„Mądrość”

Nieuchronność klęski we wrześniu 1939 roku jest dla nas oczywistością. To „mądrość post factum”, która ma swoje konsekwencje – będę o nich pisał w drugiej części tekstu. Teraz skupmy się na składowych tej oczywistości – w tym przypadku często wywodzimy ją z fałszywych przesłanek, mitów i historycznych przekłamań. Że wojsko „słabe i przestarzałe”, że „cofało się w popłochu”, że w wymiarze taktycznym stać nas było jedynie na „szaleńcze zrywy” – jak choćby kawaleryjskie szarże – tyleż odważne, co głupie i najczęściej nieskuteczne. I że dla Niemców „kampania wrześniowa to był spacerek”.

Ano nie był. Przewaga Niemiec była znaczna, ale nie wynikała z jakiejś totalnej technologicznej asymetrii, gdyż Wojsko Polskie było armią względnie nowoczesną i do tego liczną. Ponadto posiadało kadrę oficerską niższego i średniego szczebla, która znała się na wojskowym rzemiośle. I bitnego, dobrze zmotywowanego żołnierza. Niemcy przekonywali się o tym raz zarazem, bo nawet w odwrocie Polacy potrafili kąsać wyjątkowo boleśnie. Co po pięciu tygodniach kampanii sprawiło, że Wehrmacht potrzebował ponad sześciu miesięcy, by znów stanąć na nogi.

Co zatem zawiodło? Dziś wiemy już, że przede wszystkim sojusznicy. Niemcy były do pokonania – wspólnym wysiłkiem Polski, Francji i Wielkiej Brytanii. Niestety, 12 września 1939 roku, podczas konferencji w Abbeville, Francuzi i Brytyjczycy ustalili, że nie będą kontynuować działań ofensywnych wobec III Rzeszy. To wówczas skazano II Rzeczpospolitą na rychłą przegraną. Ostateczny cios przyszedł 17 września, gdy do agresji włączył się Związek Radziecki.

Ale Stalin wcale się nie śpieszył z wejściem na tereny Rzeczpospolitej. Domyślał się, że Polacy – wykorzystując tylko część potencjału – byliby w stanie na długo zaryglować wschodnie wrota; tak podłej jakości były wyczerpane czystkami i uzbrojone w zawodny sprzęt oddziały armii czerwonej. Uznał więc sowiecki dyktator, że poczeka aż Niemcy „zrobią robotę”. Niemcom z kolei nie udało się w pierwszym tygodniu wojny zamknąć w kleszczach i zniszczyć najważniejszych jednostek Wojska Polskiego po zachodniej stronie Wisły. Fall Weisse – plan ataku na Rzeczpospolitą – już po kilku dniach ofensywy należało skorygować. W Polsce – wbrew utartym schematom – wcale nie było blitzkriegu (choć czołgi, czy raczej tankietki, i lotnictwo odegrały w tej kampanii istotną rolę).

Skoro więc było tak „dobrze”, to dlaczego było tak źle? Odpowiedź na to pytanie przynosi książka Kacpra Śledzińskiego „Potop’39”. Ukazała się ona przed kilkoma laty, ponieważ przykuło mnie do łóżka, postanowiłem odświeżyć lekturę. I szczerze polecam, bo dawno nie czytałem tak dobrze napisanej rozprawy historycznej.

Mniejsza jednak o walory literackie – ważniejsze są przytaczane fakty. Gdy czyta się opisywane wydarzenia, dominuje wrażenie „ślepoty i głuchoty”, w jakiej funkcjonowali polscy dowódcy batalionów, pułków, brygad, dywizji, a nawet całych armii. Szybko zawalił się system łączności, świadomość operacyjną/sytuacyjną zyskiwali nasi oficerowie zwykle wedle jednego schematu – rozpoznania bojem, co często wiązało się z licznymi stratami. Decydowano się też na szaleńcze eskapady – nie tylko gońców, ale i samych dowódców – w poszukiwaniu sztabów współpracujących i podległych jednostek. Generał szukał generała, włócząc się po terenach, na których mógł się czaić nieprzyjaciel…

W takich warunkach konieczna była improwizacja, dla której z kolei niezbędnym warunkiem byłaby znajomość planów obronnych naczelnego dowództwa. I tu dochodzimy do sedna – dowódcy poszczególnych armii nie znali szczegółów założeń Planu Z.! Rydz Śmigły zazdrośnie strzegł tej wiedzy, dopuszczając do niej wyłącznie najbliższych współpracowników. Mało tego, po kilku dniach wojny dał nogę z Warszawy – wówczas całkiem jeszcze bezpiecznej – przenosząc się do Brześcia, zupełnie nieprzygotowanego do przyjęcia i obsługi naczelnego dowództwa. Kontakt z marszałkiem właściwie został zerwany, dowódcy armii uzyskiwali jego odpowiedzi często dopiero po kilkunastu godzinach. Jak w takiej sytuacji dowodzić niemal milionowym wojskiem i to w warunkach mobilnej kampanii, w której sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę?

Ano właśnie. A Śmigły nie tylko się odciął. On wciąż miał swoje idee fixe związane z kierunkami obrony i ani myślał ustępować z wpływu na kolejne nominacje kadrowe. Gdy ceną rozgrywki był los kraju, on dawał szanse skompromitowanym oficerom (przykład gen. Juliusza Rómmla, który porzucił swoich żołnierzy) i nie dopuszczał do dowodzenia znacznie bardziej uzdolnionych strategów, jak Sikorski czy Sosnkowski (temu drugiemu ostatecznie powierzył ważną funkcję, w sytuacji, w której nie było już ratunku dla pobitej armii). Zaś na koniec zdezerterował do Rumunii, gdzie – gdy w Polsce jeszcze tliły się ogniska oporu – zajął się malowaniem obrazów.

Reasumując, nie można zwalać winy za wrześniową porażkę wyłącznie na niesłownych aliantów i złych sowietów. Indolencja najwyższego dowództwa naszej armii odegrała tu bowiem niebagatelną rolę – i to jest główny wniosek, jaki płynie z książki Śledzińskiego.

Żołnierz robił, co mógł. Dość powiedzieć, że niemal dwie trzecie polskich strat – wynoszących ogółem 55 tys. zabitych i 100 tys. rannych żołnierzy – było efektem działalności niemieckiego lotnictwa. Gdy porównany resztę – powstałą w wyniku bezpośrednich walk – ze stratami niemieckimi (17 tys. zabitych, 36 tys. rannych), wyjdzie nam równorzędny pojedynek, w którym każdy przyjęty cios równał się ciosowi wymierzonemu. Najsilniejszej wówczas armii świata…

Czego nie podkreślam „ku pokrzepieniu” czy dla wtórnej racjonalizacji. Chcę bowiem zmierzyć się z potocznymi wyobrażeniami na temat roli wojska w operacji obronnej.

To oczywiste, że armia ma chronić własne terytorium i obywateli przed okupacją, ale gdy taka sytuacja nie jest możliwa, zadania sił zbrojnych wcale się nie kończą. Dowództwo i żołnierze nie mogą odstąpić od obrony jeśli przeciwnik „na wejście” jest silniejszy. Wówczas należy zrobić wszystko, by – jak to zwykło mówić się w języku potocznym – „sprzedać skórę jak najdrożej”. I nie o romantyzm czy honor toczy się wtedy rozgrywka, a o bardzo konkretne sprawy. Po pierwsze, ponoszone straty mogą odwieść agresora od zamiaru dalszego prowadzenia działań zbrojnych. Po drugie, nawet jeśli napastnik i tak „pójdzie na całość”, okupacje kiedyś się kończą, a pamięć społeczna i instytucjonalna pozostają na dłużej. W tym ujęciu świadomość, że dana wspólnota „będzie walczyć jak lwy/wściekłe psy” może pełnić rolę polisy ubezpieczeniowej. I wreszcie trzeci argument, wynikający z wzajemnych zobowiązań. Wykrwawienie przeciwnika to również działanie na rzecz sojuszników. Nie bezinteresowne, jeśli stoi za tym kalkulacja, że tamci ostatecznie doprowadzą do klęski wspólnego wroga.

To kwestie niby oczywiste, ale gdy wiemy, „jak to się skończyło”, czasem nam one umykają. „Mądrość post factum” nie tylko nie bierze pod uwagę wspomnianych w poprzednim akapicie powinności, ale też ignoruje ograniczenia świadomości sytuacyjnej. Uczestnicy konfrontacji nie znają (a jeśli tak, to w ograniczonym zakresie) intencji i planów strony przeciwnej. Z czasem niektóre z nich – dzięki pracy historyków i ujawnianiu archiwaliów – stają się „oczywistą oczywistością”, ale dla współczesnych, nie ówczesnych. A przecież jest jeszcze „czynnik X” – skutek w danym momencie nie do przewidzenia przez żadnego z uczestników zdarzeń. Jedni w tej wojennej mgle poruszają się sprawniej, inni mniej; zwykle decyduje o tym technika/szybkość przekazu informacji.

Ale dlaczego o tym wszystkim piszę? Ano argumenty o „bezsensowności oporu” mają się dobrze nie tylko w ocenie wydarzeń z historii Polski. Odnajdujemy je i dziś – w opowieści o wojnie w Ukrainie. „Polacy nad Bzurą we wrześniu 1939 roku też dobrze zaczęli…”, przeczytałem na dawnym Twitterze tuż po tym, jak Ukraińcy weszli do obwodu kurskiego. „Na razie ruscy ich zatrzymali, a za chwilę zmiażdżą”, dowiedziałem się z rzeczonego medium kilka tygodni później. „Po co więc to wszystko było?”.

Wrześniowe analogie są grubymi nićmi szyte, trudno wszak porównywać sytuację Ukrainy z położeniem II Rzeczpospolitej. Armia rosyjska to nie Wehrmacht, który „po Polsce” owszem, musiał złapać oddech, ale ostatecznie i tak poszedł dalej, bić inne potęgi tamtego świata. Żołdactwo putina nie będzie w stanie zagrozić innemu krajowi przez co najmniej dekadę, pewnie dwie. Inne są też słabości armii ukraińskiej w porównaniu do bolączek ówczesnego Wojska Polskiego. No i Ukrainie nie grozi całkowity upadek, nawet jeśli operacja kurska (jak bitwa nad Bzurą) skończy się spektakularną porażką.

Zwłaszcza że piłka w grze – rosjanie z pompą ogłosili w Kursku kontrofensywę, coś tam odbili, po czym stanęli i stoją już czwarty dzień. Tymczasem Ukraińcy uderzyli z innego miejsca i wchodzą na plecy kontratakującym moskalom. Nie wiem, jak to się skończy; uważam, że wciąż istnieją warunki, by operacja kurska ZSU znacząco poprawiła pozycję negocjacyjną Ukrainy – a o to w niej przede wszystkim chodzi.

Jeśli tak się stanie, przeniesienie działań zbrojnych na teren rosji uznane zostanie za przejaw wojskowej błyskotliwości i kunsztu. W razie przegranej, logika „mądrości post factum” narzuci ocenę, w której podkreślana będzie desperacja i złe rozeznanie ukraińskiego dowództwa i przywództwa.

Ale nawet wówczas nie powinno być miejsca na podważanie sensowności ukraińskiego oporu. Bo wiemy już, czym jest rosyjska okupacja – że towarzyszy jej eksterminacja elit, grabież i generalne pogorszenie warunków życia. Zestawienie wejściowych potencjałów było dla Ukrainy skrajnie niekorzystne, a i tak udało się uchronić większość kraju przed takim losem. Także dlatego, że w Kijowie podejmowano odważne i ryzykowne decyzje. I że w ogóle je podejmowano i miał je (ma!) kto podejmować – dodam, splatając wątek historyczny ze współczesnym.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę, że piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie blogu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Karolowi Woźniakowi, Marii Warnke, Michałowi Motakowi i Stanisławowi Czarneckiemu.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Obsługa przeciwlotniczego karabinu maszynowego, Warszawa, wrzesień 1939/fot. domena publiczna

Pulpa

Dobre 20 lat temu spotkałem się z weteranem walk o Kołobrzeg z marca 1945 roku. Zgorzkniałym, starszym panem, działaczem stowarzyszenia zrzeszającego żołnierzy Wojska Polskiego walczących na Wschodzie. Wtedy jeszcze nie było takiego szaleństwa przekreślającego wysiłki Polaków, którym przyszło bić się z Niemcami u boku sowietów, ale trend został już wyznaczony – postrzegano ich jako mniej godnych; stąd owo zgorzknienie. Odnotowuję, choć nie na tym chciałbym się dziś skupić.

Podczas naszej rozmowy ów oficer opowiedział mi o pewnym skrypcie, który wpadł w jego ręce tuż przed rozpoczęciem zmagań o „festung Kolberg”. Był to zbiór instrukcji dotyczących zasad walki w mieście, opracowany przez uczestników Powstania Warszawskiego. Jego akowski rodowód sprawiał, że skrypt krążył wśród żołnierzy na poły konspiracyjnie – oficerowie polityczni byli mu niechętni, sowieccy dowódcy również.

Tu pozwolę sobie na pewną dygresję, budującą kontekst. Peerelowska propaganda wyrządziła wielką krzywdę wizerunkowi przedwojennego Wojska Polskiego – symboliczna scena z „Lotnej”, kawalerzysty bijącego szablą w czołg, była ucieleśnieniem tego kłamstwa. W rzeczywistości bowiem armia II RP nie była archaiczną strukturą, choć miała swoje ograniczenia. Definiowały je przede wszystkim możliwości finansowe państwa, ale też słabość intelektualna istotnej części kadry dowódczej. Mimo to na poziomie doktrynalnym z jednej, i taktycznym z drugiej, mieliśmy do czynienia z działaniami i refleksją całkowicie odbiegającymi od potocznych wyobrażeń o przestarzałej armii. Przede wszystkim zaś z nawykiem opracowywania doświadczeń, przekładania ich na konkretne procedury. Sprawne organizmy społeczne funkcjonują w oparciu o jasno zdefiniowane zasady, gdzie zasad brak, jest bezhołowie, co dotyczy także wojska. Ten nawyk, i ta filozofia, stały za wspomnianym skryptem.

Idźmy głębiej w tej dygresji. Rozbicie Wojska Polskiego w 1939 roku (będące przede wszystkim efektem ilościowej i materiałowej przewagi Wehrmachtu), uczyniło coś na miarę edukacyjnej wyrwy, jeśli idzie o kompetencje kadry oficerskiej. Jej część trafiła do obozów, gdzie z oczywistych powodów nie dało się szlifować warsztatu, część zaś zasiliła szeregi armii podziemnej, która obok wielu innych słabości, nie miała też sposobności do zdobywania nowych doświadczeń (innych niż ograniczone działania dywersyjne). Dysproporcja w kompetencjach między Niemcami a Polakami była zatem ogromna, zwłaszcza że – najoględniej mówiąc – sztuka wojowania mocno się po 1939 roku zmieniła. Ten brak teoretycznego przygotowania – obok rażących niedostatków broni i amunicji – odpowiadał za hekatombę oddziałów powstańczych w sierpniu 1944 roku.

Ale wojsko w działaniu to organizacja „ucząca się”. Patrząc z poziomu taktycznego, te powstańcze oddziały, którym udało się przetrwać pierwsze tygodnie walk, we wrześniu prezentowały już zupełnie inny poziom. Było to wojsko obyte z zagadnieniem walki w terenie zurbanizowanym, szczególnie w przypadku elitarnych formacji AK – „straży pożarnych” rzucanych do gaszenia pożarów na froncie. I to w oparciu o informacje zebrane od takich żołnierzy i ich dowódców powstał wspomniany na wstępie skrypt.

– Myśmy nie mieli pojęcia, jak się za to miasto zabrać – przyznał mój rozmówca, zimą 1945 roku młodziutki oficer. – Do tej pory, jeśli wchodziliśmy do jakichś miejscowości, to były to wsie czy małe miasteczka. Szła tyraliera, wielu ginęło, ale ktoś w końcu dobiegał do pozycji Niemców. Ci zresztą często w ogóle się nie bronili, tylko uciekali albo się poddawali. W Kołobrzegu każdy dom był twierdzą, punkty ogniowe szachowały ulice i podwórka. Rozwinąć szerokiego natarcia, którego widok mógłby wywołać popłoch, nie było jak. Zresztą w takich warunkach byłoby to samobójstwo – cytuję z pamięci, zastrzegając, że oddaję sens wypowiedzi, a nie jej dosłowne brzmienie.

W czasie bitwy o Kołobrzeg (4-18 marca) poległo tysiąc dwustu żołnierzy WP, dwa razy tyle zostało rannych. Skrypt przydał się pojedynczym pododdziałom, niektórym liniowym oficerom; nie znalazł przełożenia na działania wyższego dowództwa. Miasto wzięto bez taktycznej finezji, nie zważając na straty ludzie. Po sowiecku.

Również 20 lat wstecz swoją premierę miał genialny serial „Kompania braci” – niemalże paradokumentalny zapis szlaku bojowego oddziału amerykańskich spadochroniarzy. Oglądałem to (nadal oglądam!) ze szczeną w podłodze z uwagi na realizm scen. Lecz podczas pierwszego oglądania coś jeszcze przykuło moją uwagę. Kompania E wchodziła do walki niczym dobrze zaprogramowana maszyna. Bój nie był serią przypadkowych zdarzeń, znać było, że opiera się o jakiś taktyczny zamysł. Nie było tam „łopatologicznego” hurra i do przodu, zdawania się wyłącznie na los i „boga, co to kule nosi”. Dowódcy mieli pomysł, żołnierze całe spektrum rozmaitych technik poruszania się, strzelania, wzajemnego osłaniania, zinternalizowanych do tego stopnia, że stały się ruchowym, mięśniowym nawykiem. Olśniło mnie, gdy zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę. Dotąd myśląc o intensywności walk, stopniując ją w wyobraźni, patrzyłem na liczbę ofiar – stąd brało się przekonanie, że najcięższe starcia II wojny światowej miały miejsce na Wschodzie. Nagle zdałem sobie sprawę, że rozstrzeliwanie przez małe niemieckie oddziały całych sowieckich pułków, szturmujących dobrze zorganizowane linie/punkty oporu „do upadłego”, nie tyle świadczy o intensywności boju, co o bezlitosności, bestialstwie i braku hamulców etycznych u dowódców armii czerwonej (ponieważ przywołałem tu Powstanie Warszawskie, u części z Was pojawią się w głowach analogie – w mojej też się pojawiły i tak, naczelne dowództwo Powstania, rzucając do walki kiepsko uzbrojoną młodzież, wykazało się podobną bezwzględnością).

A potem pojechałem do Iraku i Afganistanu i na własne oczy przekonałem się, że zabudowania przemienione w punkt oporu można wziąć bez strat własnych (niekoniecznie sięgając po wsparcie artylerii czy lotnictwa) – gdy zajmowali się tym Amerykanie czy Polacy – i można też wytracić przy tym masę ludzi, nic nie osiągając, gdy za „robotę” brali się zwykle nisko wykwalifikowani w wojennym rzemiośle rebelianci.

I już do brzegu (wybaczcie mi te historyczne zacięcie, ale ja ze szkoły „kontekst ma znaczenie”).

Po pierwsze, trochę śmieszą mnie opinie o „zachodnim” ukraińskim wojsku. Poziom nasycenia zachodnią techniką jest w ZSU relatywnie wysoki – nie liczbowo, ale biorąc pod uwagę jakość tej broni i tego skutki. Widać też wpływy zachodniej myśli wojskowej – doktrynalne, operacyjne i taktyczne, co nie może dziwić, zważywszy na fakt, że tysiące Ukraińców szkoli się za granicą. Ale prawdą jest też, że armia ukraińska mierzy się z posowieckimi złogami mentalnymi – oficerami i podoficerami różnych szczebli, którzy w swoich wyobrażeniach o wojnie posługują się radzieckim schematem masy i brutalności. Kto trochę uważniej przygląda się sytuacji na froncie, bez trudu dostrzeże przykłady bezsensownych, kosztownych działań podejmowanych przez obrońców.

Po drugie, przez niemal dwie dekady obawialiśmy się, że szumnie oznajmiana reforma armii rosyjskiej zbliży ją do wzorców zachodnich. Widok solidnie wyekwipowanych ruskich sołdatów – prezentowany w propagandzie – gruntował przekonanie o zachodzącej zmianie. Bałem się i ja, że w tej masie wykluwa się jakość, która kiedyś zagrozi i nam. Aż przyszła wojna i obnażyła prawdę. Która dziś wygląda tak, że większość rosyjskich rekrutów wysyłana jest na front bez należytego wyszkolenia, zgrania, a często i podstawowego wyposażenia. Gdzie ginie jak bezwolna, pozbawiona świadomości sytuacyjnej mięsna pulpa.

O czym wspominam także dlatego, że zasoby tej pulpy pod Pokrowskiem chyba właśnie ruskim „wyszły”. Od kilku dni wyczerpani moskale stoją w miejscu…

PS. Tak Szanowni Czytelnicy, szkolenie żołnierza, troska o to, by elementy rzemiosła weszły mu w ruchową/mięśniową pamięć, to coś więcej niż tylko zabiegi o zwiększanie efektywność armii. Gdy naprzeciw siebie stają dwie filozofie – jedna, w której liczy się każde pojedyncze życie, i druga, w której los jednostki nie ma żadnego znaczenia – mamy do czynienia z wojną cywilizacji.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Flaga na plaży w Kołobrzegu, zdjęcie współczesne/fot. własne. Całość kadru poniżej:

Warszawa

Przez kilka lat siedziba mojej redakcji mieściła się na warszawskiej Starówce. W drodze do pracy spacerowałem przez Plac Zamkowy, Świętojańską, przecinałem Rynek Starego Miasta i Kamiennymi Schodkami docierałem do Brzozowej.

I – jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi – bardzo często towarzyszyło mi poczucie przebywania w jakimś hiperrzeczywistym sacrum. Znałem te miejsca na długo zanim przeprowadziłem się do Warszawy. Miałem w pamięci zdjęcia gruzowisk oraz świadomość, że stąpam po cmentarzu. Cmentarzu, który potem znów zmienił się w kwitnący życiem, urokliwy kawałek miasta.

Warszawa uosabia niezłomność i żywotność, w stopniu, który wykracza poza normalne rozumowanie. Jest przestrogą, ale i nadzieją. Daje dowód ludzkiego bestialstwa i przykłady najwyższej próby człowieczeństwa.

Jeszcze długo po przeprowadzce właściwie nie lubiłem Warszawy. To między murami Starówki zrozumiałem, że nie da się kochać Polski, nie kochając tego miasta.

Zatem dzisiaj znów chylę przed Tobą czoło, Stolico. Przed Tobą i Twoimi Dziećmi.

—–

Zdjęcie symboliczne. Zrobiłem je zimą 2012 roku w Afganistanie

Proteza

Na skutek wyborów z jesieni 2023 roku w Polsce ukonstytuował się nowy niepisowski rząd. Tymczasem kryzys na polsko-białoruskiej granicy wciąż ma takie samo oblicze. Nadal – jak w 2021 roku – jest tam wojsko, a propagandowa narracja firmowana i wspierana przez władze Rzeczypospolitej oparta jest o wojenną i antyimigrancką retorykę.

Poniekąd wynika to z jasności intencji inicjatorów kryzysu – władz federacji rosyjskiej. Po 24 lutego 2022 roku ani Moskwa, ani Warszawa nie muszą się już krygować; jesteśmy wrogami i tak można opisywać nasze relacje. Czy nawet trzeba, zważywszy na mobilizujący charakter wojennej narracji. „Na razie ruskie atakują nas przy użyciu migrantów, gdyby uporali się z Ukrainą, przysłaliby tu czołgi”, taka argumentacja ma przekonać Polaków do konieczności dalszego wspierania Kijowa oraz do akceptacji drastycznie wzrastających wydatków na obronność.

Jednak „wojenność” sytuacji na granicy podbijana jest także z innych powodów, dla jakich wcześniej czynił to PiS. „Twardej” postawie wobec imigrantów przyklasną przedstawiciele różnych elektoratów, od lewa do prawa. W tym gronie jest sporo osób labilnych jeśli idzie o preferencje partyjne – potencjalnych wyborców, o których tym bardziej warto kruszyć kopie, gdy różnice poparcia między partiami nie są duże. Od minionej jesieni jesteśmy w ciągu kampanijnym, w niedzielę mieliśmy kolejne wybory. „Granica” była nośnym tematem także dla obecnej koalicji – i także tym należy tłumaczyć zaskakujące dla co poniektórych wejście ekipy Donalda Tuska w wojenno-graniczno-antyimigrancką narrację.

A jak twarda postawa, to wiadomo – z wojskiem w roli głównej. Więc choć zmieniła się władza, potężne Rosomaki i groźnie wyglądające patrole z bronią długą zostały na przygranicznych posterunkach.

Ale czy rzeczywiście powinny tam być?

—–

Zacznijmy od kwestii fundamentalnej – czy to, co dzieje się na granicy, jest wojną?

Jest, ale za każdym razem, gdy używamy określenia „wojna”, winniśmy je uzupełnić o przymiotnik „hybrydowa”. Większość Polaków nie ma pojęcia o tym, co dzieje się na wschodzie kraju, za to wszyscy podlegają uniwersalnym procesom poznawczym. To kwestia natury semantycznej – skoro „wojna”, to „wojsko” wydaje się jak najbardziej na miejscu; trudno o inny ciąg skojarzeń. Hybrydowość zmienia wszystko – i nie, nie chodzi o słowne gierki, a o fakt, że takie doprecyzowanie „wojny” pozwala na rzetelny, zgodny z prawdą opis sytuacji. Granica z Białorusią nie jest linią frontu, nie dochodzi tam do zdarzeń, które towarzyszą twardemu, kinetycznemu zwarciu z wrogą armią. Zwarciu, na okoliczność którego przysposabiamy sobie wojsko.

Czyli jednak nie powinno go tam być?

I tak, i nie. Tak, bo armia jest instytucją reagowania kryzysowego. Zwłaszcza w sytuacji kryzysów nagłych, niespodziewanych czy szybko postępujących. Powódź? Proszę bardzo, wojsko ma łodzie, amfibie, helikoptery, ciężarówki, ciężki sprzęt inżynieryjny – mnóstwo narzędzi niezbędnych do ewakuacji ludności i ograniczania skutków niszczycielskiej siły wody. No i rutynowo funkcjonuje w trybie alarmowych, jest organizacją (przynajmniej w jakimś zakresie) zdolną do szybkiej mobilizacji. Zatem gdy problem z nielegalną imigracją wyeskalował ponad możliwości Straży Granicznej, wysłanie żołnierzy było krokiem oczywistym, mieszczącym się w logice funkcjonowania normalnego państwa. Ale od tego czasu minęły trzy lata. Trzy lata, w trakcie których protezę – jaką jest wojsko przy granicy – potraktowaliśmy jako pełnoprawną część ciała.

Co do zasady bowiem żołnierz nie jest od pilnowania płotu, a do tego sprowadza się większość zadań posłanego na wschód kontyngentu. Żołnierz nie jest od tłumienia zamieszek, a w takich kategoriach mieszczą się zagrożenia generowane przez najbardziej agresywne grupy migrantów. To wyzwania dla służb porządkowych, w tym przypadku Straży Granicznej, wspieranej przez policyjne oddziały prewencji. I nie chodzi o samą potrzebę zachowania podziału kompetencji między instytucjami, ale nade wszystko o racjonalne wykorzystanie potencjału. Nie strzela się z armaty do wróbla; pomijając dyskomforty otoczenia i wróbla, szkoda zużywać lufę i pocisk.

Granica wojsko degraduje. Żyłuje jego możliwości, o czym pisałem już ponad dwa lata temu. Wtedy skala operacji „zabezpieczenia granicy” wymagała zaangażowania „na raz” większości wojsk lądowych i ponad jednej czwartej całości sił operacyjnych WP. Gdy 10 tys. żołnierzy tkwiło na przygranicznych posterunkach, drugie tyle odpoczywało (armia ma bodaj najbardziej propracowniczy system urlopowy w Polsce), a kolejne 10 tys. do misji się przygotowywało (co oznaczało zawieszenie większości rutynowych zadań). Już po kilku tygodniach takiego „młyna” nie było kim robić. „U nas pustki, w jednostce zostały służby dyżurne, matki karmiące i niezbędni oficerowie”, pisała mi w styczniu 2022 roku żołnierka z garnizonu na zachodzie Polski. „Jednocześnie realizowane są szkolenia poligonowe, zawody sportowe, ćwiczenia rezerwy; ktoś to ogarniać musi”. „Przez prawie pół roku nie zdołaliśmy dowieźć na wschód wystarczającej liczby kontenerów mieszkalnych”, inny znajomy mundurowy zdradzał skutki niewydolności służb logistycznych. „Nadal część chłopaków mieszka w ziemiankach”, skarżył się w lutym 2022 roku. „Niech ta cała ‘granica’ się już skończy”, marzył. „Ludzie są zmęczeni, zniechęceni i znudzeni, bo kto szedł do wojska, żeby tuptać wzdłuż płotu?”, stawiał retoryczne pytanie, przewidując, że kryzys graniczny zmieni się w kryzys rekrutacyjny, gdy „ludzie zaczną masowo rzucać kwity” (odchodzić z armii).

I właściwie nic się od tamtego czasu nie zmieniło, ba, jest gorzej, bo teraz część zadań szkoleniowych realizowanych jest nie na poligonach, a właśnie na granicy. Nie, nie chodzi o zmianę miejsca ćwiczeń, a o zmianę ich charakteru. Wojsko ma się szkolić, ma też tkwić przy płocie – jak to pogodzić? Ano kreatywnie sklejając oba zadania w jedno i ustalając, że patrolowanie strefy przygranicznej to misja szkoleniowa. Można? Można! Tylko czego istotnego z zakresu własnych kompetencji nauczy się tam pancerniak? Spadochroniarz? Kwiat armii, dla którego kupujemy wart miliardy złotych sprzęt, a który regularnie posyłamy na granicę. Najlepsze brygady Wojska Polskiego nie są dziś w stanie efektywnie szkolić personelu – „bo granica”. Dwa-trzy miesiące czy nawet pół roku takiego oderwania od rutyny, armii nie zaszkodzi. Ale trzy lata robią w instytucji poważną kompetencyjną wyrwę – kilkadziesiąt tysięcy (!) nowych żołnierzy spędziło na poligonach i strzelnicach mniej czasu niż przy granicy. W realiach prawdziwej wojny „na wejście” stawiamy się w beznadziejnej sytuacji.

I żeby „to” jeszcze na samej granicy działało jak należy – a przecież nie działa. Wiadomo, że żołnierzy szkoli się inaczej niż policjantów – najogólniej rzecz ujmując, pierwsi mają strzelać tak, by zabić, drudzy, by obezwładnić. Przy dobrze wyszkolonym personelu to kwestia pamięci mięśniowej. Jeśli państwo nie chce, by żołnierze zabijali – a nasze z powodów polityczno-militarnych (obawa przed eskalacją), wizerunkowych i humanitarnych nie chce – nakłada na nich formalne ograniczenia dotyczące użycia broni. Przy zastosowaniu reguły samoograniczania to racjonalny krok – tyle że w naszym przypadku nieracjonalnie zrealizowany. Nie będę wchodził w zawiłości prawne, dość stwierdzić (w uproszczeniu), że nadaliśmy żołnierzom uprawnienia policyjne, nie dając im narzędzi do ich realizacji. Uzbrojony po zęby wojskowy nie ma prawa użyć karabinu, a paralizatora nie otrzymał. Co więc robi? Autentyczna sytuacja – sam, niczym prowokator z drugiej strony, struga dzidę. A następnie tym kijem próbuje realizować „zadanie ochrony granicy”. I tak już od trzech lat.

Przyuczeni do zabijania weterani nikogo dotąd nie zastrzelili. Nad pamięcią mięśniową górę wzięły karność i konformizm (w tym lęk przed konsekwencjami). No i na granicy dominuje młode wojsko, jeszcze bez nawyków – po co więc podnosić ów argument odmiennej filozofii szkolenia?

Ano po to, by podkreślić bezbronność wojskowych – a więc także ich nieefektywność – oraz skutki takiego stanu rzeczy. Chłopcy z policyjnej prewencji też nie mogą użyć karabinów maszynowych (bo ich nie mają), a jakoś radzą sobie w dużo trudniejszych sytuacjach, na przykład podczas stadionowych burd. Ale mają tarcze, pałki, gaz, wspierają ich armatki wodne. Szkolą się do walki z tłumem, to istota ich roboty. A i tak trzeba dwóch lat w służbie, by nabyli odpowiednich kompetencji. Dwóch lat sprofilowanych treningów i rzeczywistych wyzwań. Wojskowi takiego komfortu nie mieli, nie mają i mieć nie będą. A nawet gdyby ktoś wygospodarował dla nich czas na stricte policyjny trening – jak to u licha pogodzić z nadrzędnym zadaniem wojska? Europejskim armiom słusznie zarzuca się nadkwalifikowanie w zakresie działań ekspedycyjnych, „lekkich”, „stabilizacyjnych”; to nasza słabość w zestawieniu z armią rosyjską, mającą ponad 2-letnie doświadczenie w prawdziwej wojnie. „Upolicyjnianie” wojska, by trzymać je przy granicy, tylko spotęgowałoby problem.

Co więc powinniśmy zrobić? Zrobiło się przydługo, więc o tym w kolejnym wpisie.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Jakubowi Łysiakowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Borysowi Szmigielskiemu, Krzysztofowi Florczykowi, Robertowi Wasiakowi, Jarosławowi Ciołkowi, Tomaszowi Jakubowskiemu i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Granica/fot. Sztab Generalny WP

Abrams

Pojawiło się pierwsze zdjęcie ukraińskiego Abramsa w pobliżu linii frontu – a wraz z nim dzikie teorie o pochodzeniu czołgu. „Polski” kamuflaż (taki sam bądź bardzo podobny do tego, jaki noszą nasze Abramsy) ma jakoby świadczyć o tym, że to maszyna z zasobów Wojska Polskiego, czytaj: oddajemy Ukraińcom swoje najlepsze, dopiero co kupione czołgi.

No nie. Nie będę Czytelników zanudzał szczegółami, ale proszę mi uwierzyć – wóz jest w starszej wersji niż ta, jaką pozyskała nasza armia. Kamuflaż może być rodzajem wybiegu – by czołgi niepostrzeżenie dotarły do Europy wraz z maszynami kupionymi przez Polskę – może też być efektem czysto pragmatycznej kalkulacji. Skoro malowano już w ten sposób polskie Abramsy, pomalowano i ukraińskie. Zwłaszcza że wzór kamo odpowiada warunkom geograficznym tak w Polsce, jak i w Ukrainie.

Co ciekawe, zdjęcie wykonano w okolicach Charkowa, co może być pośrednim dowodem na plany ukraińskiego dowództwa. Ofensywne? Chyba niekoniecznie, zważywszy na fakt, że ZSU mocno wyczerpały zapasy amunicji w walkach na Zaporożu. Defensywne? Czołgi niespecjalnie się do tego nadają, ale elementem dobrze prowadzonej obrony są lokalne kontrataki – a tu tanki, zwłaszcza tej klasy, byłyby jak znalazł.

Tymczasem od kilku tygodni rosjanie zostawiają szereg śladów, sugerujących, że zamierzają dokonać uderzenia z własnego terenu, właśnie w okolicach Charkowa. Maskirówka czy realne przygotowania? Na tym etapie nie jestem w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Bałbym się też stwierdzenia, że „skoro na tym obszarze pojawiły się Abramsy, Ukraińcy coś muszą wiedzieć”. Muszą nie muszą, w którymś momencie wozy made in USA powinny przejść bojowy debiut. I równie dobrze może być tak, że ukraińscy dowódcy wybrali dla nich stosunkowo spokojny odcinek frontu, by nie zaliczyć propagandowej wpadki, jaką było posłanie niemieckich Leopardów na silnie zaminowane i mocno obsadzone pozycje rosjan na Zaporożu.

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Fot. ZSU