Analogia

Niespełna rok temu ukazała się moja książka „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Otwiera ją rozdział pt. „Analogia”, zdaniem wielu recenzentów „wbijający w fotel”. Kolejna rocznica rosyjskiej pełnoskalowej agresji na Ukrainę to właściwa okazja, by zaprezentować go Czytelnikom, którzy książki nie znają. Dlaczego? O tym w samym materiale.

Ów tekst powstał na przełomie 2023 i 2024 roku, odnosi się zatem do sytuacji z tamtego okresu.

*          *          *

Analogia to użyteczna metoda, gdy próbujemy wyjaśnić zawiłości rozmaitych zjawisk. Historyczna pozwala nam „namierzyć” punkty wspólne dla przeszłości i teraźniejszości, co bywa przydatne w prognozowaniu przyszłości. Historia wszak – jak mówi popularne powiedzenie – lubi się powtarzać. Narzędzia per analogiam można też użyć w formule historii alternatywnej/rzeczywistości równoległej – po to, by czytelnik (widz, słuchacz), poprzez osadzenie w bliższym mu kontekście, lepiej zrozumiał istotę opisywanych procesów. Wojna w Ukrainie toczy się „za miedzą”, Polacy na co dzień stykają się z Ukraińcami – uchodźcami i osobami, które wybrały nasz kraj jako miejsce do życia jeszcze przed inwazją. Mimo to nie zawsze potrafimy wyobrazić sobie, co przeżywają nasi sąsiedzi ze Wschodu. A nieznajomość geografii Ukrainy dodatkowo utrudnia zrozumienie. Dlatego zdecydowałem się na myślowy eksperyment i przeniesienie ogólnych realiów rosyjsko-ukraińskiej wojny na grunt polski.

By ów zabieg miał sens, musimy założyć, że Polska nie jest członkiem NATO (zapewne nie jest także w Unii Europejskiej). Utrzymuje z Zachodem poprawne relacje, aspiruje doń (także formalnie), ale realnie znajduje się w „szarej strefie bezpieczeństwa”. No więc załóżmy, że taka Polska w 2014 roku utraciła na rzecz Rosji po jednej trzeciej województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ze stolicami włącznie.

W lutym 2022 roku zamrożony konflikt zmienił się w pełnoskalową wojnę. Armia rosyjska uderzyła na pięciu zasadniczych kierunkach – z okupowanego Olsztyna i Białegostoku na Warszawę, z białoruskiego Brześcia zaś na Lublin, skąd planowano przedrzeć się na południe kraju wzdłuż linii Wisły. Z zajętych terenów Warmii i Mazur wyszło też uderzenie w stronę Trójmiasta (przez Elbląg, w 2014 roku utracony, a następnie odbity przez Wojsko Polskie) oraz kolejne, prowadzone po osi Iława–Grudziądz–Bydgoszcz – oba z zamiarem odcięcia Polski od morza. Nadbrzeżny kierunek operacyjny na dalszym etapie miał zostać wsparty desantem morskim – wysadzonym między Słupskiem a Koszalinem – do którego ostatecznie nie doszło. Przeprowadzono za to, w pierwszych godzinach inwazji, desant śmigłowcowy w Modlinie. Elitarne oddziały spadochroniarzy miały przejąć port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa – po uprzednim zajęciu mostu na Wiśle – pomaszerowałaby na stolicę z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku metropolii lądem.

Utrata Warszawy i towarzysząca jej anihilacja władz państwowych miały być niczym dekapitacja – złamać wolę walki tych Polaków, którzy zamierzali stawiać opór. Generalnie jednak rosyjskie dowództwo nie przewidywało poważniejszej akcji obronnej. „Polska to nie Zachód, ale Polacy są zachodnimi słabościami na wskroś przesiąknięci. To wygodnickie, rozlazłe panicze, w dodatku rozczarowane własnym państwem. Nie sięgną po broń, a wielu po prostu pryśnie za granicę”, przekonywała kremlowska propaganda.

Defetyzm Polaków miał Rosjanom pozwolić na aneksję wschodniej Rzeczypospolitej, między Bugiem a Wisłą, oraz północy kraju, do linii wyznaczonej biegiem rzeki Noteć. W pozostałej części zachodniej Polski Kreml zamierzał ustanowić marionetkowe państwo – ze stolicą w lewobrzeżnej Warszawie – będące buforem od znienawidzonego NATO. Jeszcze na kilka dni przed inwazją na Kremlu rozważano, czy Szczecin i jego infrastruktura warte są wspólnej granicy z Niemcami. Większość generalicji wolała takiej opcji uniknąć – rozszerzyć bufor (w ich języku „głębię operacyjną”) aż po Bałtyk – jednak górę wzięły względy prestiżowe, ubrane w płaszczyk przekonującej narracji ekonomicznej.

Czas mocno utemperował ambicje Rosjan. Desant w Modlinie wpadł w zasadzkę – Polacy, ostrzeżeni przez Amerykanów i własne służby, urządzili spadochroniarzom krwawą jatkę. A po pięciu tygodniach ciężkich walk wyparli rosyjskie oddziały nie tylko spod Warszawy, ale i z reszty zajętego przez nich w dwóch trzecich Mazowsza. W wyzwolonym Legionowie – podobnie jak w Wołominie i Radzyminie – na światło dzienne wyszły bestialskie mordy, jakich dopuścili się okupanci. Ich skala i brutalność zszokowały świat. Legionowo, gdzie zamordowanych cywilów było najwięcej (ponad czterystu), stało się odtąd symbolem i synonimem rosyjskiego bestialstwa.

Marsz na Lublin i próba przejęcia województwa lubelskiego również nie przyniosły pożądanych przez Moskwę skutków. Choć jeszcze pod koniec lutego 2022 roku rosyjskie oddziały usiłowały wedrzeć się do centrum stolicy Lubelszczyzny, w połowie maja Polacy pognali ich do przygranicznej Włodawy.

Natarcia na północy – których wspólnym celem był Szczecin – utknęły w Gdańsku i pod Bydgoszczą.

Rozpoczęta w drugiej połowie kwietnia 2022 roku bitwa o północny wschód nie skończyła się spektakularnymi zdobyczami i rozbiciem Wojska Polskiego. Po trzech miesiącach mozolnego marszu na zachód i południe Władimir Putin zażądał od wojskowych, by do końca sierpnia „wyzwolili” chociaż całość województw warmińsko-mazurskiego i podlaskiego. Zadanie zrealizowano częściowo, zajmując niemal całą Warmię i Mazury oraz połowę Podlasia. W rękach Rosjan znajdowały się wtedy także obszerne połacie województwa lubelskiego, pomorskiego i kujawsko-pomorskiego. Ale potem – we wrześniu 2022 roku – nastąpiła polska kontrofensywa, która wyparła okupantów z Lubelszczyzny. W ciągu zaledwie kilkunastu dni wyzwolono Chełm, Krasnystaw i Zamość. W rękach Rosjan pozostał jedynie Hrubieszów i okoliczne wsie. I znów, jak na Mazowszu, na odzyskanych terenach odkryto katownie, miejsca masowych zbrodni i pochówków. 15 września 2022 roku w lesie w pobliżu Chełma znaleziono kilka obszernych grobów, w tym jeden z 447 zwłokami. U większości zmarłych ujawniono ślady gwałtownej śmierci, a w przypadku 30 ciał odkryto ślady tortur i egzekucji, w tym liny założone na szyjach, związane za plecami ręce, złamane kończyny i okaleczone genitalia.

Tym razem reakcja opinii publicznych i polityków była bardziej powściągliwa – świat otrzaskał się już z rosyjskim bestialstwem.

Ale miało ono i dla Rosjan zgubny charakter, wzmacniało bowiem wolę walki żołnierzy Wojska Polskiego. Determinacja Polaków dała o sobie znać szczególnie podczas ciężkich jesiennych bojów na Żuławach, zakończonych ucieczką okupantów z Gdańska. Wyzwolenie jedynego zajętego w trakcie pełnoskalowej inwazji miasta wojewódzkiego stanowiło dla Kremla poważny cios, zwłaszcza że stało się to 11 listopada, w Święto Niepodległości Rzeczypospolitej. Robiąc dobrą minę do złej gry, Putin orzekł wówczas, że „cele Rosji w Polsce nie ulegają zmianie”. A posłuszne Kremlowi media ogłosiły sukces w postaci wycofania się za Wisłę na „lepsze pozycje obronne”.

Zimowe ofensywy z przełomu 2022 i 2023 roku – powietrzna i lądowa – nie przeniosły Polski w średniowiecze, co miało być skutkiem zniszczenia jej systemu energetycznego, ani też nie doprowadziły do załamania się linii frontu. Lotnictwo Rosji okazało się niedostatecznie mocne w konfrontacji z polską obroną powietrzną, a wojska lądowe zbyt wyczerpane, żeby pozwolić sobie na coś więcej niż kilka punktowych uderzeń. W takich okolicznościach zaczęło się fetyszyzowanie zmagań o Łomżę, czemu sprzyjała reaktywna postawa polskiej propagandy, która także nadała miastu duże symboliczne znaczenie. Jego upadek w połowie maja 2023 roku był ostatnim akordem rosyjskiej zimowej ofensywy na lądzie. W jej trakcie zdobyto 80 km2 terenu, za cenę 100 tys. zabitych i rannych żołnierzy i najemników. Ta dramatyczna nieefektywność jedynie uwypukliła potrzebę propagandowego rozdęcia łomżyńskiego „sukcesu”.

Wyglądało to żałośnie – w lutym 2022 roku mieliśmy zapowiedzi typu: „Trzy dni i Warszawa nasza” (dwumilionowa metropolia…), w maju 2023 roku wielką radość sprawiało Rosjanom zdobycie 60-tysięcznego przed wojną miasteczka. A i nawet z tego nie mogli się długo cieszyć, bo wkrótce – na początku czerwca – ruszyła polska kontrofensywa. I to ona przyciągnęła uwagę komentatorów i opinii publicznej.

Polskie uderzenie wyprowadzono w pasie Brodnica-Lidzbark-Mława, a jego celem było wyrąbanie korytarza do Zatoki Gdańskiej i Zalewu Wiślanego. Plan zakładał dwa natarcia: od Brodnicy wzdłuż drogi krajowej nr 15 i od Mławy z osią wyznaczoną trasą E-77. Celem obu ugrupowań było zajęcie Ostródy – ważnego węzła logistycznego – a następnie wspólny już marsz na Elbląg. Powodzenie tej fazy operacji oznaczałoby, że między wolną Polską – na północy, poza wyjątkami, leżącą za Wisłą – a oczyszczonym z okupantów korytarzem znalazłoby się siedem do dziewięciu rosyjskich brygad. Tkwiłyby niczym w worku, najwięcej z nich w zakolu „królowej polskich rzek” – w trójkącie między okupowanym Grudziądzem a niezajętymi Bydgoszczą i Toruniem. Likwidacją tego zgrupowania miano się zająć w kolejnej odsłonie kontrofensywy, choć w sztabie naczelnego dowódcy WP nie brakowało optymistów, przekonanych, że izolacja skłoni rosyjskich dowódców liniowych do poddania się. Tak czy inaczej, finalnym rezultatem miało być całkowite uwolnienie od Rosjan województw pomorskiego i kujawsko-pomorskiego oraz rozpoczęcie rekonkwisty Warmii i Mazur.

Rozpoczęcie z przytupem, wszak odzyskanie Elbląga byłoby nie lada sukcesem także w wymiarze propagandowym. Wiosną 2022 roku miasto stało się symbolem polskiego oporu. Oblężone, wytrwało ponad dwa miesiące, w trakcie których Rosjanie całkowicie je zniszczyli, zabijając jedną czwartą mieszkańców. Wielu cywilów zginęło podczas prób opuszczenia Elbląga – strzelano do nich nawet w konwojach, na które uprzednio godziło się rosyjskie dowództwo. Ginęli najmłodsi – co najmniej sześciuset nieletnich w ruinach zbombardowanego teatru. Agresorzy zrzucili na przemieniony w schron budynek bombę, mimo iż wyraźnie oznaczono go sporządzanym po rosyjsku napisem dzieci. O zagładzie miasta mówił wówczas cały świat, powstały na ten temat przejmujące dokumenty, a i Kreml – na swój sposób – przyłączył się do podnoszenia rangi Elbląga jako symbolu. Zaraz po jego zdobyciu zaczęła się pokazowa odbudowa, co jakiś czas wizytowana przez samego Putina (bądź jego sobowtóry).

Na sukces Polaków miało zapracować nie tylko wysokie morale, ale i zachodni sprzęt. Rzeczpospolita jeszcze przed wojną, w ograniczonym zakresie, dysponowała technologią militarną inną niż poradziecka i własna. Lecz było jej za mało, aby wyższą jakością niwelować rosyjskie przewagi ilościowe. Wiosną 2022 roku Zachód zdecydował się wspierać sprzętowo Wojsko Polskie, ruszyły więc – via Niemcy, Czechy i Słowacja – dostawy obejmujące zarówno wojskową drobnicę, jak i zaawansowane systemy. Wartość tej pomocy, w czerwcu 2023 roku osiągająca pułap 80 mld dol., była więc niebagatelna. Polaków cieszyły zwłaszcza pozyskane od Niemców czołgi Leopard 2 i amerykańskie transportery opancerzone Bradley. Ale nie brakowało też powodów do zmartwień – zakres wsparcia był niewystarczający, mówiło się wręcz o „kroplówce”. Dobrze ilustrowała to kwestia samolotów bojowych – Zachód długo odmawiał Polsce wysłania własnych konstrukcji. Siły Powietrzne RP przetrwały pierwsze rosyjskie uderzenie z 24 lutego 2022 roku, a ich skład uzupełniły później maszyny eks-sowieckie, podarowane przez kraje dawnego bloku wschodniego. Pozwalało to na ograniczoną aktywność lotnictwa, jednak zdecydowanie za małą jak na wymogi kontrofensywy. Nawet w obliczu szokującej indolencji rosyjskich sił powietrznych.

W zgodnej ocenie wielu analityków polska armia nie była gotowa do kontrofensywy. Pierwotnie mówiono głównie o braku przewagi powietrznej, lecz szybko okazało się, że słabości są także gdzie indziej. Rosjanie dobrze przygotowali się do obrony – stworzyli kilka linii umocnień i potężne pola minowe. Czołgi były wobec nich nieprzydatne, niekiedy wręcz bezbronne – na Polakach zemścił się brak dostatecznej liczby trałów przeciwminowych. Dramatycznie zabrakło systemów walki radioelektronicznej (WRE). W tej wojnie, w jej pełnoskalowej odsłonie, od początku używano dronów. Gdy ruszyła polska kontrofensywa, Rosjanie masowo wysłali w powietrze własne aparaty, zapewniając im szczelny parasol WRE. Bezpilotniki dziesiątkowały atakujące oddziały jeszcze na pozycjach wyjściowych. Co więcej, rosyjskim żołnierzom nie zabrakło motywacji do walki. W polskim sztabie zakładano, że silne pierwsze uderzenie wywoła u wroga panikę i doprowadzi do kaskadowego załamania frontu. Doświadczenia z działań na Lubelszczyźnie były w tym zakresie obiecujące…

Nic takiego się nie wydarzyło. A polskie oddziały nie osiągnęły nawet Ostródy. Na lewej flance uwikłały się w krwawe boje o Nowe Miasto Lubawskie, na prawej – w równie zaciekłe zmagania o Nidzicę. Obie miejscowości ostatecznie zajęto, ale obu powstałych przy okazji wybrzuszeń w rosyjskich liniach nie udało się połączyć. Po pięciu miesiącach „bicia głową w mur” naczelne dowództwo WP przyznało się do niepowodzenia kontrofensywy.

W listopadzie 2023 roku inicjatywa operacyjna przeszła w ręce Rosjan. Lecz ich atakom daleko było do rozmachu, z jakim armia rosyjska weszła do boju w lutym 2022 roku. Generałowie Federacji najwyraźniej postanowili skupić się na obronie dotychczasowych zdobyczy, do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych.

Pod koniec drugiego roku konfliktu w pełnoskalowej odsłonie 90 proc. Polaków oczekiwało od władz i armii dalszego prowadzenia walki, niemal 80 proc. wierzyło, że zakończy ją pełne zwycięstwo, rozumiane jako przywrócenie granic sprzed 2014 roku. Rzadko kto zadowalał się samym zachowaniem niepodległości, choć świadomość, że stało się to mimo gigantycznej różnicy potencjałów między Rosją a Polską, była dla wielu Polaków powodem do dumy.

Inaczej przedstawiały się nastroje w krajach, które Rzeczypospolitej udzielały wsparcia. Zachodnie społeczeństwa były wojną coraz bardziej zmęczone, nasilała się presja na polityków, aby ograniczyć czy wręcz zakończyć wsparcie. Tym samym zmusić Warszawę do rozmów z Moskwą, a choćby i w formule „pokój za ziemie” (już zajęte terytoria Polski). Takie głosy silne były przede wszystkim za Odrą, gdzie coraz większy posłuch zyskiwała prawicowa i prorosyjska Alternatywa dla Niemiec (AfD). Niekorzystne dla Polski procesy społeczno-polityczne zachodziły też na Słowacji, gdzie władzę pod koniec 2023 roku przejęli populiści, deklarujący „dystans wobec wojny”. Oba kraje stanowiły huby logistyczne, przez które nad Wisłę docierała większość zagranicznej pomocy wojskowej. Wypadnięcie z koalicji wspierającej Rzeczpospolitą Niemiec i Słowacji byłoby dla Warszawy dramatem. Jeszcze większym ewentualna wolta USA – dotąd najhojniejszego donatora. Tymczasem w Stanach zaczynała się kampania wyborcza, a głównym kandydatem republikanów pozostawał były prezydent Donald Trump, zafascynowany Putinem ekscentryk i nade wszystko zdecydowany przeciwnik pomocy dla Polski. Pomocy, bez której Rzeczpospolita – z jej zdemolowaną przez wojnę gospodarką i przemysłem – mogłaby nie przetrwać.

Niezależnie od ponurych scenariuszy na przyszłość i ogólnych trudów wojny, na obszarze dwóch trzecich Polski toczyło się w miarę normalne życie. Na Szczecin, Poznań, Wrocław, Katowice, Kraków co jakiś czas spadały pociski manewrujące, zrzucane z bombowców strategicznych operujących nad Federacją. Rosjanie co kilka dni ostrzeliwali z artylerii Trójmiasto (szczególnie porzucony wcześniej Gdańsk). Ich rakiety i drony – odpalane z obszaru Białorusi – regularnie spadały na Lublin, zwłaszcza jego przedmieścia, mocno pokiereszowane w walkach z 2022 roku. Jednak najzacieklejsze ataki z wykorzystaniem pocisków dalekiego zasięgu i dronów wymierzone były w Warszawę (w której podczas prób oblężenia ucierpiało około 5 proc. zabudowy). Miejscowa obrona przeciwlotnicza – oparta na amerykańskich i niemieckich systemach – z powodzeniem udaremniała miażdżącą większość uderzeń. O stolicy Polski mówiło się, że ma najlepszą OPL w Europie, czego pośrednim dowodem były zagraniczne delegacje, co rusz przyjeżdżające do Warszawy (pociągami z Berlina, bo komunikacja lotnicza została w lutym 2022 roku zawieszona).

W podobnym tonie wypowiadano się o polskim wybrzeżu. I nie chodziło tylko o nagromadzenie wojska i przeszkód inżynieryjnych wzdłuż linii brzegowej od Gdańska po Świnoujście. Nadbrzeżne dywizjony rakietowe trzymały rosyjską Flotę Bałtycką z dala od lądu. Po utracie w kwietniu 2022 roku krążownika „Moskwa” – flagowej jednostki zgrupowania czarnomorskiego, wysłanej na Bałtyk do wsparcia inwazji – Rosjanie zrezygnowali z pomysłu przeprowadzenia operacji desantowej. Latem i jesienią 2023 roku Polacy wykonali kilkanaście uderzeń lotniczych na bazy w Bałtijsku i Królewcu. Wykorzystano w nich drony oraz zachodnie pociski manewrujące. Utrata kilku cennych jednostek, w tym trafionego w doku nowego okrętu podwodnego, zmusiła rosyjską admiralicję do ewakuacji większości floty do Petersburga (Kronsztadu). Latem 2023 roku nadbałtyckie plaże od Władysławowa po Międzyzdroje niemal jak przed wojną zapełniły się miłośnikami słonecznych i morskich kąpieli. Był to dowód niezłomności, żywotności, siły mechanizmów adaptacyjnych, tęsknoty za normalnością, ale i poczucia względnego bezpieczeństwa, żywionego przez Polaków.

Wakacyjne radości nie zmieniały faktu, że według danych ONZ z końca lata 2023 roku na świecie było sześć milionów polskich uchodźców. Najwięcej – 4,1 mln – przebywało w krajach Unii Europejskiej, połowa z tej grupy w Niemczech i Francji (kolejno 1,15 mln i 970 tys.). Dodatkowo ponad pięć milionów osób miało status uchodźców wewnętrznych, czyli nadal przebywających na terenie Polski, choć z dala od swoich domów. W sumie po 24 lutego 2022 roku miejsca stałego pobytu opuściło 15 mln Polaków. Od tego czasu do domów wróciło cztery miliony osób, spośród nich milion z zagranicy.

Do końca 2023 roku działania zbrojne kosztowały życie 70 tys. żołnierzy Wojska Polskiego, 150 tys. zostało rannych. Zginęło również 70 tys. cywilów, drugie tyle odniosło rany. Straty rosyjskie szacowano na 350 tys. poległych i rannych wojskowych. A wojna wciąż trwała…

*          *          *

Strach się bać, prawda? Ale dzięki Ukraińcom, którzy w ciągu trzech ostatnich lat drastycznie pogruchotali rosyjską armię, taki scenariusz, zwłaszcza z uwzględnieniem rzeczywistych realiów, jest mało prawdopodobny.

A propos tychże realiów – Polska jest gdzie jest, w znacznie lepszej sytuacji niż Ukraina w 2014 i 2022 roku. Lękamy się o wiarygodność naszego najważniejszego sojusznika – chyba słusznie – ale to nie zmienia faktu że są inni, a i my mamy „twarde argumenty”. Na przykład coś, czego zabrakło Ukraińcom, a co świetnie zilustrował Bartek Bera, jeden z najlepszych fotografów lotniczych w Europie. Nowoczesne, dobrze wyszkolone i wyposażone siły powietrzne. Ktoś powie, że małe. Nominalnie owszem, ale każdy z naszych „efów” wart jest więcej niż kilkanaście rosyjskich maszyn i ich pilotów. A teraz przemnóżcie to razy potencjał całej „naszej” Europy.

Załączam więc do wpisu Bartkowe zdjęcia, bo owszem, chcę Was skłonić do refleksji, ale zarazem zrobić coś, co robię od trzech lat. Dać optymizm i nadzieję.

Na zdjęciach, obok naszych „szesnastek” z 31. Bazy Lotnictwa Taktycznego, widzimy też norweskie F-35. Sojusznicy pełnią w Polsce rotacyjny dyżur bojowy, stąd pod ich skrzydłami „ostre” uzbrojenie. Oglądam te fotografie raz za razem i trudno mi oprzeć się wrażeniu, że „jest moc!”.

—–

Moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

„Alfabet…” – z autografem i pozdrowieniami – możecie nabyć w sklepie na Patronite. Są tam też inne moje książki, w tym powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz political/war fiction, dziejące się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Całą ofertę znajdziecie na stronie pod tym linkiem.

Zasadzka

Dziś będzie nieco lżej (choć nie do końca…), a post ów dedykuję przede wszystkim nowym Czytelnikom, którzy pojawili się tu w ostatnim czasie. Poniżej fragment powieści pt.: „Międzyrzecze. Cena przetrwania”. Wydałem tę książkę w 2019 roku i do głowy mi wówczas nie przyszło, jak bardzo antycypuję przyszłość. Z tą różnicą, że u mnie wojna toczy się między rosją a Polską, nie Ukrainą. Ale ów wymyślony konflikt (założyłem, że rozgrywa się w 2021 roku) z dużym podobieństwem przebiega tak, jak rzeczywiste rosyjsko-ukraińskie zmagania.

Polecam lekturę wpisu, z nadzieją, że skłoni Was do sięgnięcia po całą powieść. Informacje o tym, gdzie i jak ją nabyć znajdziecie pod tekstem.

Tam też zamieszczam przyciski „wsparciowe”, wszak piszę – także książki! – w istotnej mierze dzięki Wam, Waszym „kawom” i subskrypcjom. Z góry dziękuję za dokonane i kolejne wpłaty! No i do sedna.

—–

Okolice Świdnika, rejon natarcia 2 Gwardyjskiej Dywizji Zmechanizowanej, 28 lipca, środa

Odstrzelona wieża T-72 leżała do górny dnem, kilkanaście metrów od zakopanego w ziemi podwozia. Wokół walały się kostki reaktywnego pancerza, łuski wystrzelonych pocisków, wyrzucone siłą podmuchu elementy wyposażenia czołgu. Były też dwa ciała – nadpalone, poskręcane i zdekompletowane. Jednemu z czołgistów brakowało głowy. Wnętrzności wylewały się przez otwór w szyi, gęsto obsadzony rojem much. Nogi drugiego z trupów kończyły się wraz z udami. Tego Polaka ogień usmażył aż do piersi, zwęglone kikuty nie wyglądały tak strasznie. Za to twarz żołnierza…

Władimir Sokołow splunął z obrzydzenia. Z pustego oczodołu wyleciał właśnie insekt, inne dobierały się do resztek zawartości drugiego oka. Wysoka temperatura nie tylko zniszczyła narząd wzroku – strawiła też włosy i w kilku miejscach skórę głowy, odsłaniając fragmenty czaszki.

Pułkownik pochylił się nad poległym i dotknął palcami jego nadpalonego kombinezonu.

– Takie samo gówno jak nasze – szepnął pod nosem. Polscy czołgiści – podobnie jak rosyjscy pancerniacy – wciąż nie doczekali się trudnopalnych mundurów. W trzecim dziesięcioleciu XXI wieku, gdy w armiach używano już tylu technologicznych cacek, było to trudnym do zrozumienia faktem. Pułkownik westchnął. „Z drugiej strony…” – pomyślał – „…nawet najlepszy materiał by was nie uratował”. Rozlane plamy stopionego piasku jasno wskazywały, że w tym miejscu niedawno rozpętało się prawdziwe piekło. – Mieli, co chcieli – skwitował swoje rozważania Sokołow.

Zaczęli Polacy. Rosjanin musiał przyznać, że wróg był świetnie wstrzelany w szosę, którą przemieszczał się jego batalion zmechanizowany. Przeciwnik zajął trzy pobliskie wzgórza, ustawiając na nich zamaskowane czołgi. To one zagrzmiały jako pierwsze. Na rozkaz Sokołowa ostrzeliwane transportery usiłowały rozpełznąć się na boki. Lecz gdy tylko kilka pierwszych BTR-ów zjechało na pola, dwa z nich niemal dosłownie utonęły w grząskim, zalanym wcześniej gruncie. Trzy maszyny jakoś zdołały wrócić na utwardzoną jezdnię. Na próżno – dwie z nich wkrótce trafiły pociski z czołgowych armat Polaków.

Pułkownik początkowo spanikował. Zwłaszcza gdy do walki włączyły się ekipy wyrzutni przeciwpancernych, rozmieszone kilkaset metrów od drogi. Z lewej i prawej przyleciały rakiety, niszcząc kilka kolejnych wozów. Sokołow rozkazał piechocie opuścić transportery. Intencje miał dobre, pojazdy bowiem były jak trumny. Wtedy jednak do akcji weszły kolejne sekcje ogniowe wroga. Kępy wysokiej trawy – całkiem nieźle widoczne z szosy – okazały się stanowiskami karabinów maszynowych i moździerzy. Polacy cięli po podwładnych pułkownika przez dobre dwie minuty. Ten wreszcie zarządził odwrót, co oznaczało przepychanie się między uszkodzonymi i zniszczonymi transporterami.

Sokołow nie zamierzał odpuszczać. I wróciła mu zimna krew. Jego żołnierze mieli na wyposażeniu Kornety – zestawy przeciwpancerne nie gorsze od posiadanych przez Polaków Spike’ów. W zamieszaniu, które powstało na drodze, nieprzyjaciel przeoczył operatorów, którzy pędem rozstawili przenośne zestawy. Oba zagrzmiały niemal jednocześnie i dwie rakiety pomknęły w stronę czołgów. Kornety nie pudłowały – oba polskie T-72 zamilkły. Trzeci już wcześniej wyłączył się z walki, co pułkownik zarejestrował mimo potężnej dawki innych bodźców. Uznał wtedy, że ten przeciwnik nie stanowi już zagrożenia. Najpewniej miał kłopoty z armatą, tak dalece wysłużoną, że po kilku strzałach często odmawiała posłuszeństwa. Wywiad wojskowy informował o tym w specjalnym biuletynie, rozesłanym do jednostek liniowych tuż przed inwazją.

Odwrót, choć początkowo chaotyczny, szybko nabrał cech zorganizowanego. Batalion Sokołowa był w końcu elitą rosyjskiej armii. Nie przekładało się to jakoś szczególnie na wyposażenie, lecz na dyscyplinę i profesjonalizm – owszem. Wycofujące się wozy coraz skuteczniej odgryzały się Polakom. 30-milimetrowe armaty gasiły stanowiska jedno po drugim. Nie próżnowali również strzelcy. Ci jednak bardziej skupiali się na ewakuacji rannych kolegów.

Dziewięć minut po pierwszej salwie Rosjanie wyszli spod ognia. I z miejsca dostali cios w plecy. Niczym duchy pojawiły się za nimi cztery Rosomaki, niszcząc kilkanaście ciężarówek z amunicją i zaopatrzeniem. A potem przecięły szosę i pomknęły w las, sobie tylko znaną ścieżką. Za ostatnią z maszyn pofrunął Kornet, znów zaliczając bezbłędne trafienie. Rakieta przebiła tylny właz i rozniosła eksplozją wnętrze polskiego transportera. Makabryczny widok resztek ciał załogi i desantu nie ukoił emocji pułkownika. Był wściekły i z ogromną niecierpliwością oczekiwał na lotnicze wsparcie, wywołane kilka minut wcześniej. „Polacy wciąż wodzą nas za nos!” – Sokołow myślał o nieprzyjacielu z mieszaniną nienawiści i podziwu. „Oszukali nasz wywiad, dymają nasze rozpoznanie. Teren miał być czysty, a ja wpadłem w zasadzkę, jakby to był Afganistan sprzed czterdziestu lat!”

Samoloty operujące z bazy w białoruskich Baranowiczach przyleciały na bardzo niskim pułapie. Obładowane rakietami szturmowe Su-25 zjawiły się bez myśliwskiej osłony. To akurat pułkownika nie zdziwiło. Był w Polsce już czwartą dobę, a tylko raz oglądał pojedynczy F-16, szybko zresztą strącony przez rosyjską maszynę. Niska aktywność lotnictwa nieprzyjaciela dawała Rosjanom duży komfort, pozwalała też na zalecane przez dowództwo oszczędności. A przecież myśliwce były wyjątkowo paliwożerne…

Samo wspomnienie tego rozkazu kłuło w dumne serce Władimira Sokołowa. Rosja, śpiący na złożach ropy największy kraj świata, z trzecią co do wielkości armią, zmuszała swoich żołnierzy do powściągliwego używania środków bojowych i paliw. „Musi być z nami naprawdę źle…” – stwierdził pułkownik, gdy dowódca dywizji poinformował go o „wytycznych materiałowych”.

Suchoje przeorały teren, na którym Polacy urządzili zasadzkę – nikt tam nie miał prawa przeżyć. Gdy szturmowce odleciały, Sokołow – na burcie pierwszego wozu – wrócił w miejsce potyczki. Potem, ze wzgórza, gdzie Polacy ustawili jeden ze swoich czołgów, przyjrzał się pobojowisku.

Źle to wyglądało.

Wciąż stał w tym samym miejscu, słuchając raportu zastępcy. Informacja o utraconych bezpowrotnie jedenastu transporterach niespecjalnie go zmartwiła. Na stacji kolejowej w Brześciu na własne oczy widział całe eszelony zapasowych wozów, których liczba pozwoliłaby na odtworzenie co najmniej kilku takich batalionów, jak jego. Co ciekawe – Sokołow przypomniał sobie swoje zdziwienie – dworca i cennych zapasów nie ochraniały żadne oddziały przeciwlotników. Żadna, choćby najmniejsza wyrzutnia czy armata. Dowództwo sił inwazyjnych najwyraźniej uznało, że Polacy nie przeprowadzą ataku na białoruskie terytorium. Na teren innego kraju, z którym Rzeczpospolita przecież nie walczyła. „Innego kraju…” – pułkownik zadrwił w duchu, przypominając sobie wyjaśnienia komendanta stacji, zestawione z obrazkiem wygiętego w służalczej postawie prezydenta Białorusi. Zaraz jednak spoważniał. Sprzęt sprzętem, ale z ludźmi było już znacznie gorzej – stracił ich czterdziestu sześciu, od początku wojny pięćdziesięciu trzech. Miał siedemdziesięciu rannych, w większości na tyle ciężko, że ich powrót do walki w najbliższych tygodniach nie był możliwy. „Niemal czwarta część stanu wyjściowego” – przełknął głośno ślinę.

Raz jeszcze spojrzał na zabitego czołgistę. Miał ochotę kopnąć w zwęglone kikuty Polaka. Z trudem się powstrzymał, splunął jednak na trupa.

– Towarzyszu pułkowniku – usłyszał głos jednego z poruczników. Odwrócił się w stronę młodego oficera. – Proszę spojrzeć – mówił tamten, wskazując ręką na wytyczoną pośród zalanych pól ścieżkę, wyłożoną wąskimi betonowymi płytami. – Tędy się poruszali. – Chłopak miał na myśli Polaków, którzy użyteczną dotąd ziemię zmienili w bagno, tylko po to, by narobić im kłopotów.

Ścieżka prowadziła do wsi, nad którą górował czerwony, ceglany kościół. Bito w nim w dzwon, na co Sokołow zareagował zmarszczeniem brwi.

– Ilu ludzi masz w plutonie? – spytał porucznika.

– Dwudziestu – zameldował oficer.

– Zbierz ich i za mną – rozkazał pułkownik, zakładając na głowę hełm. – Przejdziemy się na spacer – dodał, patrząc w stronę świątyni.

—–

I co, czyta się? Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści, także książek?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem „Międzyrzecza…”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Książka jest również do nabycia w sklepie internetowym Wydawcy.

Nz. Zniszczony rosyjski czołg. Zdjęcie ilustracyjne/fot. własne

Graal

W pierwszej rodzimej produkcji dla Netfliksa – niezbyt udanym, stworzonym przed kilku laty serialu pt.: „1983” – jest scena, w której dowódca polskiej armii z dumą ogląda skrzynie z głowicami jądrowymi. W alternatywnej rzeczywistości, do jakiej zabierają nas twórcy, Polska początku XXI wieku jest mocarstwem atomowym. W scenariuszu nie znajdziemy informacji o tym, jak Polacy weszli w posiadanie broni A. Tajemnicza transformacja naszego kraju zaczyna się w tytułowym roku, 20 lat później wciąż rządzą komuniści, ale ich PRL jest bytem niezależnym od ZSRR i prężnie się rozwija. Warunki dla tego rozwoju, i tej niezależności, zapewnia właśnie arsenał nuklearny.

„Mocarstwowy” element fabuły może się nam wydawać śmieszny i nieprawdopodobny, co nie zmienia faktu, że założenie o nietykalności, jaką gwarantuje broń jądrowa, jest jak najbardziej poprawne. „Jestem absolutnie pewien, że gdyby rosjanie nie mieli broni jądrowej, bylibyśmy na Ukrainie i ich stamtąd wyrzucili. Z pewnością byśmy to zrobili”, przyznał admirał Rob Bauer, przewodniczący Komitetu Wojskowego NATO, podczas Szczytu Obronnego w Pradze (8-10 listopada br.). Wśród analityków militarnych panuje niemal pełna zgoda co do tego, że gdyby Kijów nie zrezygnował z broni jądrowej odziedziczonej po Związku Radzieckim, federacja rosyjska nie najechałaby Ukrainy – ani w 2014, ani w 2022 roku.

—–

Poza rosyjskim i ukraińskim, pouczający pozostaje przykład Korei Północnej. Choć to agresywna dyktatura, strach jej tykać, bo skutki dla regionu – relatywnie niedużego półwyspu – byłyby dramatyczne. Rok temu spotkałem się z emerytowanym generałem południowokoreańskiej armii. Głównym tematem rozmowy była współpraca przemysłów naszych krajów, ale skorzystałem z okazji i poprosiłem o ocenę możliwości wojsk Kim Dzong Una. „Dla nas jedynym poważnym zmartwieniem są ich głowice nuklearne”, usłyszałem. Korea Północna ma około 50 ładunków, co przy tysiącach, jakimi dysponują Amerykanie i rosjanie, może wydawać się skromnym potencjałem. I jest takim w liczbach rzeczywistych, w drzemiącej w głowicach sile już nie.

Samodzielny potencjał odstraszania, jaki dają własne „atomówki”, nie zapewnia całkowitej gwarancji niepokonania. W najnowszej historii mamy przykłady mocarstw jądrowych, które przegrały wojny; dość wspomnieć USA w Wietnamie czy ZSRR w Afganistanie. Najnowszy konflikt rosyjsko-ukraiński – wszystko na to wskazuje – także nie zakończy się zwycięstwem rosji. Tym niemniej arsenał jądrowy nadal sprawdza się w charakterze polisy ubezpieczeniowej chroniącej przed widmem okupacji. Przykład obwodu kurskiego i prowadzonej tam ukraińskiej operacji nie podważa tej reguły, mamy tu bowiem do czynienia z symbolicznym naruszeniem rosyjskiej integralności – tymczasowym, biorąc pod uwagę rozległość federacji mikroskopijnym, nade wszystko zaś niestanowiącym zagrożenia dla trwałości struktur rosyjskiego państwa. To raczej prztyczek niż bolesny cios, użycie w takiej sytuacji broni jądrowej byłoby działaniem nieadekwatnym i tak też postrzegają sprawy w Moskwie.

—–

Myślenie o atomowym zabezpieczeniu nieobce jest też Polakom – ale na życzeniowej refleksji się kończy. Nie dysponujemy bowiem zapleczem techniczno-naukowym, które dałoby możliwość samodzielnego pozyskania komponentów niezbędnych do produkcji broni jądrowej. Kupno? Nie istnieje „sklep z atomówkami”, a jest jeszcze kwestia politycznego klimatu – od wrogów nie kupimy, a sojusznicy nam nie sprzedadzą.

W latach 70. XX na przeszkodzie do pozyskania broni A przez Polskę stała sowiecka kuratela, po 1989 roku Amerykanie. Dlaczego? Stanom (jak ZSRR, a potem rosji) zależy, by „atomowy klub” pozostał jak najmniejszy, co obejmuje także sojuszników. Takie podejście to element „zarządzania eskalacją”. Kalkulacji, zgodnie z którą im mniej posiadaczy głowic, tym mniejsze ryzyko, że ktoś ich użyje. Im mniej w tym gronie sojuszników, tym niższe prawdopodobieństwo, że USA – zobligowane aliansami – zmuszone będą wejść do wojny, w której już sięgnięto po broń jądrową. Czyli znaleźć się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

W takich okolicznościach jedyny sposób na posiadanie dostępu do głowic, to udział Polski w natowskim programie Nuclear Sharing. Ale nawet jeśli do niego przystąpimy (czego dotąd nam nie zaproponowano…) – użyczymy miejsc do składowania ładunków, a nasi piloci będą uczyć się zrzucania bomb jądrowych – dysponentem głowic pozostaną USA. Decyzje o ich użyciu nie byłyby więc podejmowane w Warszawie, co mogłoby mieć dramatyczne skutki w razie rozdźwięku w postrzeganiu zagrożeń. Sytuację w naszej ocenie śmiertelnie ryzykowną, Amerykanie mogliby definiować jako niespełniającą kryteriów koniecznych dla sięgnięcia po „ostateczny argument” czy choćby zademonstrowania woli jego użycia. Skutkiem takiego zaniechania mogłaby być rosyjska okupacja części terytorium RP.

—–

Wychodzi więc na to, że samodzielny potencjał odstraszania to święty Graal polskiej polityki obronnej. Zdaje się, że nigdy go nie posiądziemy, co wcale nie oznacza beznadziejnego położenia.

Kilka lat temu – przygotowując się do napisania pierwszej powieści z konfliktem polsko-rosyjskim w tle (chodzi o „(Dez)informację”) – spotkałem się z wieloma wojskowymi. Jeden z generałów opowiedział mi o grze strategicznej, w ramach której ćwiczono „na sucho” operację obronną. Częścią manewrów było uderzenie odwetowe o kryptonimie „Iglica” (piszę o tym swobodnie – we wspomnianej książce i na potrzeby tego tekstu – nie ujawniam bowiem żadnych planów, a jedynie scenariusz jednej z gier). No więc na potrzeby „Iglicy” zamierzono użyć najgroźniejszej broni z arsenału WP – pocisków manewrujących JASSM. Jeszcze w minionej dekadzie Polska kupiła w USA co najmniej 70 takich rakiet, wynoszonych do miejsc odpalenia przez samoloty F-16. Bez zbędnego wchodzenia w szczegóły, JASSM-y służą do precyzyjnego rażenia umocnionych obiektów o istotnym znaczeniu strategicznym, daleko poza linią frontu.

W „Iglicy” – choć jej nazwa może kojarzyć się z Basztą Spasską – nie chodziło o uderzenie w siedzibę prezydenta rosji. Celem miały być bazy w Kaliningradzie (dziś Królewcu), Bałtyjsku i Donskoje. Ich poważne uszkodzenie odcięłoby na wiele dni flotę bałtycką od zaplecza. Gdyby dodatkowo udało się zatopić część jej jednostek na wodzie – a takie zadanie mogłyby wykonać Nadbrzeżne Dywizjony Rakietowe – rosyjskie działania na Bałtyku zostałyby mocno ograniczone. Wówczas zapewne nie doszłoby do desantów na Wybrzeżu, a tym samym oddziały przeciwnika nie wyszłyby na tyły polskiej obrony. Losów wojny od razu by to nie zmieniło – najważniejsza bitwa i tak toczyłaby się między Wisłą a Bugiem. Plan dawał jednak czas i tworzył miejsce na przybycie sojuszniczych posiłków.

—–

Nie napiszę, jak zakończyły się ćwiczenia. Przyznam za to, że z ogromną satysfakcją przyjąłem wiadomość sprzed kilku miesięcy – o tym, że Polska podpisała z USA umowę na dostawę kilkuset dodatkowych JASSM-ów, w różnych konfiguracjach, także tych o zasięgu tysiąca kilometrów. „Po Ukrainie” wiemy już, że rosyjska obrona przeciwlotnicza jest dziurawa i że rosjanie nie potrafią upilnować wielu strategicznych obiektów. Mamy zatem pośredni dowód na to, że bylibyśmy w stanie zdać im dotkliwy cios z powietrza. Oni również o tym wiedzą.

A przecież budujemy potencjał nie tylko do uderzeń dalekiego zasięgu. Zakres zakupów obejmujących wiele kategorii wojskowego sprzętu jest imponujący, niespotykany w powojennej historii Polski (owszem, „za komuny” zdarzały się lata, że pozyskiwaliśmy więcej uzbrojenia, ale nie tak wysokiej jakości). Wymienienie wszystkich typów broni wymagałoby oddzielnego artykułu, na potrzeby tego poprzestańmy na stwierdzeniu, że za mniej więcej dekadę – gdy całe to „bogactwo” będzie już w Polsce i będzie operacyjne – potencjał odstraszania naszej armii znacząco wzrośnie. Zyskamy zdolność do długotrwałego i samodzielnego powstrzymywania rosji, choć oczywiście w ostatecznym rozrachunku bez wsparcia sojuszników się nie obejdzie (tak jak Ukraina nie obeszłaby się bez zachodniej „kroplówki”).

Pod jednym wszak warunkiem – że nie zabraknie nam ludzi do obsługi wszystkich tych nowoczesnych czołgów, armat, samolotów i dronów. Ale skutki demograficznej zapaści to temat na inną opowieść…

—–

Szanowni, życzę Wam spokojnych, pogodnych i rodzinnych świąt. Odpocznijcie! Ja również zamierzam złapać trochę oddechu, więc biorę sobie kilka dni wolnego. Oczywiście, pozostanę w trybie czuwania i jeśli wydarzy się coś nadzwyczajnego, będę reagował.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelniczce Marcie, Czytelnikowi Łukaszowi oraz Kamilowi Zemlakowi.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Czytelników, którzy chcieliby nabyć najnowszą pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych wcześniejszych pozycji, także wspomnianą w tekście „(Dez)informację”, zapraszam tu.

Nz. Polskie F-16 w akcji/fot. Bartek Bera

Tekst pierwotnie opublikowałem w portalu Interia, oryginał znajdziecie pod tym linkiem.

(De)motywacja

„Pierdolę, nie po to szedłem do wojska!”, Jarek był wyraźnie wzburzony i zirytowany. Kilkanaście minut wcześniej nasz patrol ostrzelali iraccy rebelianci. Nic złego się nie stało, ale serie z kałaszy co poniektórym napędziły stracha. Podoficer, którego wspominam, był jednym z nich. Wówczas po trzydziestce, wojsko traktował jako stabilne miejsce pracy. Nie do końca dające satysfakcję materialną, bo Jarek po służbie dorabiał u szwagra. „Wypracuję emeryturę i na serio zajmę się stolarką”, mówił. Wyjazd do Iraku burzył jego rutynę, ale dawał też szansę na większe pieniądze w stosunkowo krótkim czasie. Problem w tym, że „tamci” strzelali…

Działo się to w 2005 roku, bohater opowieści ostatecznie wytrwał do końca zmiany. Odszedł z wojska, gdy tylko nabył podstawowe świadczenia. Widzieliśmy się kilka lat temu – dawny wojskowy rzeczywiście „robił w drewnie”. Za armią nie tęsknił, choć dało się wyczuć, że przesadnie heroizuje swój misyjny epizod. Lubiłem go; miał mnóstwo sympatycznych cech, ale zarazem rozczarowywał mnie jego stosunek do munduru. Nie było w nim etosu, nie było nawet zgody na „turbo-męską przygodę” i związane z nią ryzyko. Armia była pracą „od-do” – wystarczyło odbębnić poligony, a potem „mieć wyjebane”. Przez pięćdziesiąt lat po wojnie tak to właśnie wyglądało – w efekcie w „zardzewiałym wojsku” roiło się od „Jarków”. Facetów, którzy zakładali mundur z wygody, z przypadku, dla społecznego awansu, mieszkania, lepszej opieki medycznej; z wielu różnych powodów, pośród których często nie było gotowości, by pójść na wojnę.

Zdziwionych, gdy okazało się, że do nich strzelają. No bo przecież „nie po to szli do wojska”.

Misje w Iraku i Afganistanie – przez które przewinęło się ponad 50 tys. żołnierzy WP – zakończyły erę powojennego wygodnictwa, w jakim żył personel sił zbrojnych. Odtąd jasne stało się, że wybór armii jako drogi życiowej tożsamy jest z ryzykiem trafienia na wojnę. Lecz ile by o tym mówić i pisać, do koszar nadal trafiają przypadkowi ludzie, dobór negatywy wciąż ma się dobrze. Tym bowiem należy tłumaczyć relacje, wedle których służba na granicy to jakieś wielkie poświęcenie. Bo daleko od domu, bo długo, bo liche zakwaterowanie, bo micha nie zawsze na czas. Mój boże, co ci biedni chłopcy (i dziewczęta) zrobiliby na prawdziwej wojnie?

—–

Dlaczego o tym piszę? Ano staram się zracjonalizować postawę szefa sztabu generalnego WP, gen. Wiesława Kukuły – jego głośną opinię sprzed kilku dni. Rzekł mianowicie pierwszy oficer RP: „Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy tym pokoleniem, które stanie z bronią w ręku w obronie naszego państwa. I nie zamierzam, ani ja ani nikt z was, przegrać tej wojny. Wygramy ją”.

Innymi słowy, wojna jest tuż-tuż, zaś z kontekstu całej wypowiedzi jasno wynika, że agresorem będzie rosja.

Generalska zapowiedź wpisuje się w cały szereg pesymistycznych prognoz, wieszczących nieuchronność konfrontacji rosja-NATO czy „tylko” rosja-Polska. Celują w nich wszelkiej maści publicyści, nie brakuje polityków, także tych czołowych, oraz emerytowanych wojskowych. Ci w służbie czynnej – co dotyczy Polski i innych krajów Sojuszu – zwykle pozostają bardziej powściągliwi. Owszem, ostrzegają przed możliwymi zakusami Moskwy, ale nie stwarzają wrażenia, że sprawy są już przesądzone.

W tym kontekście gen. Kukuła mocno wychodzi przed szereg. Dlaczego?

Cytowane słowa skierowane były do młodych podchorążych i padły podczas rozpoczęcia roku akademickiego w Akademii Wojsk Lądowych. Mowa zatem o specyficznym audytorium, wobec którego przemawiający może sobie pozwolić na więcej. Rozpoczynający służbę żołnierz musi (ma prawo) wiedzieć, że czekają go „pot i łzy”, a w razie potrzeby także „krew”. To niby oczywiste, ale – no właśnie, patrz wyżej na pierwszą część tekstu… Lepiej postawić sprawę jasno, nie tworzyć złudzeń, którymi wojsko karmiło się przez kilka dekad. I nie ma lepszej osoby, która mogłaby to zakomunikować „młodym” niż najwyższy rangą oficer. Realia są takie, że armia szykuje się do wojny z rosją – idzie to jak idzie, ale samej intencji nie sposób zaprzeczyć. Nie będzie miało znaczenia, ile sprzętu kupimy, jeśli jego użytkownicy nie dopuszczą myśli, że przyjdzie im użyć tych wszystkich czołgów, haubic i wyrzutni „na bojowo”. W budowaniu takiej świadomości przesada nie jest „grzechem”. W robieniu odsiewu pośród przyszłej kadry (gdy jest jeszcze czas zmienić życiowe wybory) – również. Byłoby idealnie, gdyby w armii służyli tylko ci, którzy w razie potrzeby gotowi są pójść bić ruskich (czy kogokolwiek innego, kto będzie do nich strzelał). To oczywiście nieosiągalny stan rzeczy, ale warto w jego kierunku zmierzać.

—–

Problem w tym, że słowa generała miały szerszy wydźwięk. Ba, wręcz skierowane były poza wspomniane audytorium. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że sztab generalny WP udostępnił wypowiedź Wiesława Kukuły w mediach społecznościowych? Po co?

Rozbudowa sił zbrojnych nie idzie najlepiej. Pomijając skutki wieloletnich zaniedbań oraz bałagan pozostawiony przez poprzednią ekipę (choćby te nieszczęsne „umowy ramowe”, które niczego nie wnosiły, a które teraz trzeba urealniać), podstawowym problemem pozostaje odzew młodzieży. A ta nie dość, że nie garnie się do służby zawodowej, to jeszcze reaguje alergicznie na pomysły obowiązkowych szkoleń. Tymczasem bez przywrócenia powszechnej zasadniczej służby wojskowej nie zbudujemy rezerw, które pozwoliłyby nam przetrwać w razie poważnej wojny; przykład ukraiński obnaża to po całości. Co w tej sytuacji zrobić? Ano można straszyć, mobilizować strachem, co staje się coraz wyraźniejszym elementem polityki informacyjnej wielu instytucji państwa. Gen. Kukuła i jego wypowiedź idealnie wpisują się w ten trend.

Szkodliwy i na dłuższą metę kontrproduktywny.

Ryzyko, że rosja zaatakuje którykolwiek kraj NATO jest minimalne – „nie dla psa kiełbasa”, o czym wielokrotnie pisałem, a do czego, w razie potrzeby, mogę wrócić. Los Ukrainy, zwłaszcza okupowanych terytoriów, winien nas motywować do redukcji tego ryzyka, uczynienia go jeszcze mniej prawdopodobnym. Taki efekt osiąga się poprzez budowanie potencjału odstraszania, doprowadzenie do sytuacji, w której przeciwnikowi nie opłaci się nas atakować. To zadanie na miarę możliwości Rzeczpospolitej – tyle że nie do zrealizowania na dziś czy jutro. Potrzebujemy co najmniej dekady, która musi upłynąć pod znakiem potężnych inwestycji – w armię, przemysł, w całkowicie zapomniany sektor obrony cywilnej – ale i rozważnej polityki informacyjnej. Nieopartej o strach, bo ten mobilizuje tylko na chwilę, a w perspektywie długoterminowej jest demobilizujący. Sprzyja myśleniu: „po co się spinać, skoro do wojny i tak dojdzie? Polska jest tak mała, że nieważne – wygramy czy przegramy – i tak ucierpimy wszyscy”. Skutkiem takich refleksji w najlepszym razie będzie wiara w „jakoś-to-będzizm”, w najgorszym masowa emigracja.

Naszym zwycięstwem nie będzie wygranie wojny, tylko sprawienie, że do niej nie dojdzie – taki winien być przekaz płynący z ust polityków i wojskowych.

—–

Szanowni Czytelnicy, piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie blogu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Screen z profilu SzGWP

Kulawa

Śledząc doniesienia mediów z ostatnich kilku dni, trudno oprzeć się wrażeniu, że wojna z rosją – która zaatakuje kraje nadbałtyckie i/lub Polskę – jest już w zasadzie przesądzona. I że zacznie się lada moment – nie w „odległej” perspektywie dekady, ale za 2-3 lata. Czyli właściwie „jutro”.

Polacy znów są zaniepokojeni, ślad tego odnajduję w korespondencji z Czytelnikami, którzy pytają mnie o realność takiego scenariusza. A niektórzy zastanawiają się, skąd ów kolejny wysyp alarmistycznych treści.

Śpieszę „ugasić ten pożar”.

Nie wszyscy mają świadomość, że kilkanaście dni temu zaczęły się – rozpisane na niemal cztery miesiące – największe ćwiczenia NATO od 1988 roku. Weźmie w nich udział ponad 90 tys. żołnierzy i setki sztuk sprzętu – od okrętów, przez samoloty i śmigłowce, po wozy bojowe. Scenariusz Steadfast Defender 2024 zakłada, że państwa wschodniej flanki Sojuszu zostały zaatakowane przez rosję (której nazwa w oficjalnych dokumentach nie pada). Celem manewrów jest przećwiczenie operacji obronnej, w tym kluczowego dla jej powodzenia przerzutu amerykańskich sił do Europy. Epizody są i będą rozgrywane m.in. w Finlandii, krajach nadbałtyckich, w Polsce i Rumunii.

Agresja rosji na Ukrainę nie pozostawia złudzeń co do charakteru putinowskiego reżimu. Świadomość, z czym mamy do czynienia, przekłada się na powszechną akceptację dla rozmaitych wysiłków militarnych, podejmowanych przez państwa Sojuszu. W tym dla ćwiczeń. Tym niemniej skala Steadfast Defender 2024 wymaga dodatkowych uzasadnień. Medialnej oprawy, która przekona obywateli (wyborców i podatników), że wojsko nie ćwiczy, „bo lubi”, tylko że dzieje się to w odpowiedzi na realne ryzyka.

Podobnie jak zbrojenia, o których słyszymy nieprzerwanie od wielu miesięcy, niezależnie od zmiany władzy, do jakiej w międzyczasie doszło.

Wysyp medialnych doniesień to efekt budowania wspomnianej oprawy. Uzyskiwany kontrolowanymi przeciekami – na przykład o budowaniu przez wojsko fortyfikacji w północno-wschodniej Polsce – ale i otwartymi deklaracjami, wypowiedziami przedstawicieli władz, jak choćby wywiady ministra obrony czy szefa resortu spraw zagranicznych. „Nie ma żartów, musimy się przygotować”, czytamy i słyszmy. Dołóżmy to tego doniesienia zza wschodniej granicy – gdzie przecież wojna trwa w najlepsze – oraz uwzględnijmy mechanizm „zarabiania na straszeniu”, będący istotą działania mediów, i mamy wszystkie składowe niepokojącego wzmożenia.

Możemy się na to zżymać – wkurzać na polityków, dziennikarzy, wojskowych, że nas straszą, nie dają spokoju. Gdy obiektywnie nic się nie zmieniło – rosjanie nie stoją u granic, dysząc żądzą zemsty. Ano nie stoją, ba, nie wydarzyło się nic, co zwiększyłoby możliwości militarne moskali; przeciwnie, w dającej się przewidzieć przyszłości armia rosyjska dalej, mimo ilościowych przyrostów, podlegać będzie jakościowej degrengoladzie. „Z czym więc do ludzi?”

Pisałem o tym kilkanaście tygodni temu, ale warto do tej myśli wrócić. Z ryzykiem wojny jest jak z ryzykiem katastrofy lotniczej – nawet jeśli jest niskie, bliskie zeru, to i tak – z uwagi na ewentualne skutki – należy traktować je bardzo poważnie. Wypadki lotnicze zdarzają się rzadko, ale w ich efekcie ginie mnóstwo ludzi. Podobnie z wojnami. Więc nie jest żadną fanaberią „dmuchanie na zimne”, śrubowanie procedur i norm, zabezpieczanie się. Zbrojenie, ćwiczenie, budowanie fortyfikacji na terenach zagrożonych potencjalnym atakiem.

Takie wysiłki wcale nie oznaczają, że „jutro będzie wojna”. Ba, mogą wręcz sprawić, że nie dojdzie do niej nie tylko jutro, pojutrze, ale i po-po-pojutrze.

Przestrzegałem, przestrzegam i przestrzegał będę przed rosją, zwłaszcza w jej putinowskim wydaniu. Tamtejsze elity polityczne cechuje wyraźna skłonność do ryzykanctwa, gry va banque oraz bezwzględna determinacja. Co czyni oczywistym założenie, że rosjanie będą szukać swojej szansy. I być może uderzą w jakieś słabsze ogniowo. Ale najpierw muszą „uporządkować” kwestie Ukrainy, nade wszystko jednak działać w komforcie „atomowej polisy” – by wszelakie niedostatki w zakresie siły konwencjonalnej wetować groźbą użycia broni jądrowej.

No ale rosja takie możliwości ma – powie ktoś. Ma, lecz nuklearna triada (oparta o nośniki w postaci samolotów, okrętów podwodnych i naziemnych wyrzutni rakietowych), by być skutecznym narzędziem, musi cechować się wysoką niezawodnością. Tymczasem…

Tymczasem dziś w nocy rosjanie poderwali do ataku na Ukrainę 10 bombowców Tu-95. Wystrzeliły one 29 pocisków manewrujących, co oznacza, że pojedyncza maszyna przeniosła nie więcej niż trzy rakiety. Tupolewy projektowano jako nosiciele ośmiu pocisków (klasycznych i jądrowych), wersje zmodernizowane dostosowano do przenoszenia sześciu rakiet. Skąd więc tak duży wymiar „pustego przelotu”?

Prawidłowa odpowiedź może zawierać się w stwierdzeniu, że rosjanom brakuje rakiet. Być może tak właśnie jest – dotychczasowy przebieg kampanii lotniczej cechuje się niemrawością i znacząco odbiega od tego, co obserwowaliśmy na przełomie 2022 i 2023 roku. Ale nie mniej prawdopodobne jest inne wyjaśnienie – dotyczące kondycji rosyjskiego lotnictwa strategicznego. Niemłode już samoloty są wyżyłowane i to ich stan techniczny uniemożliwia „załadunek po korek”. Nowych maszyn nie ma i nie będzie (w perspektywie najbliższych kilkunastu lat), a przecież nadmierna eksploatacja to nie jedyny problem. Ukraińcy udowodnili już, że potrafią niszczyć rosyjskie bombowce na głębokich tyłach – czy to za pomocą dronów czy aktów bezpośredniego sabotażu.

Kulawa triada niespecjalnie nadaje się do szantażu i miast kompensować, tylko wzmacnia niedostatki konwencjonalnych sił zbrojnych. Czy z takimi pionkami idzie się na wojnę?

—–

Dziękuję za uwagę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tu-95, eksponat muzealny/fot. własne