Doświadczenie

„Mamy prawie 50 tys. żołnierzy z doświadczeniem bojowym”, podkreślał pewien pułkownik, wykładowca ówczesnej Akademii Obrony Narodowej. „To połowa armii”, mówił, wyraźnie zadowolony. „Znakomity kapitał na przyszłość”, dodał. Zakwestionowałem jego optymizm, chyba nazbyt grubiańsko; w każdym razie rozstaliśmy się w niezgodzie. Lecz mowa o człowieku, który miał dość intelektualnej uczciwości, by po czasie przyznać: „Masz rację”. „Doświadczenie z Iraku i Afganistanu na niewiele się zda w Europie”, usłyszałem, tym razem już przez telefon.

Był rok 2012, armię rzeczywiście mieliśmy ostrzelaną. I doświadczoną w realizacji zadań w ramach wielonarodowego kontyngentu; tyle wygrać. Ale istota tego treningu sprawdzała się do udziału w konflikcie asymetrycznym, antypartyzanckim – a więc o względnie niskiej intensywności – w dodatku prowadzonym w bardzo specyficznych warunkach geograficznych. Nie do powtórzenia w Europie, w konfrontacji z przeciwnikiem takim jak rosja.

Wojna, która wybuchła na wschodzie Ukrainy dwa lata później, w pełni to potwierdziła.

Po co o tym piszę? Ano mamy wysyp opinii, wedle których „już za chwileczkę, już za momencik”, armia rosyjska uderzy na Europę. No więc pytam, czym? Prymitywnie przerobionymi moskwiczami i ładami, wózkami golfowymi? Stadem pędzonych „wpieriod!” kalek? Oczywiście, celowo uwypuklam rosyjskie słabości – są w wojsku putina przyzwoicie wyekwipowane komponenty – ale co do zasady, siły zbrojne federacji pozostają cieniem samych siebie sprzed trzech lat. Liczniejszą, ale dramatycznie niedoposażoną strukturą, która na odzyskanie potencjału sprzed 24 lutego 2022 roku potrzebuje co najmniej 10 lat. Cudów nie ma, sowieckie zapasy „wyszły”, a przemysł – wbrew propagandowym twierdzeniom – nie jest w stanie produkować wielkich mas uzbrojenia.

Odrębną kwestią pozostaje jego jakość – dotychczasowa okazała się niewystarczająca nawet do pokonania Ukrainy. Zatem w ciągu tej dekady należałoby – patrząc z perspektywy Moskwy – wymyślić i wdrożyć coś „ekstra”. Powodzenia, zwłaszcza w realiach sankcji i zdychającej gospodarki.

„No ale doświadczenie!”, mógłby rzec ktoś. Jakie? Z ponad miliona posłanych na wojnę z Ukrainą żołnierzy prawie połowa nie żyje bądź została trwale okaleczona. Czym jest kunszt pozostałych? To pytanie, o sposób, w jaki rosjanie wyszarpali Ukrainie kilkanaście procent jej terytorium. Rajdami z początków pełnoskalowej wojny, nieco późniejszym „walcem artyleryjskim” i „mięsnymi szturmami”, które dramatycznie nasiliły się w drugim i trzecim roku inwazji. To jest istota doświadczenia bojowego rosyjskich żołnierzy i ich dowódców.

Czy da się je wykorzystać w wojnie z armiami natowskimi? A niby jak przy miażdżącej przewadze w powietrzu (sama Europa „zjada” tu rosję, nie tyle liczbą, co jakością)?

„W powietrzu latają też drony!”, stwierdziłby ów ktoś. No latają, ale w całej tej opowieści o bezpilotowcach zapominamy, że to bieda-broń, narzędzie kompensacyjne, używane z braku innych środków. Przede wszystkim klasycznego lotnictwa oraz dalekonośnej, precyzyjnej artylerii; obie strony konfliktu na Wschodzie mają w tych zakresach istotne braki (fizyczne bądź kompetencyjne). Wojna z innym przeciwnikiem – dysponującym silnym lotnictwem i artylerią o lepszej donośności i celności – nie wyglądałaby tak, jak zmagania na Donbasie czy Zaporożu. Najogólniej rzecz ujmując, rosjanie nie byliby w stanie podejść tak blisko, strefa kontaktu byłaby znacznie rozleglejsza, najpewniej w ogóle nie byłoby linii frontu. Większość dronów okazałby się nieprzydatna, większość rosjan zginęłaby na skutek „wybombardowania”.

Oczywiście, determinacja i ostrzelanie (rozumiane nie jako kompetencja w posługiwaniu się bronią, ale nawyk funkcjonowania w realiach zagrożenia), to byłyby rosyjskie atuty. Tyle że bez technologii dalece niewystarczające. Pamiętajmy o tym proszę, nim zanurzymy się w ponury nastrój.

PS. Nie, Ukraina nie jest stracona. Ostatnie wypowiedzi amerykańskich polityków niczego nie przesądzają. Jutro i pojutrze, po spotkaniu w Monachium, będziemy wiedzieć więcej. Dziś mam „dzień świra”, ale będę trzymał rękę na pulsie. Dodam tylko, bo warto, że putinowska machina wojenna na lądzie ewidentnie dostała zadyszki; rosjanie stanęli, Ukraińcy lokalnie kontratakują, często z powodzeniem. Takie są fakty, a nie zmarkotniałe spekulacje.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa… – w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.

Zasadzka

Dziś będzie nieco lżej (choć nie do końca…), a post ów dedykuję przede wszystkim nowym Czytelnikom, którzy pojawili się tu w ostatnim czasie. Poniżej fragment powieści pt.: „Międzyrzecze. Cena przetrwania”. Wydałem tę książkę w 2019 roku i do głowy mi wówczas nie przyszło, jak bardzo antycypuję przyszłość. Z tą różnicą, że u mnie wojna toczy się między rosją a Polską, nie Ukrainą. Ale ów wymyślony konflikt (założyłem, że rozgrywa się w 2021 roku) z dużym podobieństwem przebiega tak, jak rzeczywiste rosyjsko-ukraińskie zmagania.

Polecam lekturę wpisu, z nadzieją, że skłoni Was do sięgnięcia po całą powieść. Informacje o tym, gdzie i jak ją nabyć znajdziecie pod tekstem.

Tam też zamieszczam przyciski „wsparciowe”, wszak piszę – także książki! – w istotnej mierze dzięki Wam, Waszym „kawom” i subskrypcjom. Z góry dziękuję za dokonane i kolejne wpłaty! No i do sedna.

—–

Okolice Świdnika, rejon natarcia 2 Gwardyjskiej Dywizji Zmechanizowanej, 28 lipca, środa

Odstrzelona wieża T-72 leżała do górny dnem, kilkanaście metrów od zakopanego w ziemi podwozia. Wokół walały się kostki reaktywnego pancerza, łuski wystrzelonych pocisków, wyrzucone siłą podmuchu elementy wyposażenia czołgu. Były też dwa ciała – nadpalone, poskręcane i zdekompletowane. Jednemu z czołgistów brakowało głowy. Wnętrzności wylewały się przez otwór w szyi, gęsto obsadzony rojem much. Nogi drugiego z trupów kończyły się wraz z udami. Tego Polaka ogień usmażył aż do piersi, zwęglone kikuty nie wyglądały tak strasznie. Za to twarz żołnierza…

Władimir Sokołow splunął z obrzydzenia. Z pustego oczodołu wyleciał właśnie insekt, inne dobierały się do resztek zawartości drugiego oka. Wysoka temperatura nie tylko zniszczyła narząd wzroku – strawiła też włosy i w kilku miejscach skórę głowy, odsłaniając fragmenty czaszki.

Pułkownik pochylił się nad poległym i dotknął palcami jego nadpalonego kombinezonu.

– Takie samo gówno jak nasze – szepnął pod nosem. Polscy czołgiści – podobnie jak rosyjscy pancerniacy – wciąż nie doczekali się trudnopalnych mundurów. W trzecim dziesięcioleciu XXI wieku, gdy w armiach używano już tylu technologicznych cacek, było to trudnym do zrozumienia faktem. Pułkownik westchnął. „Z drugiej strony…” – pomyślał – „…nawet najlepszy materiał by was nie uratował”. Rozlane plamy stopionego piasku jasno wskazywały, że w tym miejscu niedawno rozpętało się prawdziwe piekło. – Mieli, co chcieli – skwitował swoje rozważania Sokołow.

Zaczęli Polacy. Rosjanin musiał przyznać, że wróg był świetnie wstrzelany w szosę, którą przemieszczał się jego batalion zmechanizowany. Przeciwnik zajął trzy pobliskie wzgórza, ustawiając na nich zamaskowane czołgi. To one zagrzmiały jako pierwsze. Na rozkaz Sokołowa ostrzeliwane transportery usiłowały rozpełznąć się na boki. Lecz gdy tylko kilka pierwszych BTR-ów zjechało na pola, dwa z nich niemal dosłownie utonęły w grząskim, zalanym wcześniej gruncie. Trzy maszyny jakoś zdołały wrócić na utwardzoną jezdnię. Na próżno – dwie z nich wkrótce trafiły pociski z czołgowych armat Polaków.

Pułkownik początkowo spanikował. Zwłaszcza gdy do walki włączyły się ekipy wyrzutni przeciwpancernych, rozmieszone kilkaset metrów od drogi. Z lewej i prawej przyleciały rakiety, niszcząc kilka kolejnych wozów. Sokołow rozkazał piechocie opuścić transportery. Intencje miał dobre, pojazdy bowiem były jak trumny. Wtedy jednak do akcji weszły kolejne sekcje ogniowe wroga. Kępy wysokiej trawy – całkiem nieźle widoczne z szosy – okazały się stanowiskami karabinów maszynowych i moździerzy. Polacy cięli po podwładnych pułkownika przez dobre dwie minuty. Ten wreszcie zarządził odwrót, co oznaczało przepychanie się między uszkodzonymi i zniszczonymi transporterami.

Sokołow nie zamierzał odpuszczać. I wróciła mu zimna krew. Jego żołnierze mieli na wyposażeniu Kornety – zestawy przeciwpancerne nie gorsze od posiadanych przez Polaków Spike’ów. W zamieszaniu, które powstało na drodze, nieprzyjaciel przeoczył operatorów, którzy pędem rozstawili przenośne zestawy. Oba zagrzmiały niemal jednocześnie i dwie rakiety pomknęły w stronę czołgów. Kornety nie pudłowały – oba polskie T-72 zamilkły. Trzeci już wcześniej wyłączył się z walki, co pułkownik zarejestrował mimo potężnej dawki innych bodźców. Uznał wtedy, że ten przeciwnik nie stanowi już zagrożenia. Najpewniej miał kłopoty z armatą, tak dalece wysłużoną, że po kilku strzałach często odmawiała posłuszeństwa. Wywiad wojskowy informował o tym w specjalnym biuletynie, rozesłanym do jednostek liniowych tuż przed inwazją.

Odwrót, choć początkowo chaotyczny, szybko nabrał cech zorganizowanego. Batalion Sokołowa był w końcu elitą rosyjskiej armii. Nie przekładało się to jakoś szczególnie na wyposażenie, lecz na dyscyplinę i profesjonalizm – owszem. Wycofujące się wozy coraz skuteczniej odgryzały się Polakom. 30-milimetrowe armaty gasiły stanowiska jedno po drugim. Nie próżnowali również strzelcy. Ci jednak bardziej skupiali się na ewakuacji rannych kolegów.

Dziewięć minut po pierwszej salwie Rosjanie wyszli spod ognia. I z miejsca dostali cios w plecy. Niczym duchy pojawiły się za nimi cztery Rosomaki, niszcząc kilkanaście ciężarówek z amunicją i zaopatrzeniem. A potem przecięły szosę i pomknęły w las, sobie tylko znaną ścieżką. Za ostatnią z maszyn pofrunął Kornet, znów zaliczając bezbłędne trafienie. Rakieta przebiła tylny właz i rozniosła eksplozją wnętrze polskiego transportera. Makabryczny widok resztek ciał załogi i desantu nie ukoił emocji pułkownika. Był wściekły i z ogromną niecierpliwością oczekiwał na lotnicze wsparcie, wywołane kilka minut wcześniej. „Polacy wciąż wodzą nas za nos!” – Sokołow myślał o nieprzyjacielu z mieszaniną nienawiści i podziwu. „Oszukali nasz wywiad, dymają nasze rozpoznanie. Teren miał być czysty, a ja wpadłem w zasadzkę, jakby to był Afganistan sprzed czterdziestu lat!”

Samoloty operujące z bazy w białoruskich Baranowiczach przyleciały na bardzo niskim pułapie. Obładowane rakietami szturmowe Su-25 zjawiły się bez myśliwskiej osłony. To akurat pułkownika nie zdziwiło. Był w Polsce już czwartą dobę, a tylko raz oglądał pojedynczy F-16, szybko zresztą strącony przez rosyjską maszynę. Niska aktywność lotnictwa nieprzyjaciela dawała Rosjanom duży komfort, pozwalała też na zalecane przez dowództwo oszczędności. A przecież myśliwce były wyjątkowo paliwożerne…

Samo wspomnienie tego rozkazu kłuło w dumne serce Władimira Sokołowa. Rosja, śpiący na złożach ropy największy kraj świata, z trzecią co do wielkości armią, zmuszała swoich żołnierzy do powściągliwego używania środków bojowych i paliw. „Musi być z nami naprawdę źle…” – stwierdził pułkownik, gdy dowódca dywizji poinformował go o „wytycznych materiałowych”.

Suchoje przeorały teren, na którym Polacy urządzili zasadzkę – nikt tam nie miał prawa przeżyć. Gdy szturmowce odleciały, Sokołow – na burcie pierwszego wozu – wrócił w miejsce potyczki. Potem, ze wzgórza, gdzie Polacy ustawili jeden ze swoich czołgów, przyjrzał się pobojowisku.

Źle to wyglądało.

Wciąż stał w tym samym miejscu, słuchając raportu zastępcy. Informacja o utraconych bezpowrotnie jedenastu transporterach niespecjalnie go zmartwiła. Na stacji kolejowej w Brześciu na własne oczy widział całe eszelony zapasowych wozów, których liczba pozwoliłaby na odtworzenie co najmniej kilku takich batalionów, jak jego. Co ciekawe – Sokołow przypomniał sobie swoje zdziwienie – dworca i cennych zapasów nie ochraniały żadne oddziały przeciwlotników. Żadna, choćby najmniejsza wyrzutnia czy armata. Dowództwo sił inwazyjnych najwyraźniej uznało, że Polacy nie przeprowadzą ataku na białoruskie terytorium. Na teren innego kraju, z którym Rzeczpospolita przecież nie walczyła. „Innego kraju…” – pułkownik zadrwił w duchu, przypominając sobie wyjaśnienia komendanta stacji, zestawione z obrazkiem wygiętego w służalczej postawie prezydenta Białorusi. Zaraz jednak spoważniał. Sprzęt sprzętem, ale z ludźmi było już znacznie gorzej – stracił ich czterdziestu sześciu, od początku wojny pięćdziesięciu trzech. Miał siedemdziesięciu rannych, w większości na tyle ciężko, że ich powrót do walki w najbliższych tygodniach nie był możliwy. „Niemal czwarta część stanu wyjściowego” – przełknął głośno ślinę.

Raz jeszcze spojrzał na zabitego czołgistę. Miał ochotę kopnąć w zwęglone kikuty Polaka. Z trudem się powstrzymał, splunął jednak na trupa.

– Towarzyszu pułkowniku – usłyszał głos jednego z poruczników. Odwrócił się w stronę młodego oficera. – Proszę spojrzeć – mówił tamten, wskazując ręką na wytyczoną pośród zalanych pól ścieżkę, wyłożoną wąskimi betonowymi płytami. – Tędy się poruszali. – Chłopak miał na myśli Polaków, którzy użyteczną dotąd ziemię zmienili w bagno, tylko po to, by narobić im kłopotów.

Ścieżka prowadziła do wsi, nad którą górował czerwony, ceglany kościół. Bito w nim w dzwon, na co Sokołow zareagował zmarszczeniem brwi.

– Ilu ludzi masz w plutonie? – spytał porucznika.

– Dwudziestu – zameldował oficer.

– Zbierz ich i za mną – rozkazał pułkownik, zakładając na głowę hełm. – Przejdziemy się na spacer – dodał, patrząc w stronę świątyni.

—–

I co, czyta się? Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści, także książek?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem „Międzyrzecza…”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Książka jest również do nabycia w sklepie internetowym Wydawcy.

Nz. Zniszczony rosyjski czołg. Zdjęcie ilustracyjne/fot. własne

F(r)ajerwerki

Waliłoby fałszem, gdybym z pasją krytykował fanów sylwestrowych ognio-atrakcji. Za młodu detonowało się najdziwniejsze ładunki, zwykle bez jakiejś specjalnej okazji. Czasem było to tak głupie, że przeczyło zasadności teorii ewolucji. No ale nie każdy miał za plac zabaw poligon artyleryjski.

Ba, była we mnie pogarda dla amatorów „zimnych ogni”, bo co oni wiedzieli o prawdziwym pierdolnięciu…

Trwałem tak do końca lat 90., kiedy na skutek zmian w asortymencie, uznałem fajerwerki za odpowiednie zabawki dla dużych chłopców.

A potem zacząłem jeździć na wojny i przestałem być chłopcem. Kanonady za oknem źle mi się kojarzyły, ale pal licho, myślałem, raz do roku można.

Aż jakiś geniusz wystraszył mi psa zbyt bliską eksplozją. Biegłem za oszalałym ze strachu zwierzęciem i obiecałem sobie, że zabije gnoja, który tę ucieczkę sprowokował.

Nie zabiłem, ale zdarzyło mi się później rekwirować gówniarzom „rakietki”.

Kolejny pies okazał się wyjątkowo podatny na bodźce dźwiękowe. Zbój i wiraszka, gotów napierdalać się z każdym nazbyt samczym samcem (a choćby i dwa razy większym), na dźwięk wybuchu umiera ze strachu. Sylwestry, nafutrowany hydroksyzyną, spędza w domowych jamach, z dala od okien. Raz dla przykładu siedzieliśmy razem w wannie.

Nie strzelam więc w sylwestra także z troski o jedno z moich zwierząt (drugie, szczęśliwie, ma kompletnie wywalone na wszelkie palby).

Ale nie strzelam też, bo zwyczajnie żal mi pieniędzy. I nawet nie idzie o mój osobisty wydatek. Kilka lat temu ze zdumieniem przeczytałem, że fajerwerki kosztują nas, Polaków, nawet miliard złotych. A było to w czasie, kiedy taką wartość miały całoroczne zakupy amunicji dla Wojska Polskiego. W pandemii suma ta zmalała do 500 milionów, ale później znów zaczęliśmy przepalać hajs w okolicach miliarda i więcej.

Można zrobić coś głupszego?

Można. Ale można też zrobić coś mądrego.

Wspomniałem o amunicji (w 2024 roku WP kupiło jej za takie miliardy, że szczena opada). Otóż da się pogodzić efektowność z efektywnością i spasować to z łagodną odmianą piromanii. I mieć przy tym poczucie, że zrobiło się coś obiektywnie dobrego. Co proponuję? By zamiast kupować fajerwerki, wysłać pieniądze na rzecz ukraińskiej armii. Jeśli ten miliard miałby się zamienić w amunicję, starczyłoby tego na kilkanaście dni intensywnej obróbki neosowieckich najeźdźców. Byłyby to fajerwerki wolności, o którą Ukraińcy walczą przede wszystkim dla siebie, ale trochę też i za nas.

Jak strzelać, to z sensem.

Ps. Tak wyglądają łapki pacjentów, którzy nieostrożnie obchodzili się z fajerwerkami. Zamieszczam ku przestrodze/fot. za: Gotowi Do Ratowania

A na zdjęciu głównym dedykowana amunicja, dla rosjan, od autora blogu/fot. Darek Prosiński

„Mądrość”

Nieuchronność klęski we wrześniu 1939 roku jest dla nas oczywistością. To „mądrość post factum”, która ma swoje konsekwencje – będę o nich pisał w drugiej części tekstu. Teraz skupmy się na składowych tej oczywistości – w tym przypadku często wywodzimy ją z fałszywych przesłanek, mitów i historycznych przekłamań. Że wojsko „słabe i przestarzałe”, że „cofało się w popłochu”, że w wymiarze taktycznym stać nas było jedynie na „szaleńcze zrywy” – jak choćby kawaleryjskie szarże – tyleż odważne, co głupie i najczęściej nieskuteczne. I że dla Niemców „kampania wrześniowa to był spacerek”.

Ano nie był. Przewaga Niemiec była znaczna, ale nie wynikała z jakiejś totalnej technologicznej asymetrii, gdyż Wojsko Polskie było armią względnie nowoczesną i do tego liczną. Ponadto posiadało kadrę oficerską niższego i średniego szczebla, która znała się na wojskowym rzemiośle. I bitnego, dobrze zmotywowanego żołnierza. Niemcy przekonywali się o tym raz zarazem, bo nawet w odwrocie Polacy potrafili kąsać wyjątkowo boleśnie. Co po pięciu tygodniach kampanii sprawiło, że Wehrmacht potrzebował ponad sześciu miesięcy, by znów stanąć na nogi.

Co zatem zawiodło? Dziś wiemy już, że przede wszystkim sojusznicy. Niemcy były do pokonania – wspólnym wysiłkiem Polski, Francji i Wielkiej Brytanii. Niestety, 12 września 1939 roku, podczas konferencji w Abbeville, Francuzi i Brytyjczycy ustalili, że nie będą kontynuować działań ofensywnych wobec III Rzeszy. To wówczas skazano II Rzeczpospolitą na rychłą przegraną. Ostateczny cios przyszedł 17 września, gdy do agresji włączył się Związek Radziecki.

Ale Stalin wcale się nie śpieszył z wejściem na tereny Rzeczpospolitej. Domyślał się, że Polacy – wykorzystując tylko część potencjału – byliby w stanie na długo zaryglować wschodnie wrota; tak podłej jakości były wyczerpane czystkami i uzbrojone w zawodny sprzęt oddziały armii czerwonej. Uznał więc sowiecki dyktator, że poczeka aż Niemcy „zrobią robotę”. Niemcom z kolei nie udało się w pierwszym tygodniu wojny zamknąć w kleszczach i zniszczyć najważniejszych jednostek Wojska Polskiego po zachodniej stronie Wisły. Fall Weisse – plan ataku na Rzeczpospolitą – już po kilku dniach ofensywy należało skorygować. W Polsce – wbrew utartym schematom – wcale nie było blitzkriegu (choć czołgi, czy raczej tankietki, i lotnictwo odegrały w tej kampanii istotną rolę).

Skoro więc było tak „dobrze”, to dlaczego było tak źle? Odpowiedź na to pytanie przynosi książka Kacpra Śledzińskiego „Potop’39”. Ukazała się ona przed kilkoma laty, ponieważ przykuło mnie do łóżka, postanowiłem odświeżyć lekturę. I szczerze polecam, bo dawno nie czytałem tak dobrze napisanej rozprawy historycznej.

Mniejsza jednak o walory literackie – ważniejsze są przytaczane fakty. Gdy czyta się opisywane wydarzenia, dominuje wrażenie „ślepoty i głuchoty”, w jakiej funkcjonowali polscy dowódcy batalionów, pułków, brygad, dywizji, a nawet całych armii. Szybko zawalił się system łączności, świadomość operacyjną/sytuacyjną zyskiwali nasi oficerowie zwykle wedle jednego schematu – rozpoznania bojem, co często wiązało się z licznymi stratami. Decydowano się też na szaleńcze eskapady – nie tylko gońców, ale i samych dowódców – w poszukiwaniu sztabów współpracujących i podległych jednostek. Generał szukał generała, włócząc się po terenach, na których mógł się czaić nieprzyjaciel…

W takich warunkach konieczna była improwizacja, dla której z kolei niezbędnym warunkiem byłaby znajomość planów obronnych naczelnego dowództwa. I tu dochodzimy do sedna – dowódcy poszczególnych armii nie znali szczegółów założeń Planu Z.! Rydz Śmigły zazdrośnie strzegł tej wiedzy, dopuszczając do niej wyłącznie najbliższych współpracowników. Mało tego, po kilku dniach wojny dał nogę z Warszawy – wówczas całkiem jeszcze bezpiecznej – przenosząc się do Brześcia, zupełnie nieprzygotowanego do przyjęcia i obsługi naczelnego dowództwa. Kontakt z marszałkiem właściwie został zerwany, dowódcy armii uzyskiwali jego odpowiedzi często dopiero po kilkunastu godzinach. Jak w takiej sytuacji dowodzić niemal milionowym wojskiem i to w warunkach mobilnej kampanii, w której sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę?

Ano właśnie. A Śmigły nie tylko się odciął. On wciąż miał swoje idee fixe związane z kierunkami obrony i ani myślał ustępować z wpływu na kolejne nominacje kadrowe. Gdy ceną rozgrywki był los kraju, on dawał szanse skompromitowanym oficerom (przykład gen. Juliusza Rómmla, który porzucił swoich żołnierzy) i nie dopuszczał do dowodzenia znacznie bardziej uzdolnionych strategów, jak Sikorski czy Sosnkowski (temu drugiemu ostatecznie powierzył ważną funkcję, w sytuacji, w której nie było już ratunku dla pobitej armii). Zaś na koniec zdezerterował do Rumunii, gdzie – gdy w Polsce jeszcze tliły się ogniska oporu – zajął się malowaniem obrazów.

Reasumując, nie można zwalać winy za wrześniową porażkę wyłącznie na niesłownych aliantów i złych sowietów. Indolencja najwyższego dowództwa naszej armii odegrała tu bowiem niebagatelną rolę – i to jest główny wniosek, jaki płynie z książki Śledzińskiego.

Żołnierz robił, co mógł. Dość powiedzieć, że niemal dwie trzecie polskich strat – wynoszących ogółem 55 tys. zabitych i 100 tys. rannych żołnierzy – było efektem działalności niemieckiego lotnictwa. Gdy porównany resztę – powstałą w wyniku bezpośrednich walk – ze stratami niemieckimi (17 tys. zabitych, 36 tys. rannych), wyjdzie nam równorzędny pojedynek, w którym każdy przyjęty cios równał się ciosowi wymierzonemu. Najsilniejszej wówczas armii świata…

Czego nie podkreślam „ku pokrzepieniu” czy dla wtórnej racjonalizacji. Chcę bowiem zmierzyć się z potocznymi wyobrażeniami na temat roli wojska w operacji obronnej.

To oczywiste, że armia ma chronić własne terytorium i obywateli przed okupacją, ale gdy taka sytuacja nie jest możliwa, zadania sił zbrojnych wcale się nie kończą. Dowództwo i żołnierze nie mogą odstąpić od obrony jeśli przeciwnik „na wejście” jest silniejszy. Wówczas należy zrobić wszystko, by – jak to zwykło mówić się w języku potocznym – „sprzedać skórę jak najdrożej”. I nie o romantyzm czy honor toczy się wtedy rozgrywka, a o bardzo konkretne sprawy. Po pierwsze, ponoszone straty mogą odwieść agresora od zamiaru dalszego prowadzenia działań zbrojnych. Po drugie, nawet jeśli napastnik i tak „pójdzie na całość”, okupacje kiedyś się kończą, a pamięć społeczna i instytucjonalna pozostają na dłużej. W tym ujęciu świadomość, że dana wspólnota „będzie walczyć jak lwy/wściekłe psy” może pełnić rolę polisy ubezpieczeniowej. I wreszcie trzeci argument, wynikający z wzajemnych zobowiązań. Wykrwawienie przeciwnika to również działanie na rzecz sojuszników. Nie bezinteresowne, jeśli stoi za tym kalkulacja, że tamci ostatecznie doprowadzą do klęski wspólnego wroga.

To kwestie niby oczywiste, ale gdy wiemy, „jak to się skończyło”, czasem nam one umykają. „Mądrość post factum” nie tylko nie bierze pod uwagę wspomnianych w poprzednim akapicie powinności, ale też ignoruje ograniczenia świadomości sytuacyjnej. Uczestnicy konfrontacji nie znają (a jeśli tak, to w ograniczonym zakresie) intencji i planów strony przeciwnej. Z czasem niektóre z nich – dzięki pracy historyków i ujawnianiu archiwaliów – stają się „oczywistą oczywistością”, ale dla współczesnych, nie ówczesnych. A przecież jest jeszcze „czynnik X” – skutek w danym momencie nie do przewidzenia przez żadnego z uczestników zdarzeń. Jedni w tej wojennej mgle poruszają się sprawniej, inni mniej; zwykle decyduje o tym technika/szybkość przekazu informacji.

Ale dlaczego o tym wszystkim piszę? Ano argumenty o „bezsensowności oporu” mają się dobrze nie tylko w ocenie wydarzeń z historii Polski. Odnajdujemy je i dziś – w opowieści o wojnie w Ukrainie. „Polacy nad Bzurą we wrześniu 1939 roku też dobrze zaczęli…”, przeczytałem na dawnym Twitterze tuż po tym, jak Ukraińcy weszli do obwodu kurskiego. „Na razie ruscy ich zatrzymali, a za chwilę zmiażdżą”, dowiedziałem się z rzeczonego medium kilka tygodni później. „Po co więc to wszystko było?”.

Wrześniowe analogie są grubymi nićmi szyte, trudno wszak porównywać sytuację Ukrainy z położeniem II Rzeczpospolitej. Armia rosyjska to nie Wehrmacht, który „po Polsce” owszem, musiał złapać oddech, ale ostatecznie i tak poszedł dalej, bić inne potęgi tamtego świata. Żołdactwo putina nie będzie w stanie zagrozić innemu krajowi przez co najmniej dekadę, pewnie dwie. Inne są też słabości armii ukraińskiej w porównaniu do bolączek ówczesnego Wojska Polskiego. No i Ukrainie nie grozi całkowity upadek, nawet jeśli operacja kurska (jak bitwa nad Bzurą) skończy się spektakularną porażką.

Zwłaszcza że piłka w grze – rosjanie z pompą ogłosili w Kursku kontrofensywę, coś tam odbili, po czym stanęli i stoją już czwarty dzień. Tymczasem Ukraińcy uderzyli z innego miejsca i wchodzą na plecy kontratakującym moskalom. Nie wiem, jak to się skończy; uważam, że wciąż istnieją warunki, by operacja kurska ZSU znacząco poprawiła pozycję negocjacyjną Ukrainy – a o to w niej przede wszystkim chodzi.

Jeśli tak się stanie, przeniesienie działań zbrojnych na teren rosji uznane zostanie za przejaw wojskowej błyskotliwości i kunsztu. W razie przegranej, logika „mądrości post factum” narzuci ocenę, w której podkreślana będzie desperacja i złe rozeznanie ukraińskiego dowództwa i przywództwa.

Ale nawet wówczas nie powinno być miejsca na podważanie sensowności ukraińskiego oporu. Bo wiemy już, czym jest rosyjska okupacja – że towarzyszy jej eksterminacja elit, grabież i generalne pogorszenie warunków życia. Zestawienie wejściowych potencjałów było dla Ukrainy skrajnie niekorzystne, a i tak udało się uchronić większość kraju przed takim losem. Także dlatego, że w Kijowie podejmowano odważne i ryzykowne decyzje. I że w ogóle je podejmowano i miał je (ma!) kto podejmować – dodam, splatając wątek historyczny ze współczesnym.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę, że piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie blogu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Karolowi Woźniakowi, Marii Warnke, Michałowi Motakowi i Stanisławowi Czarneckiemu.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Obsługa przeciwlotniczego karabinu maszynowego, Warszawa, wrzesień 1939/fot. domena publiczna

Pulpa

Dobre 20 lat temu spotkałem się z weteranem walk o Kołobrzeg z marca 1945 roku. Zgorzkniałym, starszym panem, działaczem stowarzyszenia zrzeszającego żołnierzy Wojska Polskiego walczących na Wschodzie. Wtedy jeszcze nie było takiego szaleństwa przekreślającego wysiłki Polaków, którym przyszło bić się z Niemcami u boku sowietów, ale trend został już wyznaczony – postrzegano ich jako mniej godnych; stąd owo zgorzknienie. Odnotowuję, choć nie na tym chciałbym się dziś skupić.

Podczas naszej rozmowy ów oficer opowiedział mi o pewnym skrypcie, który wpadł w jego ręce tuż przed rozpoczęciem zmagań o „festung Kolberg”. Był to zbiór instrukcji dotyczących zasad walki w mieście, opracowany przez uczestników Powstania Warszawskiego. Jego akowski rodowód sprawiał, że skrypt krążył wśród żołnierzy na poły konspiracyjnie – oficerowie polityczni byli mu niechętni, sowieccy dowódcy również.

Tu pozwolę sobie na pewną dygresję, budującą kontekst. Peerelowska propaganda wyrządziła wielką krzywdę wizerunkowi przedwojennego Wojska Polskiego – symboliczna scena z „Lotnej”, kawalerzysty bijącego szablą w czołg, była ucieleśnieniem tego kłamstwa. W rzeczywistości bowiem armia II RP nie była archaiczną strukturą, choć miała swoje ograniczenia. Definiowały je przede wszystkim możliwości finansowe państwa, ale też słabość intelektualna istotnej części kadry dowódczej. Mimo to na poziomie doktrynalnym z jednej, i taktycznym z drugiej, mieliśmy do czynienia z działaniami i refleksją całkowicie odbiegającymi od potocznych wyobrażeń o przestarzałej armii. Przede wszystkim zaś z nawykiem opracowywania doświadczeń, przekładania ich na konkretne procedury. Sprawne organizmy społeczne funkcjonują w oparciu o jasno zdefiniowane zasady, gdzie zasad brak, jest bezhołowie, co dotyczy także wojska. Ten nawyk, i ta filozofia, stały za wspomnianym skryptem.

Idźmy głębiej w tej dygresji. Rozbicie Wojska Polskiego w 1939 roku (będące przede wszystkim efektem ilościowej i materiałowej przewagi Wehrmachtu), uczyniło coś na miarę edukacyjnej wyrwy, jeśli idzie o kompetencje kadry oficerskiej. Jej część trafiła do obozów, gdzie z oczywistych powodów nie dało się szlifować warsztatu, część zaś zasiliła szeregi armii podziemnej, która obok wielu innych słabości, nie miała też sposobności do zdobywania nowych doświadczeń (innych niż ograniczone działania dywersyjne). Dysproporcja w kompetencjach między Niemcami a Polakami była zatem ogromna, zwłaszcza że – najoględniej mówiąc – sztuka wojowania mocno się po 1939 roku zmieniła. Ten brak teoretycznego przygotowania – obok rażących niedostatków broni i amunicji – odpowiadał za hekatombę oddziałów powstańczych w sierpniu 1944 roku.

Ale wojsko w działaniu to organizacja „ucząca się”. Patrząc z poziomu taktycznego, te powstańcze oddziały, którym udało się przetrwać pierwsze tygodnie walk, we wrześniu prezentowały już zupełnie inny poziom. Było to wojsko obyte z zagadnieniem walki w terenie zurbanizowanym, szczególnie w przypadku elitarnych formacji AK – „straży pożarnych” rzucanych do gaszenia pożarów na froncie. I to w oparciu o informacje zebrane od takich żołnierzy i ich dowódców powstał wspomniany na wstępie skrypt.

– Myśmy nie mieli pojęcia, jak się za to miasto zabrać – przyznał mój rozmówca, zimą 1945 roku młodziutki oficer. – Do tej pory, jeśli wchodziliśmy do jakichś miejscowości, to były to wsie czy małe miasteczka. Szła tyraliera, wielu ginęło, ale ktoś w końcu dobiegał do pozycji Niemców. Ci zresztą często w ogóle się nie bronili, tylko uciekali albo się poddawali. W Kołobrzegu każdy dom był twierdzą, punkty ogniowe szachowały ulice i podwórka. Rozwinąć szerokiego natarcia, którego widok mógłby wywołać popłoch, nie było jak. Zresztą w takich warunkach byłoby to samobójstwo – cytuję z pamięci, zastrzegając, że oddaję sens wypowiedzi, a nie jej dosłowne brzmienie.

W czasie bitwy o Kołobrzeg (4-18 marca) poległo tysiąc dwustu żołnierzy WP, dwa razy tyle zostało rannych. Skrypt przydał się pojedynczym pododdziałom, niektórym liniowym oficerom; nie znalazł przełożenia na działania wyższego dowództwa. Miasto wzięto bez taktycznej finezji, nie zważając na straty ludzie. Po sowiecku.

Również 20 lat wstecz swoją premierę miał genialny serial „Kompania braci” – niemalże paradokumentalny zapis szlaku bojowego oddziału amerykańskich spadochroniarzy. Oglądałem to (nadal oglądam!) ze szczeną w podłodze z uwagi na realizm scen. Lecz podczas pierwszego oglądania coś jeszcze przykuło moją uwagę. Kompania E wchodziła do walki niczym dobrze zaprogramowana maszyna. Bój nie był serią przypadkowych zdarzeń, znać było, że opiera się o jakiś taktyczny zamysł. Nie było tam „łopatologicznego” hurra i do przodu, zdawania się wyłącznie na los i „boga, co to kule nosi”. Dowódcy mieli pomysł, żołnierze całe spektrum rozmaitych technik poruszania się, strzelania, wzajemnego osłaniania, zinternalizowanych do tego stopnia, że stały się ruchowym, mięśniowym nawykiem. Olśniło mnie, gdy zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę. Dotąd myśląc o intensywności walk, stopniując ją w wyobraźni, patrzyłem na liczbę ofiar – stąd brało się przekonanie, że najcięższe starcia II wojny światowej miały miejsce na Wschodzie. Nagle zdałem sobie sprawę, że rozstrzeliwanie przez małe niemieckie oddziały całych sowieckich pułków, szturmujących dobrze zorganizowane linie/punkty oporu „do upadłego”, nie tyle świadczy o intensywności boju, co o bezlitosności, bestialstwie i braku hamulców etycznych u dowódców armii czerwonej (ponieważ przywołałem tu Powstanie Warszawskie, u części z Was pojawią się w głowach analogie – w mojej też się pojawiły i tak, naczelne dowództwo Powstania, rzucając do walki kiepsko uzbrojoną młodzież, wykazało się podobną bezwzględnością).

A potem pojechałem do Iraku i Afganistanu i na własne oczy przekonałem się, że zabudowania przemienione w punkt oporu można wziąć bez strat własnych (niekoniecznie sięgając po wsparcie artylerii czy lotnictwa) – gdy zajmowali się tym Amerykanie czy Polacy – i można też wytracić przy tym masę ludzi, nic nie osiągając, gdy za „robotę” brali się zwykle nisko wykwalifikowani w wojennym rzemiośle rebelianci.

I już do brzegu (wybaczcie mi te historyczne zacięcie, ale ja ze szkoły „kontekst ma znaczenie”).

Po pierwsze, trochę śmieszą mnie opinie o „zachodnim” ukraińskim wojsku. Poziom nasycenia zachodnią techniką jest w ZSU relatywnie wysoki – nie liczbowo, ale biorąc pod uwagę jakość tej broni i tego skutki. Widać też wpływy zachodniej myśli wojskowej – doktrynalne, operacyjne i taktyczne, co nie może dziwić, zważywszy na fakt, że tysiące Ukraińców szkoli się za granicą. Ale prawdą jest też, że armia ukraińska mierzy się z posowieckimi złogami mentalnymi – oficerami i podoficerami różnych szczebli, którzy w swoich wyobrażeniach o wojnie posługują się radzieckim schematem masy i brutalności. Kto trochę uważniej przygląda się sytuacji na froncie, bez trudu dostrzeże przykłady bezsensownych, kosztownych działań podejmowanych przez obrońców.

Po drugie, przez niemal dwie dekady obawialiśmy się, że szumnie oznajmiana reforma armii rosyjskiej zbliży ją do wzorców zachodnich. Widok solidnie wyekwipowanych ruskich sołdatów – prezentowany w propagandzie – gruntował przekonanie o zachodzącej zmianie. Bałem się i ja, że w tej masie wykluwa się jakość, która kiedyś zagrozi i nam. Aż przyszła wojna i obnażyła prawdę. Która dziś wygląda tak, że większość rosyjskich rekrutów wysyłana jest na front bez należytego wyszkolenia, zgrania, a często i podstawowego wyposażenia. Gdzie ginie jak bezwolna, pozbawiona świadomości sytuacyjnej mięsna pulpa.

O czym wspominam także dlatego, że zasoby tej pulpy pod Pokrowskiem chyba właśnie ruskim „wyszły”. Od kilku dni wyczerpani moskale stoją w miejscu…

PS. Tak Szanowni Czytelnicy, szkolenie żołnierza, troska o to, by elementy rzemiosła weszły mu w ruchową/mięśniową pamięć, to coś więcej niż tylko zabiegi o zwiększanie efektywność armii. Gdy naprzeciw siebie stają dwie filozofie – jedna, w której liczy się każde pojedyncze życie, i druga, w której los jednostki nie ma żadnego znaczenia – mamy do czynienia z wojną cywilizacji.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Flaga na plaży w Kołobrzegu, zdjęcie współczesne/fot. własne. Całość kadru poniżej: