kucharski domniemywał, że tak jest – widok przesłaniał mu rozbity sprzęt. Słyszał jednak pojedyncze strzały i krótkie serie, które nie wywoływały gwałtownych reakcji żołnierzy pracujących na drodze. Pociemniało mu w oczach, uświadomił sobie, co one oznaczają. Obrócił się i wymierzył VIS-a w Łysego.

– Ale dlaczego? – spytał tamten. W jego oczach wreszcie pojawił się strach. Piotr dawno nie doświadczył tak potężnego zastrzyku satysfakcji. Zawahał się, sądząc, że ten widok mu wystarczy. Lecz zaraz znów spojrzał na nogi młodszego mężczyzny. „Wyjdziesz z tego, skurwysynu” – orzekł w duchu. „Wyjdziesz i wrócisz, a ja na to pozwolić nie mogę” – dodał. Pociągnął za spust i celnym strzałem rozłupał głowę chłopaka.

– Dlaczego? Boście tu przyszli, śmierdzące ruskie onuce – wycedził w stronę trupa. Przeskoczył do następnego dołu, potem kolejnego i jeszcze jednego. Wreszcie zaskoczony, że nie zwraca na siebie uwagi, ruszył pędem, szukając drogi między niezliczoną ilością dołów. Biegł tak przez wiele minut, na zachód. Do swoich.

—–

Szanowni, jeśli chcecie mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

– wystarczy kliknąć TUTAJ –

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Posłowie

W czasie świąt, i już po nich, dostałem sporo zdjęć, jak to zamieszczone poniżej. „Międzyrzecze” okazało się popularnym prezentem pod choinkę. Super!

Ale ja nie o tym.

Botoksowy car usiłuje sprowokować nas do słownej bitki, redefiniując sens historycznych wydarzeń związanych z wybuchem II wojny światowej. Putin pragnie zszargać opinię Polski i Polaków, co jest jednym z wielu kroków mających doprowadzić do stopniowej izolacji Rzeczpospolitej na arenie międzynarodowej. Od (nie)mądrości polskich władz zależy, czy i na jakich warunkach damy się wciągnąć w tę awanturę.

Jej ostateczny cel, patrząc z perspektywy Moskwy, jest jasny – powrót Polski do rosyjskiej strefy wpływów.

Oczywiście, aby tego uniknąć, trzeba nam czegoś więcej niż sprawnej polityki zagranicznej. Istotne są też kwestie obronności. Piszę o tym w „Posłowiu” do „Międzyrzecza” – czas ujawnić jego obszerny fragment.

Ps. Skróty wynikają z konieczności zachowania w tajemnicy istotnych elementów fabuły.

*         *          *

„My, Polacy, słusznie zarzucamy sobie tkwienie w złudnych nadziejach, w przekonaniu, że „jakoś to będzie”. A zarazem trawi nas czarnowidztwo, sprowadzające się do stwierdzenia, że „nie warto nic robić, bo i tak się nie uda”. Targamy się w tej sprzeczności, umacniając ją fantazmatami, tkanymi z wyobrażeń o własnej wyjątkowości, oraz nieprzemyślanymi działaniami, które stwarzają pozory dbania o narodowy interes.

I tylko czasem coś nam wychodzi, samo z siebie, przypadkiem.

Stawiamy na nieistotne geopolitycznie Węgry, odwołując się do wydumanej przyjaźni. Redukujemy sojusze do współpracy ze Stanami Zjednoczonymi, ignorując emocjonalną niestabilność przywódcy tego kraju. Zbroimy się „po łebkach”, tworząc w armii wyspy nowoczesności, tak od siebie oddalone, że nie sposób sensownie wykorzystać ich potencjału. Oddajemy wojsko w ręce człowieka, który funduje mu koszmarne czystki.

W tym samym czasie, na paradach i w posłusznych władzy mediach, tworzymy złudzenie silnych, zwartych i gotowych, pielęgnując przy tym mit wspaniałej husarii, sarmackiej przeszłości, państwowej potęgi, która zawojowała przed wiekami znaczną część Europy.

I jednocześnie machamy ręką, gdy pytają nas o zachodnie gwarancje bezpieczeństwa. „Będzie, jak było” – mówimy, z masochistyczną lubością wypowiadając frazę, że „oni znów nas zdradzą”. Choć w głębi ducha wierzymy, że jednak nie, bo przecież NATO i Unia Europejska – do których niegdyś przystąpiliśmy – to najsilniejszy militarny sojusz i najmocniejsza gospodarcza wspólnota na świecie.

W tej kompulsywnej autoszarpaninie walimy na odlew we własnych żołnierzy, traktując ich jak darmozjadów, „chłopców napalonych na duże zabawki”. Nieprzydatne zabawki – twierdzimy – bo przecież nie zapewnią nam bezpieczeństwa. Bo największy wróg i tak „nakryje nas czapkami” – tyle ma ludzi i sprzętu. Lepiej więc przeznaczmy publiczne pieniądze na coś bardziej sensownego – na przykład na pięćset plus.

A na Kremlu zacierają ręce…

Nie, nie wierzę, by w najbliższej przyszłości Rosja napadła na Polskę. Lecz przez lata tkwiąc jedną nogą w świecie wojskowych, przyjąłem po części ich punkt widzenia. Jest więc dla mnie jasne, że armia musi sposobić się na rozmaite zagrożenia, także te najgorsze. Rosyjskie, choć relatywnie nieduże, jest jednym z nich.

I trzeba to robić z głową, w oparciu o racjonalne przesłanki – od razu zakładając, że da się zwyciężyć.

„Nadzieja jest w zwycięstwie” – brzmi motto serii Warbook. Nie wspominam o nim przypadkiem, uważam bowiem, że idealnie oddaje istotę rzeczy. Z Rosją można zwyciężyć, można mieć nadzieję na taki sukces. Oczywiście, szyty na miarę – nie chodzi mi o bombastyczne wizje polskiej flagi powiewającej nad Kremlem. „To se ne vrati” – jak mawiają nasi południowi sąsiedzi. Nasze zwycięstwo z Rosją to kraj ocalony przed okupacją. Tylko i aż tyle.

Nie wszystko rzecz jasna da się przewidzieć i nie każde zagrożenie jesteśmy w stanie zniwelować. Federacja to mocarstwo atomowe – o tym zawsze trzeba pamiętać. Stąd nadzieja, nie pewność.

Ta nadzieja winna się zasadzać na mocnych podstawach – najważniejszą z nich jest relatywna siła armii. Nasze wojsko musi być zdolne zadać Rosjanom takie straty, których wizja uczyni wojnę nieopłacalną.

Czy współczesne Wojsko Polskie ma taką moc? Już nie – i winą za to należy obciążyć polityków. Nie tylko tych, którzy rządzą nami w ostatnich latach.

Dziś, bez książkowej „Polisy”, nie dalibyśmy rady. Lecz scenariusz, w którym nie musielibyśmy sięgać po tak drastyczne środki, jest na wyciągnięcie ręki. Polska dysponuje potencjałem ekonomicznym, gospodarczym i intelektualnym na tyle dużym, by w nieodległej przyszłości zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa. (…). Trzeba nam tylko mądrych polityków. I dowódców, którzy nie będą nosić parasoli nad urzędnikami z politycznego nadania, a asertywnie wyartykułują potrzeby armii. I dopilnują ich realizacji.

Czas płynie i nie działa na naszą korzyść. (…)”.

romek

—–
Nz. głównym, ilustracyjnym, zniszczony ukraiński czołg. Okolice wioski Piski, wiosna 2015/fot. własne
Zdjęcie nr 2 – „Międzyrzecze” jako choinkowy prezent/fot. Roman Szaga

Postaw mi kawę na buycoffee.to